poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Sławek Wierzcholski: Nocna Zmiana Bluesa ma 30 lat

- Pierwszy tatuaż - serce przepasane szarfą z napisem blues i mieczem boleści - zrobiłem po konkursie bluesowym w Szczecinie. Później wytatuowałem sobie jeszcze  m.in. harmonijkę. Kiedyś to mnie bawiło, bo tatuaże szokowały. Dziś to normalka - wirtuoz harmonijki ustnej, Sławek Wierzcholski, opowiada o trzech dekadach spędzonych przy mikrofonie z Nocną Zmianą Bluesa. 

Sławek Wierzcholski Fot. T. Bielicki
Dlaczego nie przepadasz za nazwą swojego zespołu?

Jest zbyt długa i niepraktyczna. Republika to była dobra nazwa (śmiech). Nazwa to hasło. Nie musi przekazywać treści. Młode zespoły zawsze chcą, aby była dowcipna, aby był jakiś podtekst... Z naszą zawsze mamy problem podczas zagranicznych koncertów.

Jak ją wymawiają za granicą?

W ogóle jej nie wymawiają. Ani nazwy zespołu, ani mojego nazwiska. „Slawek, Slafek ...” i nic poza tym. Decyzja o jej wybraniu zapadła bardzo szybko. Jechaliśmy wtedy na festiwal do Białegostoku i trzeba była coś wymyślić. Jak optowałem za Mixerem. Intuicyjnie wydawało mi się, że słowo, które brzmi podobnie w języku polskim i angielskim będzie bardziej praktyczne. Niestety tak się nie stało.

Która z płyt NZB była przełomowa dla zespołu?

„Chory na bluesa”. W pewnym momencie przestało mi wystarczać interpretowanie klasyków bluesa. Pamiętam koncert na rynku w Sandomierzu pod koniec lat 80. Wtedy doznałem olśnienia. Powiedziałem sobie: „Jak to? Śpiewasz w tak pięknym polskim mieście teksty po angielsku?”. Od tamtego czasu postanowiłem pisać po polsku. Tak narodził się materiał na album „Chory na bluesa”, który ukazał się w 1993 roku na jednej z pierwszych polskich płyt kompaktowych. Nasz pierwszy przemyślany, dojrzały materiał.

Ile utworów napisałeś przez te 30 lat?

Około 200. Każda z piosenek ma swoją historię. „Robota kipi” to moja wspomnienia z czasów gdy pracowałem na produkcji w „Apatorze”. Opis ciężkiej pracy człowieka, który chciałbym przyspieszyć zegar, aby wreszcie pójść do domu. To opis moich autentycznych przeżyć. Kiedy pisałem tekst miałem przed oczami ten zakład czując w nozdrzach zapach smaru i ciętego metalu. Z kolei „Hotelowy blues”, który stał się najsłynniejszym utworem mojego autorstwa, zaśpiewał zamiast mnie - Ryszard Riedel. Dlaczego? Zawsze lepiej czułem się w dynamiczniejszych piosenkach.


Każda okrągła rocznica to pretekst do podsumowań. Patrząc wstecz dostrzegasz jakieś momenty w historii zespołu, w których jeszcze bardziej mogliście wykorzystać swoją szansę, ale nic z tego nie wyszło?

Chyba niczego takiego nie było. Dobrze pamiętam za to moment, podjęcia jednej z najważniejszych decyzji w moim życiu. W 1987 roku porzuciłem pracę nauczyciela języka angielskiego w Studium Nauczycielskim, ponieważ nie mogłem jej już pogodzić z życiem koncertowym. Bywało, że woźny prosił mnie do telefonu, bo sąsiad dzwoni, że woda leje się w moim domu. „Co robić” - pytam dyrektorkę. „Panie Sławku, niech Pan leci”. „Ale ja mieszkam daleko i nie dam rady już wrócić”. „Nie ważne, niech Pan biegnie...”. Pobiegłem, ale nie do domu. Za rogiem stał już samochód, którym jechaliśmy na koncert. Tylko raz odważyłem się na coś takiego. I później bardzo źle się z tym czułem.

Kilka taktów z „Chorego na bluesa” można dostrzec na Twoim ramieniu...

