- Pamięta Pan waszą ostatnią rozmowę?
- Oczywiście. Telefonowaliśmy do siebie od czasu do czasu. Ostatnim razem zadzwoniła do mnie w niedzielę, 7 sierpnia tego roku tuż po godz. 16. Rozmawialiśmy wtedy dość długo. Głównie o szansach organizacji jej występu. I to w Toruniu. Jej nadal wydawało się, że będzie jeszcze koncertować. Gdy tylko lepiej się czuła, to od razu snuła plany powrotu na scenę. Estrada to było jej całe życie. A ja byłem organizatorem kilkunastu występów, na których była gwiazdą. W Ciechocinku, Starogardzie Gdańskim, czy w Busku Zdroju. Namówiłem ją również, aby podpisała kontrakt na wydanie podwójnego albumu z cyklu „Z archiwum Polskiego Radia”.
Violetta Villas |
- Zapamiętał Pan jakoś szczególnie, któryś z jej występów?
- Jeden z cyklu koncertów "Start w przyszłość", który organizowaliśmy wspólnie z Krzysztofem Cwynarem w Busku Zdroju w 1996 roku. Poza Violettą Villas wystąpiły wówczas jeszcze m.in. Łucja Prus, Grażyna Świtała, Ewa Śnieżynka i Krystyna Giżowska. Koncert startował o godz. 15.30. Na kilku minut przez rozpoczęciem imprezy przybiega do mnie Elżbieta Budzyńska, która opiekowała się Violettą Villas. Prosi, abym podszedł, bo właśnie przyjechali. Idę do samochodu, a tam Violetta Villas w białej bluzce z tą burzą blond włosów, w których wplątane są jeszcze dziesiątki wałków. Spogląda na zegarek i tym swoim zalotnym głosem mówi do mnie "Och, nawet się nie spóźniłam…".
- Zalotnym głosem?
- No tak. Z tym takim swoim erotycznym zacięciem wspartym charakterystycznym ruchem głowy. Odprowadziłem panie do garderoby, gdzie - może mi Pan wierzyć - spędziły cztery godziny. Pomieszczenie w tym czasie było zamknięte na klucz, a okna szczelnie zasłonięte. Pamiętam, że poprosiły mnie wtedy tylko o wiadro wody. Do dziś nie wiem po co. Nie chciały nawet nic do picia czy do jedzenia.
- Zdążyła wtedy wystąpić?
- A jak Pan myśli? Po tych czterech godzinach Elżbieta Budzyńska znów mnie woła. Jak teraz to Panu opowiadam, to czuję jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. Idę do garderoby. Violetta Villas stoi przodem do mnie ok. metra od drzwi. Ręce ma skrzyżowane. W białych rękawiczkach i krynolinie, w którą wpięto wiązanki fioletowych kwiatów. Przepasana szarfą. Włosy zrobione. Bez okularów. I pyta mnie: "Czy tak mogę wyjść na scenę?". Pocałowałem ją w rękę. Ona mnie – kompletnie zaskoczonego - prosto w usta, prosząc jednocześnie, abym zaprowadził ją przed publiczność. Miała zaśpiewać tylko trzy piosenki. Ostatecznie wykonała cały swój recital.
- Jaką była osobą prywatnie?
- Niezwykłą. Najwięcej czasu miałem okazję spędzić z nią przy okazji koncertu w Starogardzie Gdańskim. To była końcówka lat 90. Mógł być 1998 lub 1999 rok. Po występie została bowiem na noc, co było dla niej czymś niespotykanym. Zazwyczaj od razu – nawet gdy impreza kończyła się bardzo późno - jechała do domu. Tamtego wieczoru po kolacji przegadaliśmy prawie całą noc. Violetta Villas. Elżbieta Budzyńska, Krzysztof Cwynar i ja.
- O czym tak zażarcie dyskutowaliście?
- O jej występach w Sopocie, w Las Vegas.... O gażach artystów. Było wesoło. Mało osób wie, że potrafiła żartować z samej siebie. Nawet ze swojego wzroku, który jak wiemy nie był za dobry. Wtedy też po raz kolejny mnie zaskoczyła.
- W jaki sposób?
- Hm… Po koncercie bywa, że artyści lubią sobie wypić trochę alkoholu. A więc kiedy Violetta Villas powiedział do mnie podczas kolacji "Panie Zbyszku, skoro stać Pana na krowę, to musi być Pana stać i na łańcuch", to nie wiedziałem początkowo o co jej chodzi. A ona do mnie: "Jak to Pan nie wie? Mówię o butelce koniaku".
- Żartuje Pan?
- W żadnym razie. Sam wysłałem wtedy kogoś po ten koniak do sklepu. Nie chcę skłamać, ale wydaje mi się, że wypiliśmy wówczas ponad połowę całej butelki. Ona była bardzo towarzyska. Wciąż kokietowała. Te jej miny, gesty. Jeśli miała odpowiedniego partnera w rozmowie, to nie było mowy o żadnych gwiazdorskim zachowaniu.
- W życiu prywatnym nie miała chyba szczęścia do osób, którymi się otaczała. W ostatnich latach żyła raczej samotnie i w ubóstwie.
- Ona nigdy nie czuła się bezpiecznie. Wciąż uciekała od ludzi. Myślę, że to wynik tego, że napotkała na swojej drodze zbyt wiele osób, które ją wykorzystały lub skrzywdziły. Powtórzę to z pełną odpowiedzialnością – nie czuła się bezpiecznie. Dom, w którym zamieszkała miał być jej azylem. Nie udało się. Nie przypuszczała, że zostanie zarzucona zwierzętami znoszonymi jej przez ludzi. To nie były fanaberie artystki. Miała po prostu dobre serce. Przyjmowała każde zwierzę z otwartymi ramionami.
- Czy mówiąc, że "do końca nie czuła się bezpiecznie" delikatnie sugeruje Pan jakieś niejasności dotyczące jej śmierci?
- Nie. Nie sądzę, aby w jej śmierci było coś tajemniczego. Prawdą jest jednak, że miała bardzo skomplikowane kontakty z synem oraz Elżbietą Budzyńską, którą potępili wszyscy dziennikarze. Czy ktoś chciałby poświęcić 20 lat dla Violetty Villas i nic z tego nie mieć? Nie chce bronić Elżbiety Budzyńskiej, ale tylko ona była dostępna dla artystki dzień i noc. Była jej sprzątaczką, kucharką, garderobianą i powierniczką. A Violetta Villas była na nią zdana. Czy tego chciała czy nie.
- Jak Pan zareagował kiedy dowiedział się o jej śmierci?
- Nie pamiętam. To był szok. Tego samego dnia dzwonili do mnie znajomi, dziennikarze z gazet, namawiali mnie nawet na wywiad dla telewizji... Powiedziałem: "Nie". Przez dwa pierwsze dni byłem niemal nieprzytomny. Nawet żona zwróciła mi uwagę, abym przestał tak emocjonalnie do tego podchodzić. Ale nie potrafię. Violleta Villas - zaraz po Annie German - była dla mnie największą polską artystką. W Polsce nikt nie był przygotowany na takie zjawisko jak Violetta Villas. Gdyby żyła w Stanach Zjednoczonych lub we Francji jej kariery potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Kazik i Violetta Villas "Kochaj mnie, a będę twoją"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz