To mógł być bardzo dobry film, który z lokalnej perspektywy opowiadałby o fenomenie muzyki. Niestety, ambicje toruńskiego reżysera przegrały ze sztuką.
Kamera na zbliżeniu filmuje kilkadziesiąt gwoździ powbijanych w białą ścianę. I oto dzieje się coś niesamowitego. Obserwujemy jak gwoździe jeden za drugim powoli wypadają ze swoich miejsc. Nie same, ale za sprawą dźwięków wydobywanych przez toruńskiego voice-boxera Tomasza Cebo. To bezdyskusyjnie najlepsza scena, która powinna otwierać film „Homo Musicus”. Niestety, Ryszard Kruk miał (?) na niego zupełnie inny pomysł.
Twórca „Taksówkarza”zamiast powyciągać ze swoich rozmówców to, co unikalne i najbardziej interesujące, a później właśnie z tego utkać magiczną opowieść, poszedł prostszą ścieżką. Każdemu po kolei dał przypisane według grafiku minuty na ekranie. Przyjął zasadę: rozmawiamy z każdym o…No właśnie, o czym? Jeśli miał to być zgodnie z zapowiedzią „pełnometrażowy dokument pokazujący jak dźwięki zamieniają się w muzykę, jak kreują się emocje, jak rodzi się sztuka”, to udało się wydrenować ten temat w niewielkim procencie.
- To nie fabuła, tylko film dokumentalny, a więc nie można było zaplanować tego, co powiedzą bohaterowie - bronił się Ryszard Kruk podczas popremierowego spotkania. Ale przecież można było rozwinąć najciekawsze wątki i podrążyć temat. O związkach muzyki z wiarą w przypadku prof. Romana Gruczy. O potrzebie kontestacji w przypadku rozmowy z Grzegorzem „Gelo” Sakerskim. O tym, jak za pomocą dźwięków można kreować wizualną przestrzeń z Bogdanem Hołownią.
Ryszard Kruk wolał zrobić inaczej. Poupychał dzisięciu artystów w ponadgodzinny film, co jest o tyle zaskakujące, że niektórzy jak np. Pchełki czy Jo Tam Hehe nie za wiele mieli do powiedzenia przed kamerą. Albo po prostu zostali tak przedstawieni. Więc po co? W przyjętej konwencji uszczuplenie filmu o ich wypowiedzi wyszłoby tej produkcji na dobre, a bez tego oglądanie kolejnych części nuży, a później najzwyczajniej w świecie nudzi.
Razi też to, że gdy film rozłożymy na części poświęcone poszczególnym osobom, okazują się strasznie nierówne. Oprócz dopracowanych fragmentów (prof. Grucza, Sakerski, Cebo), są i minuty wyraźnie sklecone naprędce (Ergo, Sofa, Hati).
Choć pewne kwestie można zrzucić na karb braku czasu i pomysłu, to jednak jednej rzeczy absolutnie nie można twórcom „Homo Musicus” wybaczyć - warstwy dźwiękowej. Niektórzy bohaterowie przemawiają bowiem z ekranu jakby zanurzeni w głębokiej studni, a przy okazji finałowego fragmentu ze Sławkiem Uniatowskim szumy są tak wyraźne, że momentami uniemożliwiają zrozumienia tego, o czym finalista telewizyjnego „Idola” opowiada. Takie kiksy profesjonalistom się nie zdarzają.
Reasumując: filmowego „Flisaka”, czyli nagrodę przyznawaną co roku podczas festiwalu „Tofifest” dla najlepszego twórcy w regionie kujawsko-pomorskim Ryszard Kruk prawdopodobnie nie dostanie. Znając jednak jego upór można być pewnym, że już wkrótce usłyszymy o jego kolejnej produkcji. Na tą wydano 30 tys. zł.
Kamera na zbliżeniu filmuje kilkadziesiąt gwoździ powbijanych w białą ścianę. I oto dzieje się coś niesamowitego. Obserwujemy jak gwoździe jeden za drugim powoli wypadają ze swoich miejsc. Nie same, ale za sprawą dźwięków wydobywanych przez toruńskiego voice-boxera Tomasza Cebo. To bezdyskusyjnie najlepsza scena, która powinna otwierać film „Homo Musicus”. Niestety, Ryszard Kruk miał (?) na niego zupełnie inny pomysł.
Twórca „Taksówkarza”zamiast powyciągać ze swoich rozmówców to, co unikalne i najbardziej interesujące, a później właśnie z tego utkać magiczną opowieść, poszedł prostszą ścieżką. Każdemu po kolei dał przypisane według grafiku minuty na ekranie. Przyjął zasadę: rozmawiamy z każdym o…No właśnie, o czym? Jeśli miał to być zgodnie z zapowiedzią „pełnometrażowy dokument pokazujący jak dźwięki zamieniają się w muzykę, jak kreują się emocje, jak rodzi się sztuka”, to udało się wydrenować ten temat w niewielkim procencie.
- To nie fabuła, tylko film dokumentalny, a więc nie można było zaplanować tego, co powiedzą bohaterowie - bronił się Ryszard Kruk podczas popremierowego spotkania. Ale przecież można było rozwinąć najciekawsze wątki i podrążyć temat. O związkach muzyki z wiarą w przypadku prof. Romana Gruczy. O potrzebie kontestacji w przypadku rozmowy z Grzegorzem „Gelo” Sakerskim. O tym, jak za pomocą dźwięków można kreować wizualną przestrzeń z Bogdanem Hołownią.
Ryszard Kruk wolał zrobić inaczej. Poupychał dzisięciu artystów w ponadgodzinny film, co jest o tyle zaskakujące, że niektórzy jak np. Pchełki czy Jo Tam Hehe nie za wiele mieli do powiedzenia przed kamerą. Albo po prostu zostali tak przedstawieni. Więc po co? W przyjętej konwencji uszczuplenie filmu o ich wypowiedzi wyszłoby tej produkcji na dobre, a bez tego oglądanie kolejnych części nuży, a później najzwyczajniej w świecie nudzi.
Razi też to, że gdy film rozłożymy na części poświęcone poszczególnym osobom, okazują się strasznie nierówne. Oprócz dopracowanych fragmentów (prof. Grucza, Sakerski, Cebo), są i minuty wyraźnie sklecone naprędce (Ergo, Sofa, Hati).
Choć pewne kwestie można zrzucić na karb braku czasu i pomysłu, to jednak jednej rzeczy absolutnie nie można twórcom „Homo Musicus” wybaczyć - warstwy dźwiękowej. Niektórzy bohaterowie przemawiają bowiem z ekranu jakby zanurzeni w głębokiej studni, a przy okazji finałowego fragmentu ze Sławkiem Uniatowskim szumy są tak wyraźne, że momentami uniemożliwiają zrozumienia tego, o czym finalista telewizyjnego „Idola” opowiada. Takie kiksy profesjonalistom się nie zdarzają.
Reasumując: filmowego „Flisaka”, czyli nagrodę przyznawaną co roku podczas festiwalu „Tofifest” dla najlepszego twórcy w regionie kujawsko-pomorskim Ryszard Kruk prawdopodobnie nie dostanie. Znając jednak jego upór można być pewnym, że już wkrótce usłyszymy o jego kolejnej produkcji. Na tą wydano 30 tys. zł.