środa, 23 września 2015

Brajton, najnowszy projekt Sławomira i Dariusza Załeńskich

- Wygląda jak milion dolarów, a do tego genialnie śpiewa - mówi o Annie Hnatowicz twórca sukcesu Toronto oraz Manchesteru. 

Sławomir Załeński szukał jej długo. Już od kilku lat pisał do szuflady piosenki, do których zaśpiewania zapraszał wiele różnych toruńskich wokalistek. Nagrywał, miksował... Mimo tego, że przez jego domowe studio przewinęło się kilkanaście zdolnych dziewczyn, wciąż wiedział, że to nie jest jeszcze ten głos i nie ta siła, której poszukuje. Kiedy po półtora roku prób zrezygnowany zadzwonił do swojego bydgoskiego znajomego z prośbą o pomoc, ten od razu zapytał: „A Anię Hnatowicz znasz?”

Anna Hnatowicz w studiu Sławka Załeńskiego (Fot. Nadesłana)
- Podesłał mi jej profil na Facebooku. Zerknąłem i zobaczyłem na zdjęciu jakąś modelkę. W pierwszej chwili pomyślałem, że sobie ze mnie zażartował - opowiada Sławomir Załeński. - Okazało się, że Ania świetnie śpiewa. Po kilku dniach siedzieliśmy już wspólnie w studiu nagrywając wokale do czterech moich piosenek. Wcześniej projekt, do którego zapraszałem poprzednie wokalistki, nazwałem Brighton. Z Anią zaczynamy wszystko od początku. Ruszamy pod nowym szyldem i ze spolszczoną nazwą - Brajton. 

Kim jest wokalistka, którą tak bardzo zafascynował się Załeński? Anna Hnatowicz ma 25 lat i pochodzi z Włocławka. Poza grupą Brajton śpiewa równolegle w bydgoskiej rockowej Arytmii. Miłośnicy telewizyjnych show zapewne kojarzą ją z występów w takich programach jak „Mam talent”, „Szansa na sukces” i „X-Factor”. Na swoim koncie ma kilka nagród. Przez krótki czas studiowała jazz i muzykę rozrywkową. Śpiewała też z hip-hopowcami. W czym czuje się najlepiej? - W balladach, które niosą w sobie wiele emocji - mówi. 

Sławomir Załeński, Anna Hnatowicz oraz Dariusz Załeński (Fot. Nadesłane)

Brajton pracuje w studiu nad debiutancką płytą. Zarejestrowano już: „Tanią historię”, „Jest taka siła”, „Za mało mi” i czwarty utwór, który nie ma jeszcze tytułu. Trwa nagrywanie ścieżek wokalnych do dziesięciu pozostałych piosenek. Całość utrzymany jest w klimacie pop, ale z rockowymi akcentami. 

- Prowadzimy zaawansowane rozmowy z jedną z firm fonograficznych, która doskonale kojarzy Anię z jej występów telewizyjnych - mówi Załeński. - Album powinien ukazać się w przyszłym roku. Pierwszy koncert zagramy zapewne szybciej. Praca nad tym materiałem w studio to na razie nasz priorytet. A Manchester? Mamy gotowy materiał na płytę. Jest już decyzja o jej wydaniu, ale termin nie jest jeszcze znany.

Maciej Sztor i "Gwiezdne wojny"

- Wcześniej nikt nie podchodził do pisania muzyki filmowej w taki sposób. Panował trend, aby tworzyć muzykę minimalistyczną, pełniąca rolę przede wszystkim ilustracyjną, a więc drugorzędną. John Williams, mając wolną rękę, zaproponował coś, co wykroczyło poza ramy filmu - mówi Maciej Sztor, niezrównany interpretator amerykańskiej muzyki filmowej, który pokierował Toruńską Orkiestrą Symfoniczną podczas koncertu "Star Wars Saga".