Mam też inne tatuaże. Pierwszy - serce przepasane szarfą z napisem blues i mieczem boleści - zrobiłem po konkursie bluesowym w Szczecinie. Był jedną z nagród, ale laureat zrezygnował z wyróżnienia. Można powiedzieć, że je odkupiłem. Później wytatuowałem sobie jeszcze  m.in. harmonijkę. Kiedyś to mnie bawiło, bo tatuaże szokowały. Dziś to normalka. Od czasu kiedy honorowo oddaję krwi, przestałem je robić.

„Czai się emerytura, a nam ciągle chce się grać” rozbrzmiewa w promującym jubileuszowy album pt. "30" utworze „Chce się grać”. Jakie jeszcze macie marzenia jako zespół?

Sława i pieniądza (śmiech). Bo to bardzo miłe, że parę osób mnie rozpoznaje, ale jakim tam ze mnie sławny człowiek?


piątek, 20 kwietnia 2012

Robert Gawliński: Wilki na 20-lecie

- Gdy Grzegorz Ciechowski realizował się w Obywatelu G.C, pozostali chłopacy z Republiki też postanowili zrobić coś swojego. Odnaleźli mnie więc w Warszawie. Spróbowałem. Zagraliśmy kilka koncertów, ale to się jakoś później naturalnie rozeszło - Robert Gawliński, wokalista Wilków w 20 lat pod wydaniu debiutanckiej płyty opowiada o nietypowych reakcjach fanek, toruńskiej Operze  oraz pracy nad najnowszą płytą pod roboczym tytułem „Światło i mrok”. 

Robert Gawliński
Doskonale pamiętam początek lat 90. i szaleństwo związane z Wilkami. Nawet w prasie muzycznej pojawiały się tytuły w stylu „Rober Gawliński – staniki na scenie”…

Oj, działo się wtedy podczas koncertów wiele (śmiech). Przyjęcie Wilków było naprawdę gorące. Dziewczyny potrafiły rozwalać teatry w drzazgi. 

W drzazgi? 

Tak, tak… Dziś trudno w to uwierzy, ale tak było. Pojechaliśmy raz na koncert do Łodzi. Znając realia zapytałem dyrektora teatru, czy zdaje sobie sprawę co tu się będzie wieczorem działo. Że może lepiej wymontować z głównej sali krzesła, albo chociaż połowę. Stwierdził, że nie ma się czym przejmować, bo oni mają doświadczenie w organizacji takich rockowych wydarzeń. Wcześniej grała tam podobno m.in. Armia. Jak przywaliła nasza publika, to wszystko poszło na tej sali. I to do tego stopnie, że graliśmy jeszcze jeden koncert za symboliczną kwotę, aby z wpływu z biletów mógł zreperować zniszczenia. A staniki na scenie to była wtedy normalka. 

Wilki ruszyły w trasę równo 20 lat od premiery debiutanckiej płyty. „Aborygen”. „Eli lama sabachtani”, „Eroll”, „Son of The Blue Sky”.... Dziś rzadko zdarza się, aby wypromować tyle hitów z jednego albumu. Który utwór na waszym debiucie darzysz szczególnym sentymentem? 

„Z ulicy kamiennej”. Najbardziej przypomina mi ten czas, kiedy rodził się ten materiał. Podobnie „Nic zamieszkują demony”, który o wiele bardziej podobał mi się w wersji demo. Pierwotnie to był taki ciężkawy kawałek w gotyckim klimacie, a ostatecznie skręcił w podążył w kierunku jakiegoś rock’n’rollowego przesłania. Wtedy miałem też napisane takie piosenki jak „O sobie samym”, która pojawiła się na solowym albumie, a także „Trzy noce z deszczem” oraz „A moje bóstwa płaczą”. Ostatecznie nie trafiły jednak na płytę. 

Nie pasowały do debiutu?

