niedziela, 22 marca 2015

Storytellers, czyli muzyka na dwie gitary

Trudno jest wyjść na scenę z akustycznymi gitarami, po zespole, który przed chwilą skrył się za ścianą dźwięku płynącego z rozkręconych wzmacniaczy. Trudno jest nie tylko wyjść, ale i przyciągnąć uwagę publiczności. Duetowi Storytellers coś takiego udało się podczas odbywających się niedawno eliminacji do Seven Festival w Węgorzewie. Panowie nie awansowali, ale mimo tego pozostawili po sobie tak dobre wrażenie, że warto przyjrzeć się temu co robią nieco bliżej.

Przemek Gronkowski i Michał Mierzejewski (Fot. Agata Jankowska)

Członkowie Storytellers dbają o to, aby wszystko co robią, było spójne. Nawet charakterystyczne zielone koszulki w paski nawiązują do okładki ich debiutanckiej minipłyty. Przemek Iwo Gronkowski i Michał Modrzejewski tworzą instrumentalną muzykę gitarową. Akustyczną i elektryczną. Sześć utworów prezentujących próbkę ich umiejętności wydali w 2014 roku na płycie. Co na niej znajdziemy?

Okładka płyty
Na początek serwują własną wersję „Anastasia” z przedostatniego albumu Slasha. Zaraz potem jest ich autorski „Let Her talk”, który ma wszystko co powinien mieć porządny hard-rockowy kawałek. Wpadający w ucho riff i liryczną zwrotkę, przy której można na chwilę zaczerpnąć oddechu. Ten liryzm w konstruowaniu zgrabnych melodii słychać też w „Windy story”, do którego powstał nawet oniryczny teledysk. „Dose of melody” to kolejny romans z rockiem. Jest jeszcze inspirowane klasyką „Bachtellers” oraz wieńczące ten minialbum „Fable”. 

 - Lubię wykonawców poszukujących, a do takich niewątpliwie zaliczyć można Storytellers. Chłopacy postawili na minimalne instrumentarium. Dodatkowo wybrali sobie drogę dość niepopularną jaką jest wykonywanie muzyki instrumentalnej. Szukają jednak ciągle w tej formule czegoś nowego - mówi o ich twórczości Krzysztof „Partyzant” Toczko, z którym mieli już okazję dzielić scenę. Ten wirtuoz współpracujący m.in. z Dżemem pomógł im przy realizacji debiutanckich nagrań. - Kibicuję im, bo są konsekwentni i ewidentnie rozwojowi - mówi gitarzysta.



Duet Storytellers jest zwycięzcą konkursu „Scena jest Wasza”. Już 13 kwietnia zagra w pubie „Pamela” przed Jennifer Batten.

wtorek, 17 marca 2015

Nowe Sytuacje i "Masakra"

Choć Republika oficjalnie zakończyła działalność po śmierci Grzegorza Ciechowskiego, to jednak jej muzyka nie przestaje rozbrzmiewać na koncertach. W oryginalnych wersjach.
 
To, co odbywało się niemal cyklicznie i jedynie podczas grudniowej rocznicy śmierci autora „Białej flagi” w klubie „Od Nowa”, zyskało w ubiegłym roku pełny wymiar koncertowy. Zbigniew Krzywański, Leszek Biolik oraz Sławek Ciesielski postanowili bowiem przypomnieć światu na żywo kompozycje z debiutanckiej płyty Republiki. Pod szyldem Nowe Sytuacje odwiedzili wówczas kilkanaście miast w Polsce. Początkowo miał to być unikany jednorazowy projekt. Dziś już wiadomo, że w tym roku możemy spodziewać się jego kontynuacji.
 
- Myślimy o tym, aby zagrać materiał oparty o album „Masakra”, czyli „Mamonę”, „Odchodząc”... Do tego chcielibyśmy dołożyć wiele innych rzeczy. Myśleliśmy też o utworach: „Sam na linie” czy „Obcy astronom”. Zagramy to, co fanów interesuje i chcieliby to zapewne usłyszeć na żywo - mówił niedawno w wywiadzie na falach Radia Gdańsk Leszek Biolik. - Stwierdziliśmy też, że zostajemy przy nazwie projektu: Nowe Sytuacje.
 