Maciej Sztor podczas pracy z orkiestrą (Fot. Jacek Smarz)

Na czym polega fenomen muzyki z "Gwiezdnych wojen"?

John Williams napisał ją na przekór głównemu filmowemu nurtowi. Wcześniej muzyka symfoniczna funkcjonowała w filmie, ale nie z takim rozmachem. Jego kompozycje przełamały tabu. Poszedł na całość. Postanowił stworzyć coś, co początkowo mogło wydawać się wielkim hałasem, ale tak naprawdę ujarzmiona potęga takiego brzmienia sprawiła, że "Gwiezdne wojny" pomogły stworzyć nowy świat dźwięków. Wcześniej nikt nie podchodził do pisania muzyki filmowej w taki sposób. Panował trend, aby tworzyć muzykę minimalistyczną, pełniąca rolę przede wszystkim ilustracyjną, a więc drugorzędną. Williams, mając wolną rękę, zaproponował coś, co wykroczyło poza ramy filmu. (...) Każdy z tych utworów jest autonomiczny. Pisał je z myślą, aby żyły nie tylko na estradzie. 

Najsłynniejsze tematy z "Imperial March" na czele znamy wszyscy, kojarząc ich charakterystyczne melodie. Co można powiedzieć spoglądając na te kompozycje od środka?

Williams bardzo skrupulatnie opisuje w swoich partyturach efekt, który chce osiągnąć. Bardzo często przy danych fragmentach umieszcza komentarze, a nawet bardzo konkretnie wskazuje, co w danym momencie powinno być najlepiej słyszalne. Czasem wydaje się, że jakaś linia melodyczna fletu czy rożka jest schowana. Od razu pojawi się dopisek "Wyciągnij to". Williams nie tylko komponuje, ale także dyryguje. Bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, że w jego kompozycjach trzeba pilnować balansu. To bardzo trudne. 

Na czym polega ta trudność? 

Jeśli koncert jest delikatnie nagłaśniany, trzeba mieć wyczucie, którą partię powinno się wyciągnąć, a którą ściszyć. Praca nad taką muzyką jest tak elektryzująca i tak wciąga, że muzycy czasem przekrzykują się w grze, rywalizując ze sobą, kto da z siebie więcej. Wtedy trzeba poskromić ich zapędy, dbając o balans między instrumentami blaszanymi, perkusją i smyczkami. Te smyczki w monumentalnych fragmentach potrafią zginąć w potędze brzmienia sekcji dętej i perkusji. Są jednak fragmenty, w których dochodzą do głosu. Słychać wtedy też flet, harfę... To druga strona tej muzyki, która potrafi być również liryczna i sentymentalna. 

Często kompozytorzy zamieszczają w partyturze swoich utworów takie autorskie komentarze? 

John Williams jest wyjątkiem. Większość partytur jest pozbawiona takich charakterystycznych dopisków. Zazwyczaj pozostawia się spore pole do interpretacji. U Williamsa wszystko jest dokładnie opisane. Jeśli to zagramy, to tylko tak, jak on to sobie wymyślił. 

Dyrygując przelatują Panu przed oczami fragmenty filmowej sagi? 

Jeśli gramy motyw związany z Darthem Vaderem, to siłą rzeczy naszą wyobraźnia podąża w jego kierunku. Od razu staram się więc wczuć w ten charakterystyczny nieco mroczny klimat. Gdy mamy zagrać motyw poświęcony Yodzie, wcześniej rozmawiam z orkiestrą, aby wykonać go majestatycznie, szeroko, śpiewnie. Zawsze staram się przenieść konkretne emocje na muzykę. 

Williams lubi się chyba bawić swoimi charakterystycznymi motywami? 

