wtorek, 21 grudnia 2010

Penny Lane „Spacer po linie”

Penny Lane 'Spacer po linie"
Było tylko kwestią czasu zanim członkowie Myslovitz zaczną nieco dusić się w ramach swojego macierzystego zespołu. Pierwszy na równoległą współpracę z innym muzykami zdecydował się kilka lat temu wokalista Artur Rojek biorąc udział w projekcie Lenny Valentino. Dziś na rynku muzycznym funkcjonują również gitarzyści Myslovitz w formacji No! No! No! oraz perkusista Wojciech Kuderski, który założył kilka lat temu grupę Penny Lane. Niedawno ukazała się ich druga płyta.
Album „Spacer po linie” rozpoczyna rozkołysany „Jeśli uwierzysz”, który w pewnym sensie wyznacza muzyczny charakter całej płyty. Od początku jest jasne, że ma być melodyjnie i ładnie. Kiedy brzmi muzyka nie jest jeszcze nawet aż tak bardzo źle. Gorzej ze słowami. W tekstach Penny Lane banał prześciga się bowiem z infantylnością. Przykład? „Ósma pięć/ na świecie pojawiłaś się/ piękna jak/ tysiące elfów pośród gwiazd/ teraz wiem/ tylko ty - mój cały świat”, czy „Przepraszam Cię wiem/ chciałbym zmienić w sobie wszystko co złe”.
Jaka jest ta płyta? Letnia. Niestety nic nie jest nas w stanie na niej zaskoczyć. Znane harmonie przekładają się na kolejną miałką masę. Słabsze wydanie Big Day, Lizara, czy nieudana kopia wczesnego Myslovitz. Na uwagę zwraca jedynie umieszczona na samym końcu „Retrospekcja”. Kompozycja, w której muzycy Penny Lane pozwolili sobie na drobny psychodeliczny odjazd. I gdyby tylko cały album powstał w tym duchu, to kto wie… A tak? Szczerze? Przepraszam was chłopaki, ale tym razem wam nie wyszło.

Penny Lane, Spacer po linie.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Rejestracja "Live HRPP"

Rejestracja "Live HRPP"
Legenda polskiej sceny punkrockowej wydała swój koncertowy album. Efekt? Całości słucha się lepiej niż studyjnego albumu sprzed półtora roku. 

Wsłuchując się w nagrania aż trudno uwierzyć, że materiał powstał w niewielkim toruńskim pubie „Pamela”. Koncert zarejestrowano w październiku ubiegłego roku. Rejestracja zagrała wówczas wspólnie z grupą Bikini. Materiał stanowi w zasadzie wartość archiwalną, ponieważ grupa przeszła od tego czasu personalne roszady i zmienił się jej skład. Nie ma to jednak żadnego wpływu na wartość samych nagrań. 
Śpiew „Gelo” nic się nie zmienił, ale za to reszta muzyki… O sile zespołu nie świadczą studyjne nagrania, ale materiał nagrany na żywo. Ten pokazują, że Rejestracja to wciąż zadziorna maszyna nie do zdarcia. Na płycie same ich punkowe przeboje. Od „Kontroli” przez ‘”Zaśpiewajmy poległym żołnierzom” po osławionego „Wariata”, którego tekst pojawił się w latach 80. na wielu murach w całej Polsce. 
Gościnie na płycie zaśpiewał Zbigniew Cołbecki z Bikini („Za trzy lata koniec świata”, „Plastikowe oczy”), a momentami ochoczo wspiera Rejestrację również zgromadzona w pubie publiczność. Przyjaciele, znajomi, a przede wszystkim fani, którzy zdecydowali się przybyć na ten koncert. Gdyby nie oni, to z pewnością zespół nie dorobiłby się tak dobrej płyty w swojej dyskografii. 
Warto zaznaczyć, że koncertowy album toruńskiej Rejestracji zatytułowany „Live HRPP” to kolejna odsłona działalności Hard Rock Pubu „Pamela”. Zaczęło się od organizacji koncertów, później przyszedł czas na wydawanie analogowych singli, a oto dostajemy pierwszą z serii nagranych w toruńskim pubie płyt koncertowych. Już wkrótce nakładem wydawnictwa HRPP Records ukaże się zarejestrowany na żywo album grupy Moskwa. 

Na żywo więcej ognia, Nowości z 20 grudnia 2010 roku. 


sobota, 18 grudnia 2010

Jerzy Tolak: Grzegorz Ciechowski to nie Michael Jackson

Rozmowa z Jerzy Tolakiem, menedżerem Republiki i przyjacielem Grzegorza Ciechowskiego, m.in. o tym, co jeszcze skrywają archiwa autora „Białej flagi”.

- Jest nadzieja, że ukażą się jeszcze jakieś archiwalne nagrania Republiki lub Obywatela G.C.?

- Nieodkrytych nagrań studyjnych nie ma już żadnych. Wiele występów było jednak nagrywanych dla programów telewizyjnych i kiedyś co najwyżej może ukazać się jeszcze jakiś koncert. Na razie nikt z nas jednak o tym nie myśli.

- Zapytałem o to, ponieważ jakiś czas temu prezentował Pan w radiowej „trójce” fragment roboczej wersji piosenki „Nie pokonasz miłości”. Można było usłyszeć śpiew Grzegorza Ciechowskiego, a wersja znacząco różniła się od tej, którą znamy ze ścieżki dźwiękowej do „Wiedźmina”...

- To było nagranie demo. Grzegorz nagrał je specjalnie z myślą o Zbyszku Zamachowskim, aby ten mógł nauczyć się śpiewać ten utwór. To tylko drobna ciekawostka i nie sądzę, aby kiedykolwiek została wydana. Dlaczego? Uważam, że nie ma jakiegokolwiek sensu wyciągać na siłę tego typu nagrań. To nie Michael Jackson.

- A materiały wideo? Przy kompletowaniu płyty DVD w 2002 roku sam Pan pisał, że ograniczono nagrania koncertowe Republiki.

- Są plany, aby pokazać koncerty dobrze zrealizowane pod względem dźwięku i obrazu. Zdradzę, że takie wydawnictwo ukaże się w przyszłym roku. Na DVD będzie znajdował się m.in. koncert Republiki. Materiał będzie zawierał również dokument o Grzegorzu nagrywany dla TVP. Nie jest to tylko moja inicjatywa. W 2011 roku chcemy wydać coś specjalnego z okazji 10. rocznicy jego śmierci.