Z pracą przy tym materiale zbiegło się wiele innych rzeczy. Wcześniej żyliśmy bardzo freakowsko, a wtedy moja żona, Monika, podjęła pierwszą pracę. Zrozumiałem, że chciałbym zarabiać na życie będąc muzykiem, a nie – tak jak ona - chodząc regularnie do biura. Wielokrotnie zmieniał się wtedy jeszcze skład zespołu. Postanowiłem przyspieszyć pracę nad płytą. Pierwszymi utworami, które wyznaczyły drogę tej płyty były „Nic zamieszkują demony”, ”Z ulicy kamiennej” oraz „Uayo”. Bardzo szybko dołożyłem do tego „Amirandę”, „Aborygen” a później całą resztę. I poszło. 

Wśród nich znalazł się jeden z niewielu anglojęzycznych hitów polskiego rocka „Son of The Blue Sky”. Dlaczego tekst powstał po angielsku? 

Nie byłem tego w stanie napisać inaczej. Podobnie było później z „Here I am”. Teraz mam taki sam problem przy nowej płycie, którą aktualnie nagrywamy.  Zmagam się z utworem, który buńczucznie nazwaliśmy sobie „Ballada – singiel”. I nic nie mogę wymyślić. Niewykluczone, że też dopiszę do niego angielskie słowa, która nasuwały się do ust, kiedy układałem linię melodyczną. A kiedy już coś wejdzie ci do głowy, to później trudno się od teg uwolnić. Ja już wiem nawet o czym ma być ta piosenka.  

Echa nowej fali, cygański rock, fascynacje Jimem Morrisonem... Wszystko to, co kojarzyło się w latach 90. z muzyką Wilków, dziś jest już zupełnie niezauważalne w nowych nagraniach. Kiedy słucham np. „Nie zabiję nocy” i „Baśki”, to dla mnie są to dwa zupełnie różne muzyczne światy. Po co Ci to było?

Jak tak nie uważam. Pierwsza płyta Wilków była w zasadzie moją pierwszą solową płytą. Tamte fascynacje widać w moich późniejszych projektach. Od lat 90. do 2012 roku minęło sporo czasu. Nie wiem czy to by się komuś podobało gdybyśmy grali wciąż to samo. Już wiele razy podkreślałem, że muzyka to dla mnie podróż podczas której można poszukiwać wielu rzeczy. Nie rozbieram muzyki na części. Nie szukam – jak dziennikarze - nawiązań. Ale nowa fala na pewno wróci na naszej nowej płycie. 

Sentyment zwyciężył? 

Przyznaję. Zatęskniłem nieco za takim graniem. Kiedy nagrywaliśmy pierwszą płytę miałem rok czasu, aby przygotować jej demo. Później zaczęły się koncerty i wszystko tak bardzo przyspieszyło, że musieliśmy się z Wilkami rozstać. Ocenę płyt pozostawiam słuchaczom. Dosłownie odpowiadając na poprzednie pytanie - trudno jest mi tłumaczyć się z tego dlaczego zespół Wilki nagrał „Baśkę”. To bardzo dobra piosenka, która zafundowała zespołowi więcej dobrego niż złego. Wyczuwam jednak do niej pewną niechęć. Szczególnie u dziennikarzy. Powiem tak - nie odbył się jeszcze żaden koncert klubowy, podczas którego nie byłoby 
„BaśkI’ . Publiczność zawsze o nią prosi.

Po Madame, ale jeszcze przed powstaniem Wilków zaliczyłeś toruński epizod w swoje biografii. Jak to się stało, że dołączyłeś do Opery? 

Gdy Grzegorz Ciechowski realizował się w Obywatelu G.C, pozostali chłopacy z Republiki też postanowili zrobić coś swojego. Spotkaliśmy się w Jarocinie, gdy jeszcze śpiewałem w Madame. To był czysty przypadek. Początkowo w Operze miał śpiewać Mariusz Lubomski, ale nic z tego nie wyszło. Odnaleźli mnie więc w Warszawie. Spróbowałem. Zagraliśmy kilka koncertów, ale to się jakoś później naturalnie rozeszło. W tamtych czasach mogliśmy śmiało wydać własną płytę, ale pozostali muzycy chcieli za nią zbyt wiele pieniędzy. Powtarzaliśmy im z Moniką, że Opera to nie Republika... Ale nie chcieli nas słuchać. 

Co z nową płytą Wilków? 