Słuchając ścieżek dźwiękowych do kolejnych "Gwiezdnych wojen", zawsze słyszę echa poprzednich. Świadomie nawiązuje do poszczególnych fragmentów, ale jednocześnie tworzy też zupełnie nowe utwory. Tak jak "Across the stars", który wszedł do kanonu jego tematów. Pamiętajmy, że muzyka do pierwszy części powstała 30 lat temu. Od tego czasu zmieniła się stylistyka, muzyka stała się wyraźniejsza. Kompozycje Williamsa wymagają zupełnie innego sposobu grania i koncentracji. Każda sekcja ma coś do powiedzenia. Trzeba pilnować, aby to wszystko zagrało. I to jest właśnie zadanie dla mnie.

wtorek, 8 września 2015

Kobranocka - 30. urodziny, czyli ogień wciąż płonie

Wystarczyło, że Andrzej „Kobra” Kraiński pojawił się na moment na scenie, aby odebrać Kryształowego Anioła. Wystarczyło, że rzucił krótkie „Czołem!”. Od razu mógł usłyszeć aplauz swoich fanów i dostrzec jak po bokach poszybowały w górę transparenty z wymalowanymi napisami w stylu „Kocham Cię jak... Kobranockę. W każdy dzień i w każdą nockę”. Miłośnicy twórczości tej najbardziej rock’n’rollowej toruńskiej grupy nie mogli w niedzielę narzekać. Usłyszeli wszystkie przeboje zespołu, ale także szlagiery zaproszonych tego dnia do Areny Toruń gości. I to czasem w dość zaskakujących gitarowych aranżacjach.

Kobra i Muniek Staszczyk (Fot. T.Bielicki)

Zaczęli sami. Tak jak zwykli to robić w ubiegłych latach od „Ela, czemu się nie wcielasz?"”. Tuż po „Kaftaniku bezpieczeństwa” zrobili skok z pierwszej do ostatniej płyty sięgając po „Intymne życie mrówek”. Pierwszy gość - Muniek Staszczyk. Wokalista T.Love tak zgrabnie wkomponował się z stylistykę Kobranocki, jakby śpiewał z nimi od lat. Popłynęła „Biedna pani” i „Ballada dla samobójców”. Zespół odwdzięczył mu się dwoma szlagierami jego macierzystego zespołu. Zabrzmiały „Autobusy i tramwaje” oraz „Chłopaki nie płaczą”. Warto wspomnieć, że związki Kobranocki i T.Love sięgają 1987 roku, kiedy to równocześnie w obu tych grupach grał na perkusji Piotr Wysocki. 

Wśród gości był i John Porter (Fot. T.Bielicki)

„Rozgrzeszenia nie chcą mi dać” w wykonaniu samego zespołu było wstępem do zaproszenia kolejnego z gości. Grający na gitarze i śpiewający Tomasz Organek zaskakująco dobrze odnalazł się w piosence „Po nieboskłony” i pierwszym wielkim przeboju Kobranocki „Póki to nie zabronione” dodając im swojego muzycznego kolorytu. Była też „Kate Moss” i wykonany solo „Głupi”, który zapewnił chwilę oddechu całemu zespołowi. Co ciekawe zdjęcia muzyków przez cały czas trwania urodzinowego koncertu migały na telebimach zawieszonych nad publicznością, które wspólnie z „Kobrą” wykrzykiwała refreny wszystkich piosenek. 

W wielkim finale zabrzmiało "I nikomu nie wolno" (Fot. T.Bielicki)

„Keep on rockin’ in the free world!” - śpiewał Neil Young na wydanym w 1989 roku albumie „Freedom”. Pięć lat później kobranockowa wersja „Rockin’ in the free world” otwierała jedną z najlepszych płyt zespołu „Niech popłyną łzy”. Dziś grupa rzadko sięga po ten utwór. Dla Johna Portera zrobiła wyjątek. I świetnie im to wspólnie zagrało! Walijczyk podobnie jak „Kobra” rozmiłowany jest w twórczości amerykańskiego barda. Zazwyczaj dość zachowawczy, przy „Rockin’ in the free world” pozwolił sobie nawet na skakanie po scenie, co w jego przypadku graniczy już z ekstrawagancją. Do tego „Honey trap”, nastrojowe „No more whiskey” i słynny „Refill”.