- Dziś fani Grzegorza Ciechowskiego zjadą do Torunia na specjalny koncert poświęcony jego pamięci. Wybór artystów co roku spada na Pana barki. Jaki jest klucz?

- Nie zależy nam, aby zapraszać wyłącznie popularnych wykonawców, których dzisiaj jest pełno. To mają być artyści, którzy wyróżniają się w tłumie słabizny na polskim rynku muzycznym.

- Sugeruje im Pan, aby nie wywracali utworów Republiki za bardzo do góry nogami?

- Wręcz odwrotnie. Oczekuję, że nie przyjadą z kopią nagrania, ale wykonają wybrany utwór całkowicie po swojemu. Skoro zjawia się na przykład Gaba Kulka, to wiem, że zagra i zaśpiewa we własnym stylu. Jeżeli chodzi o wybór piosenek, to pozostawiam im wolną rękę. Czasami tylko koryguję, aby utwory się nie powtarzały.

- Podczas dotychczasowych koncertów usłyszeliśmy już kilkanaście muzycznych perełek. Chociażby Ewelinę Flintę z Bogdanem Hołownią w utworze „Odchodząc” czy Anię Dąbrowską, która rozłożyła na łopatki wersją „Sexy Doll”. Dlaczego nie wydano tych utworów w wersjach z Torunia?

- Sami artyści sugerowali, aby tego nie rejestrować. Dlaczego? Każdy z nich, poza Kasią Kowalska, która również wystąpi w tym roku, przygotowuje utwory specjalnie na ten jeden koncert. Zazwyczaj nie mają ich wcześniej ogranych i może się zdarzyć, że ich wykonania nie będą doskonałe. A jeśli zdecydujemy się nagrać koncert na płycie, to nie będzie już odwrotu. Jest jeszcze jedna sprawa. My nie robimy tych koncertów pod kątem komercyjnym.

- Jako menedżer przygląda się Pan artystom, którzy funkcjonują lub wkraczają na muzyczną scenę. Czego im brakuje, a co miała Republika?

- Nie chciałbym o tym mówić tylko w kontekście Republiki. Dziś z małymi wyjątkami nie ma wykonawców, którzy są po prostu oryginalni. Wszystko jest znane i przewidywalne. Rynek muzyczny zdewaluował się, ponieważ wszystkim wydaje się, że każdy może wejść na scenę. Zapomina się o czymś takim jak talent. To okrutne, że ludzie podchodzą do muzyki w sposób typu „Nagrajmy sobie płytę”. Niech więc ktoś ją nam napisze i wyprodukuje.

Muzyka nie tylko w biało-czarnych barwach, Nowości z 18 grudnia 2010 roku. 


Ania Dąbrowska dwa lata temu w Od Nowie. Jakoś nagrania średnia. 

piątek, 17 grudnia 2010

Kult "MTV Unplugged"


Kult "MTV Unplugged"
Jeden z najlepszych polskich zespołów wydał swoją pierwszą koncertową płytę. I to akustyczną. Jaki jest Kult pozbawiony prądu? Można się o to spierać.

Muzycy Kultu zrobili swoim fanom niezwykły prezent. Słowa prezent jest w tym przypadku jak najbardziej na miejscu, albowiem nowy album ekipy Kazika Staszewskiego ukazał się niemal tuż przed świętami. Materiał zarejestrowano podczas wyjątkowego akustycznego koncertu, jaki odbył się 22 września w warszawskim Teatrze Och. Ci, którzy zdobyli bilet na to wydarzenie należeli do szczęśliwców, którzy jako pierwsi mieli okazję usłyszeć utwory grupy w nowych aranżacjach. A było czego posłuchać. I zobaczyć, ale o tym za chwilę.
Album szczególny, albowiem Kult przyzwyczaił swoich fanów do mocnego koncertowego i przede wszystkim elektrycznego uderzenia ze sceny. A tutaj? Niektóre z piosenek doskonale sprawdziłyby się wciśnięte do małych zadymionych kafejek starej Warszawy. Inny jest ten Kult. Dojrzalszy? Starszy? Muzycy zdecydowali się na zupełnie inny dobór utworów koncertowych niż zazwyczaj. Nie jest to żaden składak podsumowujący prawie 30 letnią karierę zespołu. Nie mogło jednak zabraknąć "Jeźdźców", "Celiny", "Baranka", czy "Polski".
Premierowy utwór jest tylko jeden - płynący "Szantowy", w którym Kazik Staszewski śpiewa "Po co mi skarby świata całego?". Goście? Kilku. Dr Yry w "Nie dorosłem do swych lat" Tomasz Kłaptocz w "Bliskie spotkania trzeciego stopnia" oraz Zacier w "Gdy nie ma dzieci". Podczas "Nie dorosłem do swych lat" Staszewski zasłuchany nową wersją kładzie się na dywanie. Z kolei w "Bliskich spotkaniach" bierze od fanów flagę Polski z napisem "Kult" i szalej po scenie. Wszystko można obejrzeć na płycie DVD dołączonej do podwójnego albumu.
Ukuło się takie przekonanie, że z szacunku dla dotychczasowego dorobku Kultu nie wypada o nim źle pisać. Gdy zdarzają mu się potknięcia, to po prostu zostaje spuszczona zasłona milczenia. Jak jest w przypadku "MTV Unplugged"? Album już w dniu premiery zyskał status platynowej płyty. I choć na pewno nie można odmówić mu oryginalności, to jednak mamy do czynienia z zupełnie inną płytą niż wydany w tej samej serii album Hey'a. Hey pozwolił sobie na udany flirt z własnymi kompozycjami. Kult na tym albumie po prostu zagrał, tylko że bez prądu.

Platyna na premierę, Extra z 18 grudnia 2010 roku. 

środa, 15 grudnia 2010

Butelka: W konfesjonale było wolne miejsce

W klubie eNeRDe można oglądać kontrowersyjną wystawę "Z Butelką po Toruniu. Grzegorz Kopcewicz, na co dzień pracownik firmy informatycznej, po godzinach wokalista i lider heavy metalowej Butelki, opowiada o granicach prowokacji.

- Przyznam, że kiedy zobaczyłem pierwszą fotografię - jak stoisz z rozłożonymi rękami obok projektu pomnika ks. Jerzego Popiełuszki w takie samej pozie co figura - to nie uwierzyłem w to, co widzę. Po co ci te wszystkie zdjęcia?

