poniedziałek, 21 listopada 2011

Bogdan Hołownia: Dźwięki, których nie ma w nutach

Bogdan Hołownia, pianista jazzowy i absolwent toruńskiej Szkoły Muzycznej, która obchodzi w tym roku swoje 90-lecie opowiada o latach spędzonych w szkolnej ławce.



- Skąd pomysł, aby rozpocząć naukę w średniej Szkole Muzycznej. Sam Pan się wyrywał czy rodzice namawiali? 

-Po ogólniaku nie wiedziałem co robić. Mój najlepszy kolega postanowił iść na ekonomię, więc poszedłem z nim. Po jej skończeniu trafiłem do wojska. Później znalazłem pracę w „Polmozbycie”, gdzie spędziłem trzy miesiące. Nie wyobrażałem sobie jednak siebie w tym miejscu za 50 lat. W tym samym czasie Andrzej Gulczyński pokazał mi pierwszy walking basowy. Zobaczyłem dźwięki, których nie było w nutach i poczułem wiatr wolności.

- I wtedy postawił Pan na Szkołę Muzyczną? 

- Tak. Wcześniej na prywatne lekcje muzyki chodziłem do prof. Barbary Muchenberg. Stwierdziła, że gdy pójdę do szkoły, to moje granie zostanie sformalizowane, a ja będę mógł się lepiej zorganizować i więcej ćwiczyć. Dostałem się. Musiałem tylko nadrobić teorię, bo nikt na mnie z tym nie czekał. Ale jak się coś musi, to się wiele rzeczy zrobi. 

- Miał Pan swoich ulubionych nauczycieli? 

- Oczywiście. Przede wszystkim prof. Wiesław Lisecki, który wykładał teorię oraz historię muzyki. Wspaniała osoba. Wyglądał jak Karol Marks i Fryderyk Engels w jednym. Posiadał nie tylko wiedzę, ale i mądrość życiową. Kiedy miałem dylematy dotyczące porzucenie szkoły, zatrzymał mnie pewnego dnia na korytarzu i powiedział: „Możesz zrezygnować ze szkoły, ale gdy to zrobisz, to już nigdy do niej nie wrócisz. A twoje myśli wciąż będę do niej wracały”. Do dziś nie wiem skąd on wiedział, że stoję przed taką decyzją. 

- Kto jeszcze? 

- Prof. Mariola Hadrysiak. Niezwykle ładna kobieta... (śmiech). Uczyła nas harmonii. Wie Pan, ja w tej szkole byłem najstarszy. Skończyłem studia z ekonomii, więc na chórze przezywali mnie „magister”. 

- Pozostali uczniowie nie mieli jeszcze 18 lat, Pan był już po studiach. Jak się Pan odnalazł w takiej klasie? 

- Nigdy się nie odnajdywałem, ponieważ nigdy nie czułem się częścią takiej grupy. Siedziałem spokojnie w ostatniej ławce i przyglądałem się światu. Wiek nie ma znaczenia. Można mieć naście lat i umysł 60-latka, albo odwrotnie. To nie był problem. Problemem były wieczne formalizmy tej szkoły. Prof. Bogdan Bilski, który był dyrektorem gonił mnie za granie pochodów jazzowych. Otwierał drzwi do klasy jak sobie grałem i pytał „A Chopin już wyćwiczony?”. 

- Traktował jazz jako muzykę kapitalistycznego Zachodu? 

- Sądzę, że to wynikało z jego natury. Zatrudniono mnie później w szkole jako nauczyciela, który prowadził zespół muzyczny. Grupa wystąpiła przed dyrektorem, od którego usłyszałem „To co Pan przygotował nie nadaje się do reprezentowania szkoły. Jeżeli chce Pan pojechać z tym na konkurs, to na własną odpowiedzialność”. Z własnej kieszeni kupiłem więc uczniom bilety na pociąg i pojechaliśmy. Nie zostaliśmy już na ogłoszenie wyników, bo musielibyśmy opłacać hotel. 

- I wygraliście konkurs? 

- Wygraliśmy. Po dwóch tygodniach dyrektor wezwał mnie do siebie i pyta: „Jak to jest, że zespół zdobywa główną nagrodę, a nie ma nikogo kto by ją odebrał?”. A dyplom powiesił sobie na ścianie. 

- Jak bardzo zmieniło się od Pana czasów podejście do nauki muzyki? 

- Dawniej gdy Willis Conover puszczał w „Głosie Ameryki” jazzowe utwory, to przed radioodbiornikiem siadała grupa muzyków, z których każdy spisywał po kilka taktów. W takim sposób mieli cały utwór, na którym im zależało. Ćwiczyli go na próbach i wymieniali się uwagami jak należy to zagrać. A dziś? Liczba i dostęp do materiałów jest ogromny, co niestety nie przekłada się na jakość ich wykonywania.


"Little Wing" z płyty Bogdana Hołowni i Jorgosa Skoliasa "Tales". Album rewelacyjny. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...