Tomasz Organek zagrał z Kobranocką po raz pierwszy (Fot. T.Bielicki)

Pojawienie się na scenie Kayah wzbogaciło „Mówię Ci, że” (wokalistka jako nastolatka zaśpiewała w oryginalnej wersji Tiltu) oraz „Tak chcę Cię przestać kochać” (piosenka w latach 80. zagościła w radiu jako „Gorycz w chlebie”). Zespół poszalał sobie nieco przy „Na językach”, „Córeczko”, biorąc na warsztat również „Supermenkę”. Przerwa na „Kombinat” Republiki, po którym „Daj na tacę”, „Kryzysowa narzeczoną”, świetną gitarową wersję „Sztuki latania” (!) oraz „Hipisówkę” (z drobnymi problemami) wyśpiewał Janusz Panasewicz. Aż szkoda, że ten cały urodzinowy rock'n'rollowy koncert nie trafi na żadną płytę. 

Rafał Bryndal, Big Cyc i Kobranocka razem na scenie (Fot. T.Bielicki)

W wielkim finale na scenie pojawiła się ekipa Big Cyca, wcześniej rozgrzewająca publiczność przed występem Kobranocki. Dołączył do nich też  Rafał Bryndal. Wspólnie wykonano „I nikomu nie wolno”, kolejny wielki przebój, którego muzykę toruński zespół pożyczył sobie od utworu niemieckiej grupy Die Toten Hosen „Armee Der Verlierer”. Choć Kobranocka od lat nie musi już nikomu nic udowadniać, koncertem w hali widowisko-sportowej pokazała, że jako zespół ze sporym 30-letnim bagażem nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. A ogień, który rozpaliła swoją pierwszą płytą, wciąż płonie.

Janusz Panasewicz porwał się na "Hipisówkę"

środa, 2 września 2015

Kobranocka ma 30 lat

- Kiedy usłyszałem „Satisfaction” The Rolling Stones to już wiedziałem co chcę robić w życiu. Byłem wówczas w przedszkolu. Miałem wtedy wizję, że stoję w centrum sceny, a po bokach moi wujkowie - opowiada Andrzej „Kobra” Kraiński -  I stało się.

Kobranocka dziś to: Jacek Moczadło - gitara, Piotr Wysocki - perkusja, Jacek Bryndal - bas i śpiew; Andrzej Kraiński - gitara i śpiew (Fot. Mariusz Skiba)

„Kobra” ma dziś 51 lat, z czego 30 spędził na scenie z Kobranocką, jednym z ostatnich autentycznych bastionów rocka na polskiej scenie; pełnej dziś sezonowych gwiazdek i rock-popowych mielizn. - Kiedy powstawał ten zespół, nikt z nas nie zakładał takiej długowieczności. Żartowaliśmy, że przecież nie będziemy grać jak Beatlesi mając po 40 lat. I popatrz... - mówi. - Nie potrafię robić niczego lepiej, ale dobrze się z tym czuję. Póki starcza mi sił, nie chcę tego zmieniać. Z każdym koncertem wychodzę na scenę z poczuciem, że mam dla kogo. Bywało, że wielokrotnie załamywałem się, bo wiązałem zbyt duże nadzieje z poszczególnymi płytami. Od 20 lat nie przywiązuję już do tego wagi. Cieszę się z tego, co mam.