- Starałem się przedstawić podróż po Toruniu z mojej perspektywy. Każde ma swój cel, przekazuje pewną myśl. Nie chciałem wywoływać oburzenia, a jedynie zaprezentować intrygujące dla mnie miejsca, które w pewnym sensie decydują o charakterze miasta. Dlatego też swoje kroki skierowałem m.in. pod Radio Maryja oraz Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej. Zaakcentowałem miejsca, które wzbudzają moje emocje. Czasem negatywne. Sfotografowałem się także pod kilkoma banerami.

Grzegorz Kopcewicz przed siedzibą Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej

- Na wszystkich zdjęciach jesteś uchwycony w dość kontrowersyjnych sytuacjach.

- Gdybym tego nie zrobił w ten sposób wystawa byłaby nudna i nikt nie chciałby jej oglądać. Chciałem pokazać Toruń z tej ciekawszej strony.

- Plakaty "Czas Gospodarzy", pomnik Kopernika, kościół, wózek na Rynku Nowomiejskim, a nawet konfesjonał... Nie oszczędziłeś nawet Okno Życia, do którego wkładasz małego nadmuchiwanego Batmana...

- Kolejność zdjęć nie jest przypadkowa. Ten plastikowy Batman pojawia się w pewnym momencie wystawy i rzeczywiście zostawiam go w Oknie Życia. W tym przypadku chodziło mi po prostu o wskazanie miejsca, które powinno funkcjonować w każdym mieście. Sądzę, że w Toruniu zbyt mało osób wie, gdzie takie Okno Życia jest. Stąd też ta fotografia. Trzeba mieć odpowiedni dystans do tej wystawy. Potraktować ją z przymrużeniem oka.

- Osoby głęboko wierzące oglądając niektóre fotografie mogą narazić się jednak na zawał.

- Będzie tak samo, gdy wybiorą się na nasz koncert. Nie mam na to wpływu. Młodym fotografie ogromie się podobają. Pokazują Toruń w innym świetle niż dotychczas. Kilka osób dopytywało kto mnie wpuścił do katedry? Prawda jest tak, że za 10 zł kupiłem bilet wstępu. Fotografie wykonałem oficjalnie. Usiadłem w konfesjonale, bo akurat tam było wolne miejsce.

Lider Butelki w konfesjonale katedry świętych Janów w Toruniu 

- I nikt cię stamtąd nie pogonił?

- Nie. Dopiero, kiedy zadzwonił telefon, podszedł kościelny, aby poprosić mnie, żebym nie rozmawiał przez komórkę w takim miejscu.

- Nie boisz się pikiet pod swoimi oknami?

- Nie demonizowałbym tej wystawy. Ortodoksyjni wierni nie powinni mieć z nią większego problemu. Każde z tych zdjęć posiada jakiś smaczek. Trzeba się tylko dokładnie przyjrzeć. Wszystkie fotografie wykonał zresztą mój przyjaciel Andrzej, na co dzień pomagający przy jednym z toruńskich kościołów.

- Nie sądzisz, że przy niektórych zdjęciach przekroczyłeś granicę artystycznej prowokacji?

- Nie. Starałem się przygotować tę wystawę w miarę inteligentnie. Można prowokować rozbierając się do naga i biegać tak po rynku, ale nie o to chodzi. W tych działaniach jest myśl, która skłania do zastanowienia się. Tak to postrzegam.

Prowokator w katedrze, Nowości z 14 grudnia 2010 roku.

czwartek, 9 grudnia 2010

Half Light "Night in the Mirror"

Half Light "Night in The Mirror"
Muzycy zespołu Half Light od początku wszystko sobie dokładnie obmyślili. Koncepcję muzyczną zespołu, czy jego balansującą na pograniczu światła i cienia otoczkę. Dobrze wiedzieli, że z muzyką, którą tworzą ciężko będzie im przebić się na polski rynek, a więc na próżno możemy szukać na ich debiutanckim albumie autorskich tekstów w naszym ojczystym języku. Postawili na Zachód. Ich "Night in the mirror" nie jest płytą, która uderza i rzuca na kolana, ale jednak potrafi zaintrygować na kilka sposobów.
Po pierwsze mało jest zespołów, które zapuszczają się w nasycone elektroniką rejony, a gdy nawet już uda im się tam dotrzeć, to nie za bardzo wiedzą co dalej robić. Grupa Half Light z Torunia jak na debiutancki album, poradziła sobie z tym nieźle. W naszym regionie, skąd pochodzą ich album jest muzycznym wydarzeniem. Nikt bowiem wcześniej nie zdecydował się na naszym podwórku podążać taką elektroniczną ścieżką. Zawieszoną gdzieś między płytami Depeche Mode a Davidem Bowie. Pytanie jak ten materiał sprawdzi się teraz na szerszych wodach?
Słuchałem ich debiutanckiej płyty w różnych miejscach i najlepiej sprawdza się podczas nocnej jazdy samochodem po mieście. Niech nie zmyli nikogo określenie electro pop, którym posługują się na co dzień. W kilku kompozycjach pozwolili przesunęli sobie nieco punkt ciężkości w stronę muzyki progresywnej, w czym olbrzymia zasługa gitary Krzysztofa Marciniaka. I dobrze. Słucha się tego dość przyjemnie, choć już przy kolejnym słuchaniu przesłodzonego "Take my hand", ręką sama wędruje, aby przełączyć na kolejny utwór.

Noc odbija się w lustrze, Dwutygodnik Kwadrat z 9 grudnia 2010 roku.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Andrzej "Kobra" Kraiński: Ćwierć wieku z Kobranocką

Andrzej "Kobra" Kraiński, lider Kobranocki opowiada o swoich początkach na muzycznej scenie.

- Podobno z Szybkim Kazikiem, który gra w Kobranocce na basie znacie się już od I klasy szkoły podstawowej?

- Poznaliśmy się 1 września 1971 roku na boisku Szkoły Podstawowej nr 7. Chodziliśmy razem do klasy z roczna przerwą, kiedy to pojechałem do rodziny w Kanadzie. Kazik jest zresztą jedyną osobą, która dostała przy mnie dwa razy wstrząsu mózgu.

- Wstrząsu mózgu...?

- No tak. Pierwszy raz zaraz po moim powrocie z Kanady. Przywiozłem stamtąd oryginalną piłkę do amerykańskiego futbolu. Na boisku za szkołą postanowiliśmy sobie pograć. Kazik biegł ściskając tę piłkę tak długo, aż nasz kolega, który postanowił wykopać mu ją z rąk trafił go w skroń. Kazik zaczął słabnąć, zbierało mu się na wymioty… Wylądował w szpitalu.