Ujawniono już, że projekt  będzie można usłyszeć m.in. podczas czerwcowego Life Festival Oświęcim. Przy mikrofonie - podobnie jak w ubiegłym roku - stanie trójka wokalistów. Tym razem będzie to Tymon Tymański, Piotr Rogucki i Jacek Bończyk. Jak będzie przy okazji pozostałych koncertów? - Jeszcze wszystko dopinamy, więc trzeba poczekać. Nowe Sytuacje będą elastyczne i na każdym koncercie pojawią się pewne zmiany - opowiadał Biolik.
 
Fani Republiki będą mieli w najbliższym czasie więcej powodów do radości. Już 10 kwietnia swoją premierę będzie miał album „Grzegorz Ciechowski - spotkanie z legendą”. To zapis ubiegłorocznego koncertu w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, podczas którego grono znakomitych wokalistów i wokalistek (m.in. Piotr Cugowski, Igor Herbut, Kasia Nosowska, Mela Koteluk, Kayah) zaśpiewało piosenki lidera Republiki z towarzyszeniem orkiestry pod dyrekcją Adama Sztaby. Popularny dyrygent na potrzeby tego wydarzenia zaaranżował na nowo każdy z utworów.

sobota, 14 marca 2015

Uwolnij muzykę! Tacher & Predko - wideosesje

Pomysł jest prosty. Bardziej lub nieco mniej znani artyści wykonują przed kamerą swoje własne utwory. W specjalnie wybranej scenerii, najczęściej na otwartej przestrzeni. I często w nietypowych akustycznych aranżacjach. Całość rejestrowana jest na żywo przez kilka kamer, montowana i prezentowana w ramach serwisu "Uwolnij muzykę!" pod postacią ekskluzywnej muzycznej wideosesji. Do tej pory wzięli w niej udział takie gwiazdy jak m.in. Mela Koteluk. Piotr Rogucki, Ania Dąbrowska, Tomasz Organek, Sorry Boys, Iza Lach. 

Kulisy wideosesji Oksany Predko (Fot. Angelika Plich)

- Zamiast konkurować z nagraniami studyjnymi, postanowiliśmy wyjść z muzyką na powietrze, do ludzi. Z jednej strony mamy więc muzykę na żywo, a z drugiej promocję ciekawych i nietypowych miejsc - mówi kierownik produkcji Tomasz Błaszkiewicz, który po eksplorowaniu trójmiejskiej sceny, zwrócił swoją uwagę na Toruń. - Wbrew pozorom warunki takich nagrań wcale nie są proste. Nie każdy jest w stanie po prostu usiąść i zaśpiewać. A do każdego z utworów robimy zazwyczaj jedynie dwa podejścia - mówi. 

Oksana Predko (Fot Angelika Plich)
Na pierwszy ogień poszła znana z grupy Toronto finalistka „The Voice of Poland” - Oksana Predko, a także wokalista grupy Manchester, który zadebiutował niedawno scenicznie ze swoim solowym projektem - Maciej Tacher. - Nie ukrywam, że na nasz wybór miało wpływ to, że się znamy - mówi Błaszkiewicz. - Oboje są tuż przed wydaniem swoich solowych płyt. Maciej idealnie wpasował się w naszą koncepcje, aby nagrać go siedzącego z gitarą i grającego własne piosenki. 

Predko zaśpiewała przed kamerą znany m.in. z filmu „Hardkor disco” utwór „Autobus” oraz premierową kompozycję „Kill Bill”. Tacher również wykonał dwie piosenki: „Love pod prąd” oraz „To nie mój kot”. Zdjęcia powstały w klubie „Tantra”, na ul. Ciasnej, na Bulwarze Filadefijskim i w okolicach Fosy Zamkowej. - Spotykaliśmy się z naprawdę sympatycznymi reakcjami ludzi. Podchodzili, słuchali utworów, robili zdjęcia, pytali gdzie będzie można zobaczyć nagranie - opowiada Tomasz Błaszkiewicz.