Jego zespół od lat wydeptuje własną muzyczną ścieżkę wypełnioną takimi szlagierami jak  „Ela, czemu się nie wcielasz”, „Póki to nie zabronione”, „Hipisówka”, czy najczęściej goszczącym w radiu „Kocham Cię jak Irlandię” (utwór wykorzystano m.in. w reklamie whisky „Bushmills”).  - Przez 90 proc. społeczeństwa Kobranocka kojarzona jest wyłącznie z tą balladą - mówi Andrzej Kraiński. - Lubię ją grać, ale nienawidzę słuchać wersji, która znalazła się na studyjnej płycie. Nawet Marek Niedźwiecki pytał w radiu dlaczego kiedy śpiewam, to seplenię? TO zasługa realizatora dźwięku, który chciał wygładzić moje „sz” i „cz”. Bywa, że jak rozpoznają mnie w knajpie, to chcąc zrobić mi przyjemność, puszczają właśnie tę piosenkę. 

Marzec lub kwiecień 1986 roku. Pierwszy koncert Kobranocki w rodzinnym Toruniu. (Fot. Archiwum Andrzeja Kraińskiego)

Zanim narodziła się Kobranocka był Latający Pisuar, który święcił triumfy na kultowym Balu Plastyka w toruńskiej „Od Nowie”. Krótko później Grzegorz Brzozowicz, ówczesny kierownik warszawskiego klubu Riviera-Remont, zaprosił grupę na festiwal „Poza kontrolą”. - Uznaliśmy, że jako Latający Pisuar nie zrobimy oszałamiającej kariery w mediach - opowiada „Kobra”. - Ordynat Michorowski (autor większości tekstów Kobranocki - przyp red.)  rzucił kilka propozycji nowej nazwy. Formacja Rzuć Się Pod Pociąg, grupa Bydlę... Wśród nich była też i Kobranocka. Genialna nazwa, której pochodzenie milion razy próbowałem wyjaśnić obcokrajowcom. Bezskutecznie. Pod tym szyldem zadebiutowaliśmy w Warszawie 30 sierpnia 1985 roku. 

Słynne logo zespołu zaprojektował toruński plastyk Lech Tadeusz Karczewski. - To była śmieszna historia. Przyszedł do mnie „Kobra” w takich swoich charakterystycznych spodniach o kolorze sałatkowej zieleni i w czarne pasy. Zapytał czy zrobiłbym logo dla jego nowego zespołu. Miał tylko jedno zastrzeżenie. Miałem w nim wykorzystać taki sam kolor jakim miały wtedy jego spodnie - wspomina. - I zaprojektowałem. Czarny napis z wybuchającym literami na zielonym tle. 

Andrzej Kraiński, Michał Zaborowski, Jacek Bryndal, Piotr Wysocki. Rok 1987/1988, Spodek Katowice. (Fot. Archiwum Andrzeja Kraińskiego)

Po debiutanckim koncercie ukazała się pierwsza ogólnopolska recenzja pióra Marka Wiernika. Pisano w niej o genialnym połączeniu punka i saksu. - Jak to przeczytałem, to prawie się popłakałem - wspomina z sentymentem „Kobra”. Krótko po tym Kobranocka ruszyła we wspólną trasę z początkującym wówczas niemieckim zespołem - Die Toten Hosen. Muzykę z ich „Armee Der Verlierer” pożyczono do „I nikomu nie wolno”, kolejnego wielkiego przeboju Kobranocki.  - Oni jeździli własnym busem, a my za nimi pociągami. Takie to był czasy - opowiada. - Wspólne imprezy? Cały czas. Po występie w Toruniu wróciliśmy nad ranem, a koncert, który odbywał się tego dnia w Warszawie położyliśmy. I oni, i my.

Nie byłoby Kobranocki, gdyby nie przyjaźń Andrzeja Kraińskiego z Jackiem „Szybkim Kazikiem” Bryndalem. To właśnie on nauczył „Kobrę” pierwszych akordów na gitarze. Znali się ze szkoły podstawowej. Wspólnie zakładali pierwsze zespoły: Imprezę Dla Chętnych, Fragmenty Nietoperza... - ...  i wiele zespołów bez nazw, które rozpadały się zaledwie po dwóch próbach. Spotykaliśmy się u mnie w domu, bo miałem pianino. Zdejmowaliśmy jego osłony i próbowaliśmy wydobywać dźwięki w eksperymentalny sposób - opowiada „Szybki Kazik”. - „Kobra” nigdy nie mógł usiedzieć w miejscu. Co chwilę ogarniały go nowe pasję, które równie szybko porzucał. Chciał był hokeistą, tenisistą...  I był. Do czasu aż się tym znudził.