Kobranocka

- A ten drugi raz?

- Dwa lata później, gdy byliśmy już w VII klasie. Znaleźliśmy takie miejsce za lotniskiem, gdzie ktoś zrobił kort do gry w tenisa. Jeździliśmy tam rowerami, aby sobie pograć. Raz kiedy wracaliśmy rakieta Kazika zawieszona w siatce na kierownicy wkręciła się między szprychy, a on wywinął fikołka. No i powtórka. Zaczął słabnąć… Samochód, szpital… Nic nie przebije jednak historii, gdy jadąc na koncert z Giżycka do Szczytna byliśmy siedem razy na pogotowiu. I za każdym razem z innej przyczyny.

- Już w podstawówce założyliście pierwszy zespół?

- No jasne. Kiedy wróciłem z Kanady Kazik kupił sobie litewski instrument klawiszowy – Pille. To był straszne gówno, ale jak na 70. lata i czasy, gdy zasłuchiwaliśmy się Omegą, to było coś. Ja kupiłem sobie w sklepie harcerskim drugie takie cacko. I Kazik niczym MacGyver zmontował dwupoziomowe klawisze. To właśnie on nauczył mnie pierwszych funkcji na gitarze: a-moll, d-moll i e-moll albo E-dur… Wtedy zaczęliśmy grać muzykę eksperymentalną… (śmiech)

- Jak to brzmiało?

- Nie za dobrze (śmiech). Ja uderzałem całe akordy, a Kazik, który od I klasy szkoły podstawowej uczył się gry na pianinie, grał do tego nieco szybciej dźwięki na klawiszach. Do tego otwieraliśmy pianino, aby mieć dojście bezpośrednio do strun i przeciągaliśmy po nich różnymi przedmiotami. Wszystko oczywiście rejestrowaliśmy na kasetach. Odsłuchiwaliśmy to później zafascynowani efektami, potakując głowami i szepcząc „Taaak… Super...”

- Macie jeszcze te nagrania?

- Całe szczęście, że nie. Mamy za to nagrania z końca lat 70, gdy mieliśmy po 14 lat. Jest tam kilka utworów nagranych z Wojtkiem Stefańskim. Raz tego posłuchałem i chyba nigdy już więcej tego nie zrobię. I to wcale nie z winy Wojtka.

- Jak nazywał się pierwszy zespół, który mieliście razem z Kazikiem?

- Pierwszy nie miał nazwy. Drugi nazywał się Impreza Dla Chętnych. Graliśmy własne kawałki. Z jakimi tekstami? „Jestem robol sobie/ Na budowie co dzień robię/ Bluesa przy łopacie śpiewam / A robotę olewam”. Pamiętam jeszcze kawałek z tekstem „Napisz do mnie kochana list pachnący rumiankiem/ Na różowym papierze świeżym leśnym porankiem”, a także „Rady z dzieciństwa w sercach trzymamy/ Tak pół od ojca, tak pół od mamy”. Melodię tego utworu z podstawówki wykorzystaliśmy później w utworze napisanym dla piłkarskiej reprezentacji Polski.

- Zagraliście z tym materiałem jakiś koncert?

- Nie, ale w 1979 roku był jeden człowiek, który słuchał naszego koncertu w domu u Kazika. Dziś jest dyrektorem Domu Muz i nazywa się Tomasz Grześkowiak. Mieliśmy zagrać przed Kryzysem na Rynku Staromiejskim, ale nic z tego nie wyszło.

- A w liceum?

- W I LO założyliśmy w dwójkę Fragmenty Nietoperza. Potrzebowaliśmy gitary basowej, więc powiedziałem do Kazika „Teraz będziesz basistą”. I jest nim do teraz. (śmiech) Autentyczna historia. Mieliśmy instrumentalny utwór pt. „LO I”. Drugi kawałek miał refren” Stary mi wciąż o maturze, a to jeszcze tyle czasu/ Umówiłem się z dziewczyną, chciałbym jechać z nią do lasu”. Pierwszy koncert zagraliśmy w 1981 roku na Inowrocławskich Spotkaniach Artystycznych. Był szał jak jasna cholera. W swoim życiu miałem wtedy okres hendriksowski i grałem wiele dźwięków niekoniecznie z sensem.

- Z powodu tego utworu o maturze mieliście podobno jakiś problemem w szkole?

- 1 kwietnia graliśmy koncert w I LO. Grono pedagogiczne opuściło salę. Następnego dnia pierwsza lekcja – chemia. „Bryndal, Kraiński do odpowiedzi…”. Dwie pały. Następna lekcja – to samo. Siedem lekcji – siedem pał. Strasznie słabe to było, nawet z dzisiejszego punktu widzenia.

- Komentowali coś?

- Pewnie. „Dziesięć godzin nauki i godzina grania, a nie odwrotnie” – takie było przesłanie.

- Co dalej?

- Z Fragmentami Nietoperza trafiliśmy pod skrzydła „Od Nowy”. Klub żył już wtedy Nową Falą i punk rockiem, a my graliśmy pseudobluesy. Kazik wkręcił nas na przesłuchanie. Prezentowaliśmy się przed komisją, w której byli m.in. Grzegorz Ciechowski, Waldek Rudziecki i Sławek Ciesielski. Byliśmy przerażeni, ale ostatecznie nas przyjęto. Grzegorz Ciechowski zdradził mi później po latach, że był wtedy temu przeciwny. Nieco później Kazik z Piotrem Wysockim wyrzucili mnie z Fragmentów Nietoperza.

- Za co?

- Za bardzo skumałem się z Ciechowskim i zacząłem wprowadzać innowację do ich muzyki. Grałem mniej dźwięków i zupełnie inaczej je dobierałem. Ciechowski zaopiekował się mną i wymyślił nazwę dla nowego projektu – Nowo-Mowa. Graliśmy tam w trzech: Mariusz Ziemba, Piotr Piątek i ja. Po pół roku dołączył Andrzej „Bruner” Gulczyński. Później za Piątka przyszedł Piotr Wysocki z Fragmentów. Było fajnie, a później już coraz mniej fajnie. Przekazałam pałeczkę lidera i dostałem bilet do wojska.

