wtorek, 15 grudnia 2015

"My lunatycy. Rzecz o Republice"

Okładka książki "My lunatycy. Rzecz o Republice"
Wiele ukazuje się książek dotykających muzyki. Niektórym ich autorom chyba wydaje się, że wystarczy posadzić przed sobą znaną personę, włączyć dyktafon i pogadać sobie o wszystkim. A o wszystkim znaczy zazwyczaj o niczym. Druga sprawa, że to, co się usłyszy, trzeba jeszcze umieć odpowiednio opakować, aby czytelnik wyciągnął coś ciekawego z takiej rozmowy dla siebie. Wywiad, wbrew pozorom, wcale nie jest bowiem najprostszą z dostępnych form.

Przyznaję, że mając za sobą przeczytanych wiele muzycznych biografii, kompendiów i wywiadów-rzek, podszedłem do prawie 600-stronicowej publikacji o fenomenie Republiki z pewną dozą nieufności. Obawiałem się, że skoro autorzy postanowili dać dojść do głosu najzagorzalszym fanom i przyjaciołom zespołu, który od lat 80. nie przestaje fascynować kolejnych pokoleń, to otrzymamy sztampową muzyczną laurkę. Jakże się w tym przypadku pomyliłem. 

Prawdą jest, że „My lunatycy. Rzecz o Republice” można skrócić. Przeredegować, wyciągnąć esencję z poszczególnych wypowiedzi rozmówców, zrezygnować nie tylko z kilkunastu pojawiających się niepotrzebnie wątków, ale - w pojedynczych przypadkach - również z całych wspomnień. Z drugiej strony jednym z uroków tej książki jest właśnie ten wielogłos, na podstawie którego z fragmentów rozmów,  czasem strzępków informacji,opisów konkretnych sytuacji, ciekawostek, ujawnia się cała magia toruńskiej Republiki.

Aż dziw bierze, że zespół pod wodzą Grzegorza Ciechowskiego nie doczekał się żadnej porządnej i kompleksowej książkowej monografii. Chociażby pod tym względem „My lunatycy. Rzecz o Republice” przeciera dziewiczą ścieżkę wypełniając niekiedy informacyjne luki. Książka stanowi zaproszenie nie tylko w świat emocji, które towarzyszyły fanom podczas koncertów i podczas słuchania piosenek Republiki, ale pozwala także wniknąć w środowisko Torunia lat 80. Poznajemy nie tylko ciekawostki muzyczne, ale i obyczajowe. 

Andrzej Ludew, Andrzej „Kobra” Kraiński, Weronika Ciechowska, Zbigniew Ostrowski, Danuta Pawłowska... Lista przepytanych osób jest długa. Wszyscy, którzy chcieliby wiedzieć, jak narodził się słynny logotyp zespołu, jakie były kulisy powstania słynnego reportażu kreowanego z Grzegorzem Ciechowskim w roli głównej, a także dowiedzieć się, jakimi płytami interesował się lider Republiki i jaki był poza sceną, powinni sięgnąć po książkę Ani Sztuczki i Krzysztofa Janiszewskiego. Oboje wykonali kawał dobrej roboty. Rarytasem jest mnóstwo niepublikowanych wcześniej zdjęć. 

Anna Sztuczka, Krzysztof Janiszewski; My lunatycy. Rzecz o Republice, Wydawnictwo Muza 2015, 576 s.

czwartek, 10 grudnia 2015

Kobranocka akustycznie

Toruński zespół Andrzeja "Kobry" Kraińskiego postanowił przypomnieć swoje kompozycje w nowej odsłonie. W 2016 roku wystartuje ze specjalną trasą koncertową. Można też liczyć na płytę z kilkoma premierowymi piosenkami.