Na pewno będzie bardziej gitarowa. Nie chcemy przy niej za wiele cudować. Premiera jesienią. Roboczy tytuł brzmi „Światło i mrok”. 

sobota, 14 kwietnia 2012

Toruńska Orkiestra Symfoniczna w filmowej odsłonie

Mimo obietnic nie zawitałem w środę na Disparates do „Lizard Kinga”, ani w czwartek na Muchy do „Od Nowy”. Brak muzyczny wrażeń odbiłem sobie za to w piątek podczas koncertu Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej. A ten wieczór był szczególny z uwagi na tematy filmowej, które zabrzmiały ze sceny. „Superman”, „Jurassic Park” „Pożegnanie z Afryką”, „Gladiator”, „Szczęki”, „Tańczący z wilkami” oraz oczywiście kilkanaście utworów z IV części „Gwiezdnych wojen”. Brzmienie, moc… Niesamowity wieczór. Orkiestra poprowadził Maciej Sztor, specjalizujący się w amerykańskiej muzyce filmowej.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Z archiwum: Adam Nowak - Odczuwam pokusę improwizacji

- Zespół Raz Dwa Trzy funkcjonuje w obrębie piosenki popularnej. Na „Skądokąd” proponujemy jednak coś zupełnie innego od tego, czym piosenka popularna jest na co dzień. I to jest pewien kłopot - opowiada Adam Nowak, lider zespołu Raz Dwa Trzy o płycie „Skądokąd”. 

Od kilkunastu lat mieszkasz w Toruniu. Prześledziłem teksty na premierowej płycie. Usilnie poszukiwałem toruńskich wątków, ale na żaden nie trafiłem. 

Gdy mieszkałem w Poznaniu, również nie używałem wątków topograficznych. Może przyjedzie jeszcze czas, aby opisać swoje dawne i obecne podwórko. Na prośbę jednego z wydawnictw napisałem kiedyś krótki tekst o pobycie w Toruniu. Udało mi się to zrobić prozą. Czy uda się piosenką? Dostojewski pisał, że jeżeli chcesz coś uczciwe opisać, to zacznij od opisania swojej wioski. Kusi niekiedy, aby to zrobić.

Grupa Raz Dwa Trzy

Jest za to bardziej refleksyjniej niż bywało do tej pory. Pojawia się tematyka poszukiwania, drogi… Jest także dyskretnie o Bogu. 

Bóg rzeczywiście jest obecny jako Stwórca, do którego zawsze można się odnieść. Który decyduje o wszystkim. Na płycie starałem się używać słów kluczy, umieszczając je w odpowiednich kontekstach. Żeby pobudzić nieco wyobraźnię odbiorcy i trochę zamieszać w stereotypach.

Co to znaczy?

Myślimy o ptaku czy kamieniu w sposób codzienny, poetycki czy biblijny, ale równie dobrze można do tego podejść zupełnie inaczej. Pokazując funkcje dodatkowe. Kamień to nie tylko przedmiot, którym się rzuca. Może znosić pewne upokorzenie z powodu jego użycia. Wystarczy poczytać Brodzkiego, Miłosza, Szymborską, aby zauważyć jak pogłębiają znaczenia słów. Prostotą, wrażliwością, wyczuciem, klasą… 

A więc to nie jest przypadek, że właśnie „Z uśmiechem dziecka kamień” otwiera album?

Ja nazywam tę piosenkę „miłe złego początki”. Adam i Ewa umieszczeni na tym najlepszym ze światów, czyli w raju, muszą dokonać najważniejszego wyboru. My jako ich potomkowie - również. A niektórych wyborów przecież żałujemy. (…)  Jako chrześcijanin wierzę, że człowiek szczęśliwy może być tylko wobec Boga.

Jaka w kontekście tego jest ta płyta?

(śmiech) Ma opinię trudniejszej. Podjąłem kilka radykalnych decyzji, które sprawiły, że używam właśnie takiego, a nie innego języka. Mówię nim o tematach, które w szczególny sposób mnie interesują.

Nie jest to zbyt radykalna zmiana dla osób, które znają was tylko z ostatnich płyt z piosenkami Agnieszki Osieckiej i Wojciecha Młynarskiego?