- Aby uciec przed wojskiem trafiłeś na oddział psychiatryczny i poznałeś wtedy Ordynata Michorowskiego, który do tej pory jest autorem waszych tekstów…

- Dokładnie. Wtedy narodził się zespół Latający Pisuar, który z czasem przekształcił się w Kobranockę. Nazwa pochodziła od jednego z utworów. „Kiedy przyszedł pierwszy maja wtedy wiedział każdy krajan/ Żeby znaleźć jakiś srocz, by na pochód oddać mocz/ Znalazł się podobno talent, co balkonu srał w transparent/ Cztery lata za ten swąd sprawiedliwie dał mu sąd”. I właśnie w refrenie było: „Latający pisuuuuar!”. Po wielu latach jeden z utworów Latającego Pisuaru „Na wzwodzie” nagraliśmy na płycie Kobranocki.

- Zagraliście słynny koncert podczas Balu Plastyka w klubie „Od Nowa”. Wszyscy wspominają, że było ostro.

- A kiedy nie było ostro? (śmiech) Pamiętam, że przed koncertem piliśmy duże ilości wina. Kazikowi, który miał gitarę basową - słynną „maczugę” odziedziczoną po Pawle Kuczyńskim z Republiki - zepsuł się instrument. Co robić? Obok był schowany Ibanez Andrzeja Gulczyńskiego. Jego wymarzona gitara, na którą musiał ciężko harować.

- Wzięliście?

- Wzięliśmy. Idziemy z nią po schodach i ktoś zawołał „Kazik!”. On się odwrócił i "bach" gryfem o barierkę. A kit z tym.. Idziemy dalej. Wywrotek na scenie już nie pamiętam ile było. Kazik miał na nadgarstku pieszczochę z ćwiekami, a graliśmy wtedy dość szybko... Do tego metalowy pasek. Po koncercie gitary wyglądała jakby ktoś po niej z obu stron jeździł gwoździami. Bruner jak to zobaczył, to nie było wesoło. Próbował reanimować gitarę, ale nie wyglądało to fajnie. Z numerów, które przeszły do repertuaru Kobranocki graliśmy tylko „List z pola boju”.

- Podczas imprezy cytując za waszą stroną „Kazik przebrany na monstrualnych rozmiarów fallusa przebijał symboliczną błonę dziewiczą zawieszoną na drzwiach klubu”..

- To był początek balu organizowanego przez Yacha Paszkiewicza. Na drzwiach wejściowych rozwieszono pergamin. Kazik na głowę dostał nasadkę z tektury i gipsu. W sumie miał może z trzy metry wysokości. Zrobił rozbieg i …

- Są z tego jakieś zdjęcia?

- Nie z przebijania. Mamy tylko z koncertu.

- Ile z utworów Latającego Pisuaru trafiło do Kobranocki?

- Tylko „List z pola boju”. Pierwsze nagrania Kobranocki robiliśmy w styczniu 1986 rok w Bydgoszczy. Wszystkie numery znalazły się później na pierwszej płycie, ale jeszcze raz zostały nagrane. Wszystkie oprócz „Ameryki” . Tylko ja mam ten kawałek wypalony na kompakcie. „Jak ten diabeł w nas pierdolnie/ Będzie wreszcie po wojnie”. Sławek Ciesielski przyniósł tekst. Może kiedyś wydamy go jako bonus.

Ćwierć wieku z Kobranocką, Kwadrat z 19 sierpnia 2010 roku.

Ps. Poniżej jako bonus teledysk Kobranocki promujący ich album "SPOX"

poniedziałek, 29 listopada 2010

Bikini dla municypalnych

Bikini "Live HRPP"
Zbigniew Cołbecki, lider Bikini, opowiada o kolejnym wydawnictwie sygnowanym nazwą jego zespołu.

- Właśnie ukazał się najnowszy koncertowy singiel Bikini „Live”. To już drugi czarny krążek w waszej karierze.

I jednocześnie pierwszy koncertowy nagrany po reaktywacji Bikini. Materiał zarejestrowano podczas jednego z występów w toruńskim pubie „Pamela”. Na płycie zdecydowaliśmy się umieścić cztery utwory. Jakie? „Fikcyjne wycieczki”, „Pieniądze”, „Taka d.” i „Jestem sam”.

Skąd ten wybór?

Stwierdziliśmy, że mają największy potencjał koncertowy. „Fikcyjne wycieczki” były już wcześniej zamieszczone na poprzednim studyjnym albumie. Reszta nigdy nie była prezentowana w takich nieco rozbudowanych wersjach. Znajomi żartują, że strona A płyty jest o życiu, a strona B o miłości. Utwór „Pieniądze” wciąż ewoluował i nadal go zmieniamy. To prosty numer oparty na trzech riffach. Przy tej płycie chcieliśmy oddać energię zespołu i atmosferę, która panowała na tym koncercie. Udało się.

Do tej pory Bikini wydało już archiwalny materiał „Dokument”, studyjny singiel, a teraz płytę koncertową. Kiedy premierowy materiał? Macie przecież kilkanaście nowych kompozycji.

Mamy to w planach. Wśród tych nowych utworów jest nawet piosenka pt. „Jest pięknie”, która opowiada o policji municypalnej. „Nie pij piwa na ulicy/ Bo tak robią tylko dzicy/ Grzeczny spacer po bulwarze/ Nie podlega żadnej karze”. Do tego mamy jeszcze tango anarchistyczne, z tekstem innym niż wszystkie napisane do te pory. To taki protest song emigracyjny.

Przeglądając Twoją domową płytotekę, można znaleźć dużo muzyki klubowej. Jak to pogodzić z tym, co gracie w Bikini?

W swoim życiu przez pewien okres czasu byłem DJ-em. Czasami do tego wracam. Przykładowo ostatnio poprowadziłem 19. urodziny Teatru Wiczy. Słucham sporo nowoczesnej muzyki elektronicznej. To prawda.

Rzutuje to jakoś na grę w Bikini?

Mam nadzieję, że będzie. Chciałbym stworzyć numer oparty na rytmach house. Saksofon, który mamy teraz na stałe w składzie, stwarza nowe możliwości. Kusi mnie muzyka house z elementami jazzowymi. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Koncertowy singiel Bikini ukazał się na analogu. Nie masz wrażenia, że wydając muzykę na czarnych krążkach, ograniczacie fanom dostęp do tych nagrań?

Przyznam się, że sam nie kupiłem sobie jeszcze gramofonu, ale mam zamiar. Materiał z obu analogowych singli znajdzie się zresztą jako bonus na wydawnictwie kompaktowym, które przygotowujemy. Płyta kompaktowa będzie zawierała premierowe kompozycje. Utwory będą również dostępne na naszym odświeżonym profilu na MySpace.