Jacek Perkowski, Jacek Bryndal, Piotr Wysocki, Andrzej Kraiński (Fot. Archiwum Andrzeja Kraińskiego)

Olbrzymi wpływ na „Kobrę”, jak i na losy całej Kobranocki, miał Grzegorz Ciechowski. To właśnie on zaraził Kraińskiego literaturą i nowofalową muzyką. To on poznał go z Ordynatem Michorowskim, wspomnianym już wcześniej autorem tekstów zespołu, wówczas psychiatrą, który pomógł „Kobrze” wykręcić się od wojska. - Miałem tysiąc głupich pomysłów na to, aby nie dać zamknąć się w koszarach. Łącznie ze wstrzyknięciem sobie żółtaczki - mówi. - Nagrany przez Ciechowskiego lekarz tylko na mnie spojrzał i od razu stwierdził „Podejrzewam depresję endogenną”. Do dziś nie wiem co to znaczy. Do wojska nie poszedłem.

W styczniu 1986 roku Ciechowski zawiózł cały zespół swoim maluchem na pierwszą sesję nagraniową do Bydgoszczy. - Jechaliśmy tym samochodem w pięciu. Do dziś nie wiem jak to było możliwe. I jeszcze trzymaliśmy jego nowe klawisze - Yamaha DX7. Grzegorz zagrał wówczas z Kobranocką całą sesję, o czym chyba nikt nie wie. Pierwsze surowe wersje „I nikomu nie wolno” i „Póki to nie zabronione” z jego udziałem puszczano nawet w Trójce. Wszystkie numery znalazły się później na naszej pierwszej płycie, ale jeszcze raz zostały nagrane. Wszystkie oprócz „Ameryki”. - Tylko ja mam ten kawałek wypalony na kompakcie - opowiada. - Jak to leciało?  „Jak ten diabeł w nas pierdolnie/ Będzie wreszcie po wojnie”.



Choć inne zespoły polskiego rocka rozpadały się, zawieszały działalność, Kobranocka wciąż bez przerw podąża rock’n’rollową ścieżką zapoczątkowaną 30 lat temu. „Kobra” poza nagraniem siedmiu studyjnych płyt z macierzystym zespołem udzielał się również w innych projektach. Jego gitarę można było usłyszeć m.in. Różach Europy, Atrakcyjnym Kazimierzu, Farben Lehre, General Electric, Butelce, The Svendsen Singers. Zaśpiewał alternatywną wersję „Mojej i Twojej nadziei” na debiutanckim albumie Heya, a w ostatnich latach zagościł też na płycie Yugopolis. Z okazji jubileuszu 6 września Kobranocka zagra z gośćmi koncert w hali widowiskowo-sportowej w Toruniu.

Z okazji swojego jubileuszu Kobranocka przygotowuje także specjalne 2-płytowe wydawnictwo, na którym oprócz zbioru najbardziej znanych przebojów, znajdzie się również pięć premierowych kompozycji. Co ciekawe po raz pierwszy jako autorzy tekstów zadebiutują w Kobranocce perkusista Piotr Wysocki oraz postać ukrywająca się pod pseudonimem Dr Bełt. Utworem promującym to wydawnictwo w radiu będzie "Jeżdżę na rezerwie", którą Kobranocka nagrał kiedyś z Januszem Panasewiczem przy mikrofonie w ramach projektu Cisi Mnisi. Po latach kompozycję nagrano ponownie z "Kobrą" na wokalu. Miałem już okazję posłuchać części tych nagrań. Brzmią świetnie. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...