Maciej Tacher (Fot. Angelika Plich)
Pierwotny plan zakładał powstanie dziesięciu muzycznych wideosesji, które prezentowałyby nie tylko gwiazdy, ale także artystów, którzy dopiero stawiają swoje pierwsze kroki na muzycznej ścieżce, dobrze rokując na przyszłość. O tym co z tego wyjdzie przekonamy się już wkrótce. Dla promocji biorących w sesji wykonawców, a także miasta, w którym odbywają się nagrania nie bez znaczenia jest fakt, że serwis „Uwolnij muzykę!” zalicza 71 tysięcy odsłon w ciągu miesiącu.

poniedziałek, 9 marca 2015

Rejestracja "Szkoda słów"

Rejestracja "Szkoda słów"
Nie podlega wątpliwości, że Rejestracja jest zespołem wyjątkowym. Legenda, którą przez lata obrosłą ta grupa, każe ze szczególną uwagą pochylić się na jej każdą kolejną płytą. „Ludzie w latach 80. ubiegłego wieku masowo chodzili do kina „Orzeł” na film „Tylko rock”. Wybierali się tam jedynie po to, aby zobaczyć 68-sekundowy fragment z udziałem Rejestracji. Tuż po nim opuszczali widownię, mimo że seans trwał nadal” - wspominał niedawno Dariusz Kowalski, wydawca „Szkoda słów” na łamach Chopper Magazine. 

Lata lecą. Obecnie ze starej załogi Rejestracji w szeregach pozostał tylko wokalista Grzegorz „Gelo” Sakerski. Drugi weteran punkowej sceny - perkusista Tomasz „Siata” Siatka - krótko po nagraniach albumu znalazł się poza szeregami zespołu. Grupa zrobiła sporo, aby uatrakcyjnić nową płytę. Sięgnięto po kilka starych kompozycji („Tunel”, „Otwórzcie te drzwi”), zaproszono gości, m.in. pierwszego gitarzystę Rejestracji - Tomasz „Murka” Murawskiego, Pawła „Gumę” Gumolę z Moskwy, a nawet Roberta „Litzę” Friedricha z Luxtorpedy (szkoda, że udział tego ostatniego został tak słabo wyeksponowany).

Jaka dziś jest ta legendarna Rejestracja? Słuchając „Szkoda słów” odnosi się wrażenie, że album jest tak naprawę próba pogodzenia dwóch sprzecznych ze sobą interesów. Próbą podążania dotychczasową własną i niezależną drogą oraz ukłonem w stronę szerszego grona słuchaczy, co przez najbardziej zagorzałych punkowych fanów może zostać uznane za muzyczną zdradę dotychczasowych ideałów. Ta druga droga w dłuższej perspektywie może wyprowadzić ten kultowy toruński zespół na muzyczne manowce. 

Oddech starej Rejestracji czujemy słuchając tytułowego „Szkoda słów” „Teraz wiem”, „Reagan”, „Nie obchodzi was”, „Pedofile”... Nowe oblicze zespołu prezentuje otwierający płytę szybki „Eco ziemia”, a także zaśpiewana w duecie z Mają Lewicką urockowione „Nie ma mnie z tobą”. Mamy też flirt z reggae („Śmietnik”) i nieco lżejsze „Otwórzcie te drzwi” autorstwa Zbigniewa Cołbeckiego. Jest i ten niebezpieczny zwrot w stronę jakiegoś dziwnego punko-polo, o czym pisałem już recenzując winylowy singiel grupy („Solarium”). 

Gdyby nie głos Grzegorza Sakerskiego, to momentami trudno byłoby uwierzyć, że to gra ta sama Rejestracja, którą znamy („Tunel”, „Solarium”, wstęp do „Nie obchodzi was”). Zespół udanie kombinuje z brzmieniem (w dwóch utworach pojawia się akordeon !), ale też często bezpiecznie sięga po dawne i sprawdzone rozwiązania. Przyznaję, że po kilkunastu uważnych przesłuchaniach tego albumu, nadal mam mieszane odczucia. Najnowsza płyta Rejestracji „Szkoda slow” ukazał się nakładem wydawnictwa HRPP Records.

Rejestracja, Szkoda słów, HRPP Records 2014. 

piątek, 6 marca 2015

Mark Olbrich: Przy bluesie baby nie skaczą po stołach

Mieszkający na stałe na Wyspach Brytyjskich basista Mark „Bestia” Olbrich wspólnie ze swoim zespołem zarejestrował płytę koncertową w toruńskim Hard Rock Pubie „Pamela”. Album Mark Olbrich Blues Eternity “Live at Pamela Blues” głosami internautów portalu www.bluesonline.pl został wybrany najlepszy płytą 2014 roku.