Album będzie podwójnym składankowym wydawnictwem, które ma zawierać najbardziej znane utwory Kobranocki. Oprócz nich na płycie znajdzie się również pięć premierowych kompozycji: „Jeżdżę na rezerwie”, „Buty białe”, „Jesteś najjaśniejszą gwiazdą”, „Panny mydlane” i „Ten dzień ma dwie noce”. Po raz pierwszy jako autorzy tekstów zadebiutują w nich perkusista Piotr Wysocki oraz postać ukrywająca się pod pseudonimem Dr Bełt.
Kobranocka: Andrzej Kraiński, Jacek Bryndal. Jacek Moczadło, Piotr Wysocki (Fot. Materiały zespołu)

Utworem promującym podwójny album będzie prawdopodobnie piosenka „Jeżdżę na rezerwie”, którą Kobranocka nagrała już kiedyś z Januszem Panasewiczem przy mikrofonie w ramach projektu Cisi Mnisi. Po latach kompozycję zarejestrowano ponownie z „Kobrą” na wokalu. Płyta powinna ukazać się w pierwszym kwartale przyszłego roku. Miałem już okazję słuchać kilku premierowych utworów i wiem, że czekać warto

-  Nie ukrywam, że rozmyślamy już co zrobimy w następnej kolejności. Chcielibyśmy wydać płytę akustyczną - zdradza Jacek Bryndal, basista Kobranocki. Zespół już w tym roku przetestował swój pomysł podczas kilku występów. - Na nasz akustyczny program składają się m.in. piosenki z płyty  „O miłości i wolności”, które obecnie już nie pojawiają się na naszych normalnych elektrycznych koncertach. Fani byli pozytywnie zaskoczeni, że powyciągaliśmy akurat takie utwory. Zauważyłem, że podczas tych  akustycznych występów publiczność zwraca jeszcze większą uwagę na teksty. W styczniu zagramy krótką akustyczną trasę. Na wiosnę planujemy koncertować elektrycznie w klubach, a akustycznie w domach kultury i kinoteatrach - mówi muzyk.

Przypomnijmy, że Kobranocka w tym roku świętuje 30-lecie swojego powstania. Z tej okazji  nagrodzono ją marcu Specjalnym Kryształowym Aniołem toruńskich „Nowości”.


środa, 25 listopada 2015

MGM „Live HRPP 18.02.2013”

Okładka MGM "Live HRPP"
Ten album zamyka kolejny rozdział w historii toruńskiego zespołu. Wiele lat temu Mirosław Zacharski wymyślił sobie, że oto stworzy muzyczny tryptyk, Że jego MGM nagra trzy powiązane ze sobą płyty. Akustyczną, elektryczną oraz koncertową. Pierwsza, wydana w 2002 roku przyniosła kompozycje osadzone w klimacie southern rocka. Druga, wydana dziewięć lat później poszybowała już w kierunku hard rocka. Najnowszy, trzeci album, pod koncertową postacią podsumowują obie wspomniane płyty oraz przynosi kilka niespodzianek. 

„Live HRPP 18.02.2013” składa się trzech części. Pierwsza dokumentuje koncert, który odbył się w Hard Rock Pubie „Pamela” z Witoldem Pucińskim z składzie. Mamy zatem okazję obcować z MGM w najpełniejszej odsłonie. Jest otwierająca album „Złamana” o nastolatce rozkochanej przez starszego mężczyznę. Jest świetny „Kot”, a także kompozycje, które od lat stanowią żelazny zestaw na każdym występie: „Krokodyl” i „W oczy wiatr”. W tym zestawie nawet te pierwotnie elektrycznie kompozycje bronią się w nowych akustycznych formach. 

Druga część płyty to już MGM bez akustycznych pudeł. Materiał zrealizowano w 2008 roku w studiu Black Bottle Records. Przynosi kilka niepublikowanych dotąd nagrań. „Nasz świat” ociera się o klimaty Red Hot Chili Peppers. W „Wielkim bracie” - opowieści o ojcu Tadeuszu Rydzyku, Mirosław Zacharski jak nigdy dotąd śpiewa o polityce. Już wtedy „Złamana”, „Obojętność” i przebojowy „Szukasz miłości” zwiastowały, że MGM odcina się od bluesowych korzeni. 