Przewidziana jest jakaś promocja tego koncertowego singla?

Na początku roku zagramy koncert na żywo w Radiu PiK. Do tego na pewno czeka nas koncert w pubie „Pamela”, gdzie zarejestrowano ten materiał.

Bikini dla municypalnych, "Nowości" z 29 listopada 2010 roku.

Half Light: Tworzymy poza salą prób

"Night in the Mirror" toruńskiego Half Light zabiera słuchaczy na spotkanie z melodyjną elektroniką. O debiutanckiej płycie zespolu opowiada jego wokalista - Krzysztof Janiszewski.

- Okładka niczym z "Zagubionej autostrady" Davida Lyncha lub teledysku "Karma Police" Radiohead. Zamierzenie, czy przypadek?

- Przypadek, który uświadomiły nam dopiero osoby, które ją zobaczyły. Autor okładki przy jej tworzeniu zasugerował się naszą muzyką, jej klimatem, całą otoczką. Nawet jak wybieraliśmy zdjęcia, to nikt nie wpadł na takie skojarzenie. Przy okazji tego albumu wszystko jest jednak ze sobą powiązane. Muzyka, okładka, a nawet nasz sposób ubierania się.

- Na swojej stronie to, co gracie określacie mianem electropopu. Ja nazwałbym to raczej elektroniką z elementami rocka progresywnego.

- Zgadza się. Jednak dziennikarze muzyczni często dzwonią lub piszą do nas maila z pytaniem: Co to za muzyka? Co gramy? To wychodzi zawsze podczas wywiadów, czy spotkań w radiu. Dlatego postanowiliśmy posługiwać się jednym spójnym terminem - electropop. Pierwsza część płyty jest nieco lżejsza i wpada momentami właśnie w pop. Tak jest np. w utworze "Take my hand". Z kolei w drugiej części albumu wiele osób słyszy rocka progresywnego. Sami mamy problem z określeniem tego co gramy. Może kiedyś wymyślimy lepszą nazwę.

- Ci, którzy znają cię jeszcze ze Staineless, czy Vitaminy muszą być mocno zdziwieni taką zmianą? Inny klimat, inna ekspresja... Mam nadzieję, że nie zdradziłeś do końca hard rocka?

- Nadal słucham Mike'a Pattona, Faith No More, Ac/Dc i rock'n'rolla. Jednak na obecnym etapie mojego życia o wiele lepiej tworzy mi się taką łagodniejszą i muzykę jaką gramy w Half Light. Może kiedyś powrócę do typowego wydzierania się, bo to zawsze będzie siedzieć w każdym z nas. Na razie czas na spokój i melancholię. Na koncertach staram się czasem przemycić rockowy pazur, ale ogólnie jednak łagodnieję. Zmienił się również sposób pracy nad utworami.

- To znaczy?

- Dotychczas w zespołach, w których grałem ktoś rzucał riff, na którym powstawał utwór. W Half Light pracujemy inaczej. Więcej jest pracy pracy domowej na komputerze. Gdy mam pomysł linii melodycznej opartej na pewnej harmonii, to wysyłam to w formie mp3 do naszego klawiszowca Piotra Skrzypczyka. On robi aranż i buduje całą kompozycję. Komponujemy poza salą prób.

- Jak na waszą muzykę reaguje publiczność? To nie jest zarzut, ale muzyka Half Light raczej nie sprzyja tańczeniu. Ciężko byłoby przy niej poskakać, co najwyżej można się nieco pokiwać.

- Nie nastawiamy się na pogo pod sceną. Nie zależy nam, aby ktoś skakał czy tańczył. Z naszych obserwacji wynika, że publiczności przychodzi i słucha. To najważniejsze. Cieszy nas, że poddają się nastrojowi.

- Kiedy przy okazji wydania waszego demo rozmawialiśmy kilkanaście miesięcy temu, wspominałeś, że zamierzacie wyjść z muzyką Half Light poza Polskę. Udało się?

- Udaje się coraz bardziej. Coraz więcej zagranicznych portali o nas pisze. Z dnia na dzień pojawiają się nowe recenzje naszej płyty. Nawiązaliśmy również współprace z niemiecką wytwórnią, która promuje naszą muzykę na Zachodzie. Z tego co pamiętam naszą płyta powinna być dostępna w Niemczech już od 10 grudnia. W maju w Berlinie odbywa się Festiwal muzyki electropop. Będziemy starali się tam zagrać.

Tworzymy poza salą prób, "Nowości" z 25 listopada 2010 roku.

Zbigniew Krzywański: Nie dla mnie Iron Maiden

Zbigniew Krzywański, gitarzysta Republiki, a także twórca projektu "Bończyk/Krzywański" opowiada o nowej płycie zatytułowanej "Ideologia snu".

- Słuchając Twoich nowych projektów zawsze zastanawiam się, czy tak by właśnie wyglądały nowe płyty Republiki? Ile z Twoich pomysłów na kompozycje by się na nich znalazło...

- Nie uniknę już chyba tego, że moje granie będzie postrzegane w odniesieniu do dokonań Republiki. To są moje korzenie, w tym zespole wyrosłem… To miłe, że porównuje się tamten okres z moją obecną twórczością; gdy ktoś dostrzega, że słychać w niej echa Republiki. W projekcie stworzonym wspólnie z Jackiem Bończykiem to jednak ja jestem autorem prawie całej muzyki, a w Republice głównym kompozytorem był Grzegorz Ciechowski. Historia naszego wspólnego grania zakończyła się wraz z jego śmiercią. Cieszy mnie, że wszystko wskazuje na to, że prawdopodobnie pamięć o Republice będzie żywa nawet za sto lat.



Fot. Materiały promocyjne zespołu.

- „Jeniec” był pierwszym utworem, który powstał na płytę "Ideologia snu". Tuż po zakończeniu pracy nad projektem „Depresjoniści”. Wówczas ten zespół to byłeś ty, Jacek Bończyk plus reszta. Teraz to się już chyba nieco zmieniło.

- Rzeczywiście. Nagrywając pierwszą płytę stanowiliśmy z Jackiem duet. Wszystko kręciło się wokół nas dwóch. Jednak od czasu pracy nad spektaklem "Terapia Jonasza", działamy jako zespół. Pierwotną nazwę Bończyk/Krzywański zostawiliśmy, ponieważ zafunkcjonowała już na rynku muzycznym. Nie było sensu jej zmieniać. I choć Bończyk/Krzywański to w 90 proc. moje kompozycje, to jednak współkreowane przez cały zespół.

