wtorek, 27 marca 2012

"Camping Muzyczny" w Brodnicy - reaktywacja

Kiedy 30 lat temu debiutował „Rock na Pojezierzu” nikt nie spodziewał się, że z imprezy wyrośnie  jeden z najważniejszych festiwali muzycznych PRL-u. 

- Stan wojenny, cenzura... Niczego nie było w sklepach czy w restauracjach. Brakowało nam chleba i mleka, a czasami nawet wody. Pewnie dziś nie miałbym tyle odwagi, aby w takiej sytuacji zdecydować się na robienie festiwalu. Ale wtedy miało się 25 lat i patrzyło na świat w zupełnie inny sposób - wspomina  po latach Grzegorz Grabowski, który wspólnie z Jarosławem Radomskim postanowił w 1982 roku zafundować brodniczanom zastrzyk rocka na żywo. 

www.muzyczny-camping.pl
Skąd wziął się pomysł? Grabowski był kierownikiem studenckiego „Imperialu” w Toruniu. 13 grudnia 1981 roku, gdy klub zamknięto, znalazł zatrudnienie w Brodnickim Domu Kultury. Tam wpadł na pomysł letniej muzycznej imprezy. Pierwsza edycja „Rocka na Pojezierzu” odbyła się w 1982 roku w ciągu aż trzech dni. Zagrali Republika, Lombard, Stalowy Bagaż, TNT oraz kilka zespołów konkursowych. Co ciekawe koncert finałowy odbył się nie w Brodnicy, ale w Toruniu - na lodowisku „Tor-Tor”. 
- Niespodzianki zdarzały się na każdym kroku. Grupa punkowa WC z Miastka przesłała swoje teksty na papierze toaletowym. Trzeba je było szybko przepisać, aby pokazać do wglądu cenzurze - wspomina Grzegorz Grabowski. - Co jeszcze? Podczas pierwszej imprezy nie było żadnego ogrodzenia. Mieliśmy tylko zwykły prosty płotek z plastikowej siatki, przy którym za ochroniarzy robiło ZOMO. Jak tylko się ściemniło publiczność pokonała go bez przeszkód. 
W 1983 roku impreza zmieniła nazwę na tę, która zapewniła jej rozgłos w całej Polsce - „Camping Muzyczny”. Do Brodnicy zaczęły ściągać tłumy spragnione niezależnej muzyki, które ochoczo manifestowały swoją wolność nie tylko w zachowaniu, ale i w ubiorze.
- Dredy były na porządku dziennym. Zwłaszcze, że festiwal dzielił się na dzień bluesowy i dzień reggae - opowiada Sławek Wierzcholski, lider Nocnej Zmiany Bluesa, który był również konferansjerem podczas brodnickiego festiwalu. - Na Ślasku, nad morzem... Wszędzie wystarczyło tylko rzucić hasło „Brodnica” i już było wiadomo o co chodzi. Nazwa miasta stała się synonimem dobrego festiwalu. Tak jak Jarocin.
Przez kilkanaście lat w Brodnicy występowała cała czołówka polskich zespołów. Warto wspomnieć, że w komisji, która kwalifikowała wykonawców do konkursu zasiadali m.in. Grzegorz Ciechowski, Jan Borysewicz, czy Andrzej Mogielnicki. Dobra passa „Campingu Muzycznego” skończyła się w 1993 roku. Doszło wówczas do starcia policji z fanami muzyki, których z powodu braku biletu nie wpuszczono na koncert. W ruch poszły armatki wodne i gaz łzawiący. Obrażenia odniosło ponad 100 osób,    a straty wyceniono na 30 milionów złotych i obciążono nimi organizatora. Była to ostania edycja tej legendarnej imprezy. 
Już 7 lipca nad jeziorem Niskie Grodno w 30 lat od debiutu „Camping Muzyczny” rusza ponownie.  Dwie sceny, a wśród wykonawców m.in. Trebunie Tutki, Twinkle Brothers, Kobranocka, Nocna Zmiana Bluesa z Elżbietą Mielczarek. Jafia Namuel, a także Dżem, którego koncert od 1983 roku regularnie kończył każdą edycja „Campingu Muzycznego”. 


sobota, 17 marca 2012

Z archiwum: Martyna Jakubowicz - Nie gram dla intelektualnej elity

- Nie znoszę krytyków muzycznych, ponieważ ich ogląd sprawy jest zupełnie inny od publiczności. Nie można cały czas wartościować sztuki - mówi Martyna Jakubowicz.