Marki Olbrich i Eddie Angel podczas koncertu w "Pameli" (Fot. Agata Jankowska)

- Skąd wziął się przy Twój przydomek: „Bestia”?

- (Śmiech) Naprawdę chcesz wiedzieć? Trafił do mnie, gdy grałem jeszcze w Polsce ze Zbyszkiem Hołdysem. Grupa nazywała się Rh- i stworzyliśmy z nią rock-operę „Wyprawa do Atlantydy”. Były kosmiczne trudności, aby cenzura przepuściła ten materiał, ponieważ całość zaczynał się od słów „Bez żalu opuszczam te brzegi…”. Jak to przeczytali to dostali pierdolca. Trzeba się było wykłócać, aby poszło.

- Który to był rok? 1968?

- Trochę później. Sądzę, że to mógł być 1970 lub nawet 1971 rok. Przydomek nawiązywał do mojego zachowania na scenie oraz podczas imprez towarzyskich (śmiech).

- Bywało aż tak źle?

- Wręcz przeciwnie. Trwałem dłużej i łapałem więcej. Z kolei na scenie odróżniałem się tym, że nigdy nie potrafiłem stać w jednym miejscu, co zdecydowanie różniło się od zachowania ówczesnych muzyków. Lubiłem sobie nawet pobiegać. I tak ta „Bestia” do mnie przylgnęła. Hołdys po Rh- grał trochę z Marylą Rodowicz, a potem pojechał do Ameryki. Ja mieszkałem już wówczas na Zachodzie. Spotykaliśmy się przy rożnych okazjach. Hołdys - podobnie jak ja – dopiero na Zachodzie pojął o co chodzi w rock’n’rollu. Gdy wrócił, powstał Perfect.

- Co zaważyło, że w PRL-u  postanowiłeś wyjechać na Zachód?

- W tej naszej „Wyprawie do  Atlantydy” było sporo prawdy. Nie czułem tej ówczesnej sytuacji. Doszedłem do wniosku, że w innym miejscu będzie mi lepiej. I nie chodziło nawet o politykę. Nie można było co prawda wyjść na ulicę i krzyknąć „Breżniew, ch… ci w mordę!”, ale mimo tego dobrze się w tym komunizmie bawiliśmy. Można było tworzyć muzykę, zawiązywały się wciąż nowe zespoły... Bardziej ignorowaliśmy ten komunistyczny system niż wypowiadaliśmy mu wojnę. Jak z Hołdysem pojechaliśmy na koncert do Czech, gdzie terror był tak okrutny, to ludzie bali się z nami rozmawiać. Brali nas za wywrotowców (śmiech). W Anglii, gdzie mieszkam już od 38 lat, doszedłem do wniosku, że nic nie wiem o graniu. Postanowiłem, że zapomnę wszystkiego czego się nauczyłem i zacznę jeszcze raz. Grywałem w pubach z wieloma zespołami.

- Bluesa?

- Na początku nie. Jednak bardzo szybko się na niego ukierunkowałem. Okazało się, że ten blues, który graliśmy sobie w Polsce, tak naprawdę z prawdziwym bluesem nie ma wiele wspólnego. Zasłuchiwaliśmy się taśmami z nagraniami Erica Claptona i Johna Mayalla, a to przecież była tylko biała interpretacja tej muzyki. W Anglii dotknąłem korzeni.

- Mówi się, że bluesa może grać każdy, ale nie każdy może go poczuć.

- Dokładnie! Z bluesem jest tak, że publiczność jest w stanie od razu poczuć, czy ty go czujesz. A w Anglii publiczność bywa pod tym względem niezwykle brutalna. Tak bardzo wyrośli w tej muzyce, że złapią każdy fałsz na scenie. Nie oszukasz ich. Angielska publiczność głosuje nogami. Gdy raz ich zrazisz, drugi raz na twój koncert nie przyjdą.

- A w Polsce?

- Polska publiczności reaguje o wiele bardziej entuzjastycznie niż angielska. W Anglii szybciej zabiją własną żonę niż zaklaszczą. Szczególnie w dużych miastach. W prosty sposób można poznać czy podoba im się jak grasz. Im bliżej stoją sceny, tym lepiej. Gapienie się z bliska na palce muzyków podczas koncertu to oznaka szacunku. Ale mówimy oczywiście o bluesie, bo w popie - to tak jak wszędzie – baby od razu potrafią skakać po stołach.