- W 2005 roku ukazali się "Depresjoniści". Później pracowaliście przy spektaklach "Terapia Jonasza", "Obywatel" i "Kot w Butach" (granym jest nie tylko w Teatrze Horzycy, ale również w Teatrze Syrena – przyp. red.). Rozumiem, że kompozycje na „Ideologię snu” musiały powstawać między tym projektami?

- Wspomniany przez ciebie utwór "Jeniec", który otwiera nasz album wpadł mi do głowy rok po wydaniu „Depresjonistów". Cały album długo dojrzewał. Jacek założył sobie, że literacko chce być takim quasireporterem opisującym otaczającą nas rzeczywistość. To spora odmiana od debiutanckiej płyty, na której, jak sam się przyznaje, wylał cały swój testosteron.

- Na wkładce dołączonej do płyty można przeczytać, że powstanie jednego z utworów zainspirował spektakl, który można było obejrzeć na deskach Teatru Baj Pomorski. Co to dokładnie było?

- Inspiracją było „Miasto Aniołów”, a nieco szerzej tematyka związana z osobami apalicznymi. W toruńskiej fundacji "Światło" pieszczotliwe nazywa się ich śpiochami. Zainteresowałem Jacka tym tematem. Mieliśmy akurat dość ładna piosenkę, a ja chciałem, aby „złamać” tę ładność jakimś bardzo ważnym tematem. Jacek przeczytał scenariusz autorstwa Magdaleny Szwechowicz. Zrobił na nim tak ogromne wrażenie, że zaraz po jego lekturze w ciągu niespełna dwóch godzin napisał tekst do utworu „Śpię”. Powstała piosenka, która jest śpiewana z punktu widzenia jednego z takich właśnie śpiochów.

- Sen to zresztą motyw przewodni całego albumu. Pojawia się w kilku piosenkach, a także nawiązuje do niego sam tytuł płyty…

- Pewnie zapytasz czy to było zamierzone? Odpowiedz zna Jacek. Od 8 lat cierpi na depresję. Bierze leki, dzięki czemu może normalnie funkcjonować. Przez cały ten czas miał poważne w problem ze snem. Sen był dla niego czymś co go strasznie męczyło. U nas na płycie tematyka z nim związana został potraktowana bardzo różnie. Jest np. piosenka „Mamo, daj mi sen”, czyli taka ochota na ucieczkę od rzeczywistości. Utwory na tej płycie są bardzo zróżnicowane. Chyba najmniej reprezentatywnym utworem jest wieńczący ją „Instruolo” ale to celowy zabieg. Chcieliśmy aby zamknąć płytę taką właśnie puentą.

- I stąd pewnie pomysł, aby tu przed nim umieścić muzyczny przerywnik?

- Dokładnie. To pokazuje, że mamy całkowity dystans do tego, co stworzyliśmy wspólnie jako Bończyk/Krzywański nagrywając „Ideologię snu”.

- To chyba również coś co całkowicie różni najnowszą płytę od "Depresjonistów". Debiut nagrywaliście całkowicie na poważnie. Miał zresztą zupełnie inny charakter. Tutaj jest bardziej społecznie.

- Ten przerywnik-żart, o którym wspomniałeś jest muzycznie bardzo awangardowy. Pochodzi zresztą ze spektaklu „Obywatel”, który można było obejrzeć w Teatrze Horzycy. Umieszczenie go na płycie powoduje „zmiękczenie” emocjonalne tego materiału. Album podsumowuje ostatni tekst. Pragnienie Jacka, który śpiewa: "w idealnym świecie błądzisz jakiś czas/ marzysz by stąd uciec w górę pierwszy raz/ chociaż już w dzieciństwie dowiedziałeś się/ że ukradli księżyc, ale coś tam świeci gdzieś" też można nazwać ucieczką w marzenie senne.

- Uciec? Po co?

- Oglądamy telewizję, słuchamy radia, czytamy prasę. Wszędzie mówią nam co mamy robić, aby być szczęśliwym. Duchowni, nauczyciele w szkole, szef w pracy itp. W pewnym momencie zaczynamy mieć tego dosyć. W pewnym momencie każdy ma ochotę, aby stąd uciec. Być może właśnie w takie marzenie senne.

- Nagrywając takie płyty nie uciekniesz jednak od porównania od King Crimson, które pojawiły się już przy waszej pierwszej płycie.

- Poruszamy się po prostu w podobnej estetyce, która jest mi szczególnie bliska. To tylko jeden ze sposobów podejścia do sztuki. King Crimson to jedno. Oprócz tego mamy projekty Trey’a Gunna i Pata Mastelotto, KTU… Generalnie, to muzyka progresywna, do której można zaliczyć również Dawida Bowie czy Petera Gabriela. Oni wszyscy szukają w muzyce czegoś więcej niż samego show. Dla mnie czasy prostego hard rocka już dawno się skończyły. Kiedy np. Iron Maiden przyjedzie do Polski, to na pewno mnóstwo osób przyjedzie na ich koncert. Mnie tam jednak nie zobaczysz.

Nie dla mnie Iron Maiden, dwutygodnik kulturalny "Kwadrat" z 25 listopada 2010 roku.

piątek, 26 listopada 2010

Bończyk/Krzywański "Ideologia snu"

Bończyk/Krzywański "Ideologia snu"
"Ideologia snu", drugi album w karierze zespołu "Bończyk/Krzywański" udanym kontynuatorem "Depresjonistów".