Fot.  www.martynajakubowicz.com

- Jak dotrzeć do wymagających odbiorców ?

- Nie wiem. Na moje koncerty przychodzi sporo osób. Czy to, że przychodzą posłuchać mnie zamiast włączyć radio lub telewizję oznacza, że są mniej wymagający? Nie odważyłabym się tego tak nazwać. Nigdy nie grałam i nie gram dla intelektualnej elity.

- A więc dla kogo gra Martyna Jakubowicz?

- Różnie. Czasami dla całych pokoleń. Na koncert przychodzi babcia, dziadek, wnuczek… Rozpiętość wieku jest szeroka. Czas płynie i wszystko się zmienia. Za komuny publika była bardziej agresywna. Graliśmy koncert rockowe, na które ludzie przychodzili się wyżyć. Nie przywiązywali wtedy tak bardzo uwagi do tekstów. Chyba, że to była poezja śpiewana lub piosenka studencka. Nastawiali się na łomot. Miało być głośno i gitarowo.

- I tak właśnie było na Pani koncertach?

- Kiedyś tak. Teraz gram spokojne ballady. Ludzie zaczęli sobie wybierać pewne rzeczy, które im odpowiadają. Wystarczy przyjrzeć się klubom i knajpom. W każdej gra się coś innego.

- W jednym z wywiadów wspominała Pani, że będzie nagrywać tylko proste piosenki, bo tego przede wszystkim oczekują słuchacze. 

- Jest kolosalna różnica między prostactwem a prostotą. Sytuację gdy śpiewa się do ludzie coś, która jest zrozumiałe uważam za sukces.

Martyna Jakubowicz podczas koncertu w pubie Pamela


- W tej prostocie nie można jednak poszukiwać nowych ścieżek?

- Ale po co? Nie gram free jazzu, aby wydobywać z instrumentów dźwięków dla samego grania. Człowiek słucha muzyki sercem, a nie głową. Nie znoszę krytyków muzycznych, ponieważ ich ogląd sprawy jest zupełnie inny od publiczności. Nie można cały czas wartościować sztuki.

- To jak w takim razie wskazać czy coś jest dobre czy złe?

- To nie jest mój problem. Ja się tym nie zajmuję. Idę na koncert i albo mnie coś tam chwyta za serce, albo nie. To jest bardzo proste.

- I to jest ten klucz?

- W moim pojęciu tak. Nie słucham, nie oglądam i nie zajmuje się rzeczami, które mnie nie łapią za serce. Tym kierują się również wszyscy, którzy chodzą na moje koncerty. Tutaj nie ma żadnych popisówek, przebieranek, niezrozumiałych tekstów… Moja publiczność doskonale wie o co chodzi.

- A może przychodzą jedynie z sentymentu, aby po raz tysięczny posłuchać, że „w domach z betonu nie ma wolnej miłości”? 

- Gdy mi się bardzo nie chce, to nie gram tego utworu.

- Zamieniłaby Pani scenę na coś innego? 

- Na co? Mieszkam na wsi. Wyjeżdżam stamtąd jedynie na koncerty. W ten sposób uporządkowałam sobie rzeczywistość. Scena nie jest już moim domem. To na wsi piszę swoje piosenki. I nie ukrywam, że nie są to optymistyczne utwory

- Jak to współgra z tym sielankowym trybem życia na wsi?

- Generalnie mój stosunek do rzeczywistości jest mało optymistyczny. Nie zawracam sobie tym jednak głowy 24 godziny na dobę. Nigdy nie mam ciśnienia na płytę. Powstaje wówczas, gdy uznam, że już najwyższy czas ją zarejestrować. Młodsi artyści mają straszne ciśnienie, aby gdy tylko coś napiszą od razu to nagrać. Ja mam już swoje lata i zupełnie inne podejście.