Zespół Raz Dwa Trzy funkcjonuje w obrębie piosenki popularnej. Na „Skądokąd” proponujemy jednak coś zupełnie innego od tego, czym piosenka popularna jest na co dzień. I to jest pewien kłopot. To nie pierwszy raz, kiedy próbuję przesunąć poprzeczkę, aby dotrzeć głębiej do słuchacza. Wiem, że można się świetnie bawić dźwiękami i słowem. I robimy tak na naszych koncertach. Bez możliwości wypłynięcia na głębszą wodę, zabawa pozostaje tylko zabawą i robi się trochę pusto.

Bogatsze aranże, smyczki, jazzowe cody z zagrywkami w stylu Johna Scofielda. Zawsze ciągnęło was w stronę jazzu. Na „Skądokąd” jest tego jakby więcej.

Tak. To celowy zamysł. Podczas występów zawsze szliśmy w tym kierunku. Sporo improwizacji i poszukiwań w obrębie muzyki jazzowej. Na koncertach mamy łatwość w konstruowaniu momentów, które już nigdy się nie powtórzą. Chciałbym to samo robić ze słowem. Problem polega jednak na tym, że słowo niesie swoje znaczenie. Raz użyte powoduje, że słuchacz będzie się do niego odnosił. Nie ukrywam, że odczuwam ogromną pokusę improwizacji znaczeniem słowa. Tak, aby było niepowtarzalne. 

Wywiad ukazał się 1 marca 2010 roku. 


Raz Dwa Trzy, Zgodnie z planem (może świt błyśnie)

niedziela, 1 kwietnia 2012

DDT "The legends is still alive"

DDT, "The legends is still alive"

Z samej tylko analizy twarzy muzyków, którzy grają w grupie DDT można by napisać kilkanaście piosenek. Ci panowie mimo upływu lat nie napinają się na żadne ambitne granie. Nie łakną nagród, pochwał, czy poklasku. Od momentu kiedy 30 lat temu chwycili za gitary, do tej pory robią to, co ukochali sobie najbardziej. Grają muzykę punk. I to w najczystszej, standardowej postaci. A co najważniejsze - czerpią z tego bardzo wiele radości. 
Kilka tygodni temu toruński wydawca HRPP Records wypuścił na rynek singiel DDT, na który składają się cztery utwory. „Burza”, „Józek”, „Zasady wychowania” oraz „Wiara”. Pierwsze trzy to studyjny materiał zarejestrowany w sopockim studio. Czwarty przynosi toruński akcent. Został zarejestrowany na żywo podczas koncertu w pubie „Pamela”. Co ciekawe singiel ukazał się na winylu w dwóch kolorach – zielonym i czarnym. 
Dla panów z DDT muzycznie czas się zatrzymał na przełomie lat 70. i 80. Zwłaszcza , gdy wsłuchamy się uważniej w otwierającą krążek „Burzę”. Garażowe brzmienie instrumentów i wokal przykrywany przez fakturę dźwięków. Jak to brzmi? Jakby żywcem wyjęte z wczesnych nagrań klasycznych brytyjskich grup z tamtego okresu. Co by było gdyby DDT w latach 80. miało takie możliwości studyjne jak dzisiaj? Może lepiej o tym nie myśleć. 
Nie jest to może materiał na miarę koncertowego albumu Rejestracji, czy Moskwy (obie płyty również ukazały się nakładem tej samej wytwórni), ale słucha się tego ze szczególnym sentymentem. Dlaczego? Prawie każdy domorosły gitarzysta zaczynał przecież swoją przygodę z muzykę w licealnych czasach od układania na gryfie tego typu dźwięków. 
Na koniec ciekawostka. Zespól DDT wielokrotnie gościł w Toruniu. Również w latach 80. Jego członkowie często zaglądali do toruńskiej „Od Nowy” w czasach, gdy mieściła się jeszcze w Dworze Artusa. – Zawsze śmieszyło mnie to, że przez skórzane kurtki brano nas tam bardziej za żużlowców niż punkowców – wspominał w jednym z wywiadów Roman Jezierski, wokalista DDT.  – Ale z czasem to się zmieniło. 

DDT, "The legends is still alive", HRPP Records 2012. 
Ocena: 2/5 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...