Jacka Bończyk i Zbigniew Krzywański postanowili kontynuować zapoczątkowana kilka lat temu współpracę. I dobrze. Razem zapędzają się bowiem w rejony, na których zgłębianie decyduje się zaledwie garstka artystów w Polsce. Ogromna w tym zasługa Zbigniewa Krzywańskiego, który już w Republice przy boku Grzegorza Ciechowskiego nauczył się, że jeżeli robi się muzykę to nie można oglądać się na innych, tylko robić swoje. To właśnie on jest muzycznym spiritus movens całego projektu.
"Ideologia snu"" przynosi jedenaście utworów. A właściewie to dziesięć plus jeden przerywnik pochodzący z teatralnego spektaklu pt. "Obywatel". Nie jest to raczej muzyka łatwa, którą można sobie nucić radośnie jadąc samochodem z pracy do domu. Nawet zamykający album "Instruolo", czy przepiękne "Śpię" nie są typowymi piosenkami nagraną z myślą o rozgłośniach radiowych. Miłośnicy brzmień wykraczających poza schemat rocka będą mieli powody do radości. Zbigniew Krzywański wywiązał się z zadania znakomicie.
Tematyka tekstów krąży zgodnie z tytułem wokół tematyki sennej. Jacek Bończyk rozbiera ten temat na czynniki pierwsze starając się spojrzeć na niego z różnych stron. Dość mądrze i ciekawie. Bończyk poprawił na tym albumie swój wokal, ale nadal bliżej mu do aktorskiego śpiewania niż rockowego wokalisty. To moim zdaniem jeden z mankamentów "Ideologii snu". Sięgając po płytę chciałbym otrzymać produkt bliższy rockowej niż teatralnej ekspresji. Ale i tak obu panom należą się ogromne brawa.

Rozłożyli sen na części, dwutygodnik kulturalny "Kwadrat" z 25 listopada 2010 roku.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Dżem "Muza"

Dżem "Muza"
Po sześciu latach przerwy ukazał się nowy album Dżemu. „Muza” przynosi dwanaście premierowych piosenek. Od wtorku kilka z nich można już usłyszeć w radiu.

Jaki jest nowy Dżem? Stary. I nie chodzi tutaj o świeżość nagranych piosenek, ale o brzmienie, do którego zespół przyzwyczaił swoich fanów przez lata. Ci panowie od lat podążają wybraną drogą. Grają to, co lubią i słychać, że nadal mają z tego olbrzymią frajdę. Album rozpoczyna lekko knajpiane "Koniecznie”. Prym wiedzie w tej piosence fortepian Janusza Borzuckiego, który dołączył do zespołu po tragicznej śmierci Paweł Bergera ("Muza" to zresztą pierwszy album zespołu nagrany w obecnym składzie). Później jest już bardziej gitarowo.
Są na tym albumie małe i większe perełki. Na przykład przepięknie płynący „Partyzant” ze słowami refrenu "Tak walczę ze złem/ A zło rośnie we mnie z każdym dniem", który z pewnością ma szansę stać się kolejnym przebojem zespołu i być na listach przebojów. Jest również singlowe "Do przodu", oparte na kombinacji akordów e-moll, C-dur, G-dur, C-dur, którego rozpracowanie nie powinno nastręczać młodym gitarzystom zbyt wielu trudności.
Utwory zostały zarejestrowane na tzw. "setkę" (muzycy nagrywali wszystkie partie razem) w studiu Polskiego Radia Katowice. Są więc na tej płycie momenty, w których członkowie Dżemu dali się nieco ponieść improwizacji. "Ani dużo, ani mało" ma w części solowej coś z bluesowego jam sessions. Podobnie "Strach" z posuwistym riffem granym unisono przez gitarę i bas. Zespół flirtuje również z reggae w "Wolności dni". "Opowiedz mi, gdzie pogubiły się naszej wolności dni? Czemu upadły na dno?" - śpiewa w nim Maciej Balcar.
Pierwsze przesłuchanie płyty budzi mieszane uczucia. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że choć dobra, nie jest to jeszcze najlepsza płyta w karierze Dżemu nagrana z Maciejem Balcarem przy mikrofonie. Moim zdaniem stać zespół na jeszcze więcej. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że album "Muza" można kupić w specjalnym wydaniu z dodatkowym dyskiem DVD. Co na nim znajdziemy? Zarejestrowany podczas nagrań w Katowicach film oraz wywiady z muzykami.

Wciąż na tej samej ścieżce, "Extra"/"Nowości" z 20 listopada 2010 roku.

Carlos Santana "Guitar Heaven"

Carlos Santana "Guitar Heaven"
Są muzycy, którzy już nic nikomu nie muszą udowadniać. Jednym z nich jest Carlos Santana, który po pięciu latach przerwy nagrał swój kolejny album.

Już od pierwszych dźwięków słychać, że ta płyta powstała z czystej przyjemności grania. Santana osobiście wybrał kilkanaście z najsłynniejszych rockowych hymnów, a do współpracy - podobnie jak przy poprzednich płytach - zaprosił grono gości. Wspólnie zabrali się za klasyki Led Zeppelin, Cream, The Rolling Stones, Van Halen, The Beatles, T. Rex, Deep Purple, Def Leppard, AC/DC, Jimi Hendrix i The Doors. I z pewnością ani Jimi Hendrix, ani Jim Morrison słuchając tych nagrań nie przewracają się teraz w grobie.
Płytę "Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics of All Time" otwiera nieśmiertelny "Whole Lotta Love" nagrany wspólnie z Chrisem Cornellem. Santana aranżując utwór zgrabnie wybrnął z długiej perkusyjnej solówki, która pojawia się w oryginalne. Były wokalista Soundgarden i Audioslave niczym nie zaskakuje, ale akurat w tym utworze chodzi o prostotę. Nie zdążymy ochłonąć i już płyniemy przy przyprawionym nieco latynoskim sosem "Can't You Hear Me Knocking" z udziałem Scotta Weilanda ze Stone Temple Pilots. Co dalej?
Jest tu miejsce na najsłynniejszy riff wszech czasów "Smoke on the Water" (sporo w utworze gitarowych fajerwerków, ale jednak pewien niedosyt pozostaje), "Sunshine of Your Love" czy podany z brudnym, lekko knajpianym wejściem "Little Wing". W kompozycji, nad której oryginalnym wstępem łamią sobie zęby początkujący gitarzyści, zaśpiewał Joe Cocker. Z aranżacji Santany powinni brać przykład wszyscy, którzy nie wiedzą, że rockowa ballada powinna mieć odpowiedni prolog, rozwinięcie i zakończenie.
Całego albumu słucha się z przyjemnością. I mimo, że w "Under the Bridge" gitarzysta poszedł na łatwiznę, a "Dance the Night Away" i "Photograph" trącą myszką, to Santana zawsze pozostanie Santaną. Warto podkreślić, że na płycie "Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics Of All Time" jest tylko jedna kompozycja, którą kompletnie wywrócono do góry nogami: "Back in Black", którą z klasyki heavy metalu przerobiono przy pomocy Nas na mieszankę hip-hopu i rocka. Tego utworu trzeba posłuchać.

Kawałek gitarowego nieba, "Extra"/"Nowości" z 16 października 2010 roku.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...