- Toruńscy fani rocka nie wybaczyliby mi, gdybym nie zapytał o Kobranockę. Pani głos można usłyszeć na ich płycie „Niech popłyną łzy”. Pamięta Pani okoliczności jej nagrywania?

- To był zupełny przypadek. Przez długi czas nie wiedziałam zupełnie, że ostatecznie udało się to w końcu wydać na płycie. W okresie kiedy zajmowałam się zespołem Illusion w sąsiednim studio nagrywała Kobranocka. Kobra wpadł na pomysł, że powinnam zaśpiewać u nich w chórkach. Szybko poszło.

* Wywiad przeprowadzono w 2007 roku.  

piątek, 9 marca 2012

Sofa "Hardkor i disko"

Sofa "Hardkor i disko"
Zaryzykowali i to bardzo mocno. Słuchaczom zafundowali muzyczną podróż po nowoczesnych rytmach i brzmieniach, a recenzentom twardy orzech od zgryzienia.

Zawsze ceniłem sobie zespoły, które nie poprzestawały na nagraniu jednego udanego albumu, by go potem wciąż kalkować, ale - ciągle nienasycone - rzucały się w wir muzycznych poszukiwań i eksperymentów. I zapewne taka była Sofa w przeddzień rozpoczęcia nagrań na swój trzeci album, zatytułowany „Hardkor i disko”. Głodna kreowania nowych studyjnych brzmień i zafascynowana możliwościami, jakie daje praca z użyciem elektroniki. Co z tego wyniknęło?
Szczerze? Płyta wywołuje mieszane uczucia. Odnajdziemy tutaj przyciągające uwagę kompozycje, jak i piosenki, które powodują, że palec niebezpiecznie kieruje się do przycisku „następny”. Królują syntetyczne brzmienia i dyskotekowe rytmy. W tej kwestii ekipie z Torunia nie można odmówić odwagi. Zaryzykowała bowiem tym albumem wszystko to, co udało jej się wypracować do tej pory. Wygrała lub poległa - po połowie.
Świetny radiowy, rozpędzony refren w „Egzorcyzmach Emily Rose”. Ciekawy „Bloodshed” ze wstępem na melodię „Panie Janie, niech pan wstanie”, przyjemnie lejący się „Clutter”. A reszta? Zwrotka „Obrażeń wewnętrznych” jest jak ze zbioru odnalezionych piosenek Bogdana Łyszkiewicza. Dostajemy akustyczne i wpadające w ucho „On nie mówi”. A potem irytujący dyskotekowy rytm w „Serpentyny i mydlane bańki” i dubstep, a nawet techniawka w „Headlights”. Co to, kurde, jest? Scooter?
Muzykom Sofy nie mogę wybaczyć przede wszystkim dwóch rzeczy. Po pierwsze, że zamiast rozbrzmiewającej od dłuższego czasu na koncertach anglojęzycznej wersji „Boys” na płycie umieścili rodzimych „Chłopców”. Rozumiem, że zespół za wszelką cenę chciał, żeby na płycie było więcej piosenek, które nie będą po angielsku. Powinien jednak pamiętać, że to, co doskonale sprawdza się w języku obcym, nie zawsze uchodzi śpiewać po polsku. A w „Chłopcach” zabrzmiało banalnie.
Druga sprawa to singel, pilotujący ten album. Zdecydowano się postawić na koszmarek, zatytułowany „Hardkor i disko”. Jeśli miało być zabawnie, to, przepraszam, nie wyszło. Jeśli słyszeliście ten utwór w radiu i zupełnie nie przypadł wam do gustu, proszę się nie przejmować i sięgnąć po całą płytę. Są na niej ciekawsze rzeczy. A już szczególnie, gdy do świetnej Kasi Kurzawskiej i Tomka Organka dołącza raperujący MC STUB. Muzyka nabiera wtedy rozpędu i wskakuje na piąty bieg.
Bardzo lubię twórczy eklektyzm w muzyce. A niezależnie od wszystkich mankamentów, Sofie udało się właśnie taki album nagrać. Odważny i nowoczesny. Grupa nie dała się tą płytą zaszufladkować i zafundowała muzycznym recenzentom i blogerom twardy orzech do zgryzienia. Wystarczy trochę poczytać, co wypisuje się o tym albumie na forach i portalach w sieci. Każdy odnajduje na nim coś zupełnie innego. I o to chodzi.