Koncertowa płyta, która nagraliście w czerwcu 2013 roku w toruńskim pubie „Pamela”,  to był dla was jakiś szczególny występ?

Pytanie czy my pamiętamy cokolwiek z jej nagrywania (śmiech). Ja podchodzę do bluesa, jako do pośrednika w przekazywaniu uczuć i emocji. To był nas drugi wspólny koncert, na którym już dotarliśmy się na scenie. Wszyscy czuli, że w pozytywny sposób iskrzy między nami. Pub „Pamela” jest o tyle fajnym miejscem, że łapie te wszystkie emocje. To udziela się publiczności, co automatycznie powoduje, że gramy jeszcze lepiej. Gitarzysta Eddie Angel i harmonijkarz Paul Lamb grali wówczas chodząc po stołach.

W których piosenkach?

Nie wszystkie z tych utworów znalazły się na płycie. Zagraliśmy wówczas dwugodzinny koncert, a materiał płytowy zawiera jedynie 40 minut. Takie utwory jak „Smokestack Lighting” i „The Things That Used To Do”, które znalazły się na płycie, pochodzą jeszcze z lat 40. To historia życia naszego wokalisty Jimmy’ego Thomasa. Powstawały w czasach, gdy najpierw opisywało się autentyczną historię, a dopiero później układało do niej muzykę. Tak robili wszyscy starzy bluesmani. Teraz gdy ludzie piszą swoje piosenki, to nawet nie wiesz, czy to o czym śpiewają naprawdę się wydarzyło.

*Fragment bardzo długiej rozmowy, która w całości ukazała się w ostatnim numerze magazynu Custom. 

poniedziałek, 2 marca 2015

Cały ten pop, czyli Maciej Tacher solo

- Muzyka zawsze była obecna u mnie w domu. Ojciec gra na saksofonie i śpiewa. Jeździł po świecie, grał standardy po hotelach i na statkach. Wspólnie z siostrą chodziliśmy do szkoły muzycznej, choć dla mnie ta przygoda bardzo szybko się skończyła - rozmowa z MACIEJEM TACHEREM, wokalistą grupy Manchester, który w najbliższy czwartek w toruńskim klubie Lizard King po raz pierwszy zaprezentuje się ze swoimi solowym projektem.

Maciej Tacher (Fot. Grzegorz Olkowski)

- Kiedy pierwszy raz pomyślałeś, aby wkroczyć na solową ścieżkę?

Dokładnie nie pamiętam. Parę lat temu doszedłem do wniosku, że fajnie byłoby zrobić równolegle coś swojego. Planuję płytę, ale to jeszcze potrwa, a póki co uznałem, że to dobry moment, aby pokazać się z tym materiałem na scenie. Postanowiłem trochę się tymi utworami pobawić, wyjść z nimi do ludzi, zobaczyć jaki będzie ich odbiór.

- Ile masz już tych piosenek?
   
Około dwudziestu. Niektóre mają po kilka lat. Jedną piosenkę odkopałem z czasów liceum, wtedy  miałem swoją pierwszą kapelę, zresztą britpopową. Pewnie to właśnie wtedy zacząłem wymyślać jakieś pierwsze utwory. Muzyka zawsze była obecna u mnie w domu. Ojciec gra na saksofonie i śpiewa. Jeździł po świecie, grał standardy po hotelach i na statkach. Wspólnie z siostrą chodziliśmy do szkoły muzycznej, choć dla mnie ta przygoda bardzo szybko się skończyła. Muzyka nie zaczęła się dla mnie w zespole Manchester. Jeśli dorastasz w muzycznym środowisku, to wiadomo, że prędzej czy później zaczniesz kombinować i próbować klecić jakieś piosenki.

- Od tego britpopu z liceum, do teraz dzieli Cię muzyczna przepaść.

Nadal lubię brytyjskie granie, ale to tylko ułamek moich muzycznych zainteresowań. 

- Po Twoim solowym projekcie spodziewałem się totalnej zmiany stylu - skoku np. w elektronikę, albo flirtu z ostrzejszymi gitarami. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałem. Tego wszystkiego nie ma. Prezentujesz się z zupełnie nowej popowej strony.

