wtorek, 24 maja 2016

Oil Stains "Here Comes My Train"

Oil Stains "Here Comes My Train"
Rzadko zdarza się, że idąc się na koncert z myślą o wysłuchaniu występu gwiazdy, wraca się także pod wrażeniem zespołu, który go poprzedzał. Do sierpnia ubiegłego roku nigdy o Oil Stains nie słyszałem. I chyba nie byłem w tym osamotniony, bo pod sceną toruńskiego Hard Rock Pubu „Pamela” wszyscy z niecierpliwością oczekiwali goszczącego wówczas kolejny raz w Toruniu amerykańskiego trio Moreland & Arbuckle. A jednak koszaliński duet przykuł moją uwagę. Wychwycili go również - choć przy innej okazji - organizatorzy tegorocznego Przystanku Woodstock, którzy zaprosili go na scenę Lecha. 

Nie ma w tym graniu wielu nowatorskich rzeczy. To prawda. Oto dwóch muzyków - śpiewający i grający na perkusji Sebastian Strycharczuk oraz gitarzysta Maciej Sztyma - połączyło swoje siły, aby dać upust temu wszystkiemu, co ich w muzyce kręci. Bezpiecznie podążają wydeptaną ścieżką. Bluesowa maniera u wokalisty miesza się tutaj z gitarowymi pomysłami rodem z dawnych nagrań Black Keys. Z uwagi na skład trudno ich zresztą do Amerykanów nie porównywać. W graniu Oil Stains jest sporo rockowej nonszalancji i radości z wycinania wyrazistych riffów. Często zagranych z użyciem slide'u. 



Pulsujący „Hear Comes My Train” (najlepszy utwór na płycie) i „Me And My Car” sprawia, że trudno nie potupać do rytmu. Panowie potrafią też przycisnąć w nieco wolniejszych utworach („Leave My House”, „Oh Girl”). Do leniwie sączącego się z głośników „Girl With The Crown” powstał nawet teledysk, w którym można poznać uroki pole dance’u.  Fakt, że muzycy dobrze się w takim graniu czują bez ponoszenia strat wśród słuchaczy, jest niezwykle cenny. Głębsza analiza każdej z kompozycji nie ma sensu. Albo ktoś kupuje pomysł takiego duetu, albo nie. Ja kupiłem.

Oil Stains, Hear Comes My Train, Buli Records 2015. 

niedziela, 8 maja 2016

Łukasz Gorczyca "Gorczyca i przyjaciele"

Było tylko kwestią czasu, kiedy Łukasz Gorczyca, znany w Polsce z występów u boku takich sławnych artystów jak chociażby Jennifer Batten, nagra własną płytę z udziałem gości. I tak też się stało. 

Okładka "Gorczyca i przyjaciele"
O ile osobiście spodziewałem się znaleźć na niej rozimprowizowane wersje standardów, to spotkała mnie w tej kwestii miła niespodzianka. Oto utalentowany basista, który zazwyczaj grywał na drugim planie, zaprezentował siedem autorskich kompozycji, w których potwierdza, że potrafi odnaleźć się w każdym gatunku.  

Gdy w głośnikach zabrzmiała otwierająca album kompozycja „Happy mustard” musiałem sprawdzić, czy aby na pewno nie wrzuciłem do odtwarzacza którejś z płyt Krzysztofa Ścierańskiego. Po chwili gitara Krissy’ego Matthewsa w kojącym „Look at the east” przywodzi mi na myśl lekkie skojarzenie z... brzmieniem Joe Satrianiego. Po jazzie i bluesie, jest i czas na funky. W „Luxury hotel” z pewnością docenimy kunszt solówki Jennifer Batten.  Z kolei „Taniec mówek” płynie niczym u Pata Metheny’ego, aby za sprawą sola kolejnego z gości, Krzysztofa „Pumy” Piaseckiego, wyprowadzić utwór w bardziej rockowe rejony.  

Sporo gości, świetnie zagranych partii, ale w sumie mało rzeczy, które mogą nas zaskoczyć. Włączam kolejne numery i za każdy razem mam wrażenie, że gdzieś to już słyszałem; że wiem, co za chwilę będzie. A nawet gdy staram się o tym nie myśleć i rozluźniam się przy świetnie pulsującym „I still love you” (z saksofonami spod ręki Patsy Gamble), to zamykająca album „Samba na słowa” sprowadza mnie w finale płyty boleśnie na ziemię.


"Gorczyca i przyjaciele", HRPP Records 2015. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...