Sofa, Hardkor i disko, EMI 2012.
Ocena: 3,5/5


środa, 7 marca 2012

Z archiwum: Piotr Nalepa - Graliśmy z ojcem na kanapie

"Jeździłem na obozy harcerskie, gdzie każdy grał na gitarze. Dziwili się, że syn Nalepy, a nie potrafi. Miałem 15-16 lat, kiedy zacząłem grać z ojcem na kanapie. Musiałem go prosić, by pokazał mi parę akordów." - mówi Piotr Nalepa o swoich muzycznych relacjach z ojcem Tadeuszem Nalepą, legendą polskiego bluesa.

Tadeusz Nalepa z synem Piotrem na okładce płyty "Blues"
- O co najczęściej pytają Cię dziennikarze?
O moje dzieciństwo i płytę „Blues” Breakoutu. Po każdym koncercie ktoś przychodzi i mówi „Czy to pan jest tym małym chłopczykiem z okładki”? Przestałem się buntować i grzecznie odpowiadam, że tak. Ludzie mają bardzo miłe wspomnienia związane z tą muzyką. Jestem dla nich jakby wspomnieniem tego wszystkiego.

- To ojciec namówił Cię do grania na gitarze?

Wręcz przeciwnie. Sądził, że zdobędę jakiś porządny zawód. Musiałem go prosić, by pokazał mi parę akordów. Jeździłem na obozy harcerskie, gdzie każdy grał na gitarze. Dziwili się, że syn Nalepy, a nie potrafi. Miałem 15-16 lat, kiedy zacząłem grać z ojcem na kanapie.

- Co graliście?

Przede wszystkim improwizacje bluesowe. Zacząłem grać i tak już zostało. Przez całe dzieciństwo byłem otoczony muzyką.

- Nie miałeś czasami dość tego bluesa w domu?

Próbowałem również innych rzeczy. Z Deuterem, Zgodą... Generalnie grywałem w zespołach skupionych wokół warszawskiego klubu "Hybrydy". Grałem również z Kostkiem Yoriadisem. Później zacząłem grać z ojcem na płytach, a w końcu związałem się z jego zespołem na stałe.

- Trudno jest być synem legendy?

Ogromnie trudno jest się z tym zmierzyć. Prawdopodobnie nigdy nie grałbym utworów mojego ojca z własnej inicjatywy. Pomysł pojawił się na festiwalu Breakout w Rzeszowie. Poproszono mnie, bym wystąpił. Z początku byłem niechętny, bo nie chciałem pokazywać się jako syn Nalepy. Do współpracy zaprosiłem grupę Nie-Bo. Ludzie chcą słuchać tych utworów. Nie powiem, że są to moje piosenki, ale z pewnością znam je „od podszewki”. Wiem jak powstawały i grałem je przez pół życia.

- Ludzie przychodzą ich słuchać z powodów sentymentalnych?

Bywa różnie. Pojawia się sporo osób w wieku... nazwijmy to „poważnym”. I to w takich miejscach, gdzie nikt nie spodziewałby się ujrzeć 60-latka. Ale przychodzą. Czasami nawet ze swoimi dziećmi.

- Proszą o jakieś konkretne utwory?

Czasami. Zazwyczaj „Annę”, albo „Ten o tobie film”. Nie silimy się, by być wiernymi ich brzmieniu. Z drugiej strony, nie chcemy tego udziwniać. Gramy tak, jak lubimy i czujemy. Prosto z serca.

- Mówią, że realizujesz testament muzyczny swojego ojca.

To nieco górnolotne stwierdzenie, które wzięło się od słów piosenki „Daję ci próg”. Sądzę jednak, że gdyby mój ojciec to widział, byłby ze mnie dumny. Chciał, żebym grał te piosenki. Są przecież spadkiem, który dostałem po nim.

Rozmowa ukazała się 21 lutego 2008 roku na łamach "Nowości".

"Daję ci próg" Breakout

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...