Pop to bardzo szerokie pojęcie, a ostry rock to zupełnie nie moje klimaty. Od strony produkcji sprawa jest jeszcze otwarta, ale ciągnie mnie do akustycznego, przestrzennego brzmienia. Mój materiał jest dosyć różnorodny i nie chcę też szukać tu na siłę wspólnego mianownika.

- Piosenki, w których śpiewasz "Tu się z motylami godzą ćmy, te najdziksze i najbardziej kosmate ćmy" oraz w kolejnym numerze do przesterowanej gitary z tekstem "zgasło słońce, a księżyc spadł" to moim zdaniem potencjalne przeboje z wpadającą w ucho linią wokalną. Muzycznie podążają nieco w kierunku takich klimatycznych kołysanek.

Skoro tak mówisz. Klimatyczne kołysanki, jest coś na rzeczy.

A praca nad tekstem? Inaczej się pisze do autorskiego projektu niż dla zespołu?

To dwie zupełnie różne bajki. Pisanie dla Manchesteru polega na chodzeniu ścieżką kompromisów. Przy własnych utworach tego nie ma, podobnie jak pośpiechu. Kiedy zdarza się, że piszę dla Manchesteru, a na trzeciej płycie będzie nawet tego sporo, to z reguły trzeba to zrobić „na zaraz”. Wtedy potwornie się spinam. Konwencja jest radiowa, takie są też oczekiwania, więc trzeba zrobić to tak, aby wszystkim się podobało, a jednocześnie żeby samemu nie cierpieć później na scenie, albo gdy piosenka poleci w radio.

Maciej Tacher (Fot. Grzegorz Olkowski)

- Czyli…

…wcale nie jest łatwo napisać dobrą złą piosenkę (śmiech). Nie chcę być jednak odbierany tak, że oto stoję po stronie zacietrzewionych niszowców, którzy uważają, że wszystko co puszczają w radiu jest złe. Nie. Robienie piosenek do mainstreamu rządzi się swoimi prawami i choć wydaje się, że ogólnie poziom leci na łeb na szyję, to są też artyści którzy nie obniżają poprzeczki i funkcjonują. Np. Lemon. To oznacza, że się da.  

- A gdy piszesz dla siebie ?

Gdy mam już pomysł na piosenkę, muzykę i formę, to nie spieszę się z tekstem. Jeśli do mnie nie przyjdzie, to piosenka potrafi przeleżeć latami. Do tego mogę pisać o czymkolwiek i nie muszę być wcale komunikatywny. 

- Podczas czwartkowego koncertu w klubie Lizard King zagrasz w trio. Dwie gitary i instrumenty dęte. Dlaczego takie oszczędne instrumentarium?

Będą jeszcze klawisze. To pierwszy koncert. Nie wiem jak to się dalej rozwinie. Miałem taką koncepcję, aby to wszystko było w miarę delikatne, akustyczne. Dzięki temu nie muszę się przebijać głosem przez ścianę dźwięku. Brakowało mi tego.

- Można zgadywać w ciemno, że w 99 proc. Twoje nazwisko przyciągnie na ten koncert fanów, a raczej fanki Manchesteru.

No i część z nich będzie zadowolona i zostanie, a część nie będzie i wyjdzie. Zobaczymy. Muzyka wszystko zweryfikuje.

Jazz Od Nowa Festival 2015

Tego można było się spodziewać. Włodek Pawlik najmocniejszym akcentem „Jazz Od Nowa Festival”. Jubileuszowa, bo już piętnasta, edycja toruńskiego festiwalu odbyła się w tym roku w dwóch miejscach. W klubie „Od Nowa” i wyremontowanej  Auli UMK.

Pierwsze dwa klubowe dni stały się polem prezentacji dokonań Adama Pierończyka (występ dość nietypowy, bo zagrał solo), słynnego sekstetu Jana Ptaszyna Wróblewskiego, międzynarodowego trio Trzaska – Harnik – Brandlmayr oraz formacji Piotr Schmidt Electric Group. Zgodnie z festiwalową tradycją było zatem miejsca na typowe mainstreamowe granie, a także na odrobinę szaleństwa pod postacią muzycznej awangardy. I to w świetnej odsłonie.