Album zamykają trzy kompozycje zarejestrowane ponownie w „Pameli” przy okazji urodzin MGM w 2012 roku. To również materiał nagrany w elektrycznym składzie. Z taką muzyczną ciekawostką jak udział w „Szukasz miłości” lidera Manchesteru - Sławka Załeńskiego. 

Cały nowy album MGM należy potraktować jako podsumowanie jego dotychczasowej kariery. Tak naprawdę niezwykle trudno jest powiedzieć na jego podstawie, w którą stronę zmierza obecnie ta grupa. Od kilkunastu lat MGM wciąż wydeptuje bowiem tę samą rockową ścieżkę. Dla jego fanów „Live HRPP 18.02.2013” to rzecz obowiązkowa. Pozostali, jeśli lubią w muzyce solidne klasyczne gitarowe sola i melodyjne wokale, również nie będą zawiedzeni. Album ukazał się nakładem HRPP Records. 

MGM, Live HRPP 18.02.2013, HRPP Records 2015. 

czwartek, 19 listopada 2015

Mona Mur i "Warsaw"

4 grudnia ukaże się „Warsaw”, album niemieckiej wokalistki Mony Mur, który wyprodukował Grzegorz Ciechowski

- Nieodkrytych nagrań studyjnych nie ma już żadnych. Wiele występów było jednak nagrywanych dla programów telewizyjnych i kiedyś co najwyżej może ukazać się jeszcze jakiś koncert - powiedział już kilka lat temu Jerzy Tolak, ostatni menedżer Republiki.

Nie zapomnijmy jednak, że Grzegorz Ciechowski nie realizował się jedynie pod szyldem Republiki i Obywatela G.C. Z powodzeniem nagrywał jako Grzegorz z Ciechowa, tworzył muzykę filmową, a także pisał teksty (dla Justyny Steczkowskiej, Lady Pank) oraz produkował płyty innych wykonawców (Kasi Kowalskiej, Atrakcyjnego Kazimierza).To ostatnie pole artystycznych działań twórcy „Sexy doll” jest niezwykle intrygujące.

- Był pierwszym polskim producentem z prawdziwego zdarzenia.Wtedy w kraju nikt nawet  nie wiedział, czym taka enigmatyczna osoba się zajmuje - twierdzi dyrygent i kompozytor Adam Sztaba, który zaaranżował kompozycjeGrzegorza  Ciechowskiego na orkiestrę symfoniczną. - Bo kim jest producent? Kompozytor? Nie do końca. To człowiek, który decyduje o kształcie płyty, o tym kto się na niej pojawi, kto ją będzie realizował jako reżyser dźwięku i w jakim studiu będzie nagrywana.

I oto 4 grudnia nakładem Mystic Production ukaże się „Warsaw”, album niemieckiej wokalistki ukrywającej się pod pseudonimem Mona Mur. Jego producentem był nie kto inny, jak Grzegorz Ciechowski. Płyta w wyniku licznych perturbacji ukazuje się na rynku w całości dopiero po ponad 25 latach od nagrania! Lider Republiki nie tylko czuwał nad jej kształtem. Można usłyszeć na niej jego głos i charakterystyczne formy aranżacyjne. Co ciekawe album został nagrany w 1988 roku z Warszawską Orkiestrą Symfoniczną pod batutą Krzesimira Dębskiego. Do tej pory na nagrania z tego albumu można było trafić jedynie na różnych kompilacjach.


Kim jest Mona Mur? Artystka  w latach 80. związała swoją artystyczną ścieżkę z pionierami  muzyki industrialnej – grupą  Einstürzende Neubauten. Wspólnie zrealizowali m.in. takie słynne utwory grupy jak „Snake”, „Eintagsfliegen” i