Włodek Pawlik i Paweł Pańta (Fot. Grzegorz Olkowski)

Przyznaję, że od czasu, kiedy Mikołaj Trzaska przestał grywać z Miłością, nie było mi z nim muzycznie po drodze. Pomimo, że to świetny muzyk, to jednak nigdy nie potrafił całkowicie porwać mnie swoja grą  - czy to na płycie, czy to na koncercie. Aż do tegorocznego festiwalu. Oto dostaliśmy bowiem świetny przykład muzyki improwizowanej w najczystszej postaci. Zagranej przez muzyków, którzy doskonale wiedzą jak w tym obszarze należy się poruszać, aby nie zbliżyć się do miejsc, w których można się już zgubić.

Jeśli może zaistnieć coś takiego jak baśniowa awangarda, to Mikołaj Trzaska właśnie ją podczas drugiego dnia „Jazz od Nowa Festival” stworzył. Granie za pomocą odkręconych talerzy na bębnach, ślizgi tępymi narzędziami po strunach fortepianu, arytmiczne uderzanie w klapy saksofonu, przeciąganie smyczkiem po instrumentach perkusyjnych. Wbrew pozorom, każdy z tych dźwięków miał znaczenie i tworzył spójną całość. Świetne, choć przyznaję, że niektóre z tego typu improwizowanych kompozycje mają tylko koncertową rację bytu.

Na tym tle prezentujący się tego samego dnia projekt Piotra Schmidta wypadł nieco blado, choć zapewne ci, którzy oczekiwali klasycznych brzmień – po muzycznej podróży zafundowanej publiczności przez Trzaskę - byli zadowoleni. Kwartet zaprezentował materiał ze swojej wydanej dwa lata temu debiutanckiej płyty „Silver Project”, a także premierowe kompozycje. Całość usytuowana muzycznie gdzieś między jazzem, funkiem i soulem. 

Na trzeci dzień festiwal przeniósł się do Auli UMK, gdzie mieliśmy okazję wysłuchać największej gwiazdy tegorocznej imprezy – trio Włodka Pawlika, który dzięki świetnej płycie „Night in Calisia” sięgnął po Nagrodę Grammy. Publiczności, która masowo stawiła się na koncercie, organizatorzy nie sprawili tym razem takiego psikusa, jak przed rokiem. Koncert Michała Urbaniaka poprzedziło wówczas totalnie freejazowe trio Ballister, które bardzo szybko uzmysłowiło wszystkim „niedzielnym” fanom jazzu, że grać można również na… podpórce od wiolonczeli. Tym razem było mniej awangardowo.

W piątek przed jednym z najsłynniejszych obecnie polskich muzyków jazzowych na świecie, wystąpił Przemek Strączek International Group. Zabrzmiała m.in.  i „Konstancja”, i tytułowy utwór z jego ostatniego albumu „White Grain Of Coffee”. Dobry koncert. Bardzo dobry międzynarodowy skład. Jednak to co usłyszeliśmy później, spowodowało, że nikt nie miał wątpliwości, kto był tego wieczoru największą gwiazdą.

Najprościej byłoby napisać o pianiście Włodku Pawliku, że dał znakomity koncert. Jednak żadne nawet najbardziej pozytywne słowo nie odda tego, co działo się na scenie. Włodek Pawlik, kontrabasista Paweł Pańta, perkusista Cezary Konrad (brawo!). Trójka muzyków, z których każdy potrafił zaznaczyć dany utwór swoją indywidualnością. To się ceni. Już dawno nie było tak mocnego jazzowego akcentu w Toruniu. Rzecz godna jubileusz 15-lecia festiwalu. Technika, finezja wykonania… Oj, działo się na scenie.

Zespół zagrał materiał z płyty „Anhelli”, inspirowanej poematem Juliusza Słowackiego, a także kompozycje z utytułowanej „Night in Calisia”, które zapewniła liderowi światowy rozgłos (tę ostatnią można było zresztą kupić po koncercie na winylu za 100 zł). Mam nadzieję, że Pawlika wkrótce w Toruniu jeszcze usłyszymy, bo reakcja po koncercie pokazała, że głód na jego granie jest w mieście potworny. Może więc na Jordankach? Z orkiestrą?  

Ostatni dzień „Jazz od Nowa Festival” należał do Tomasz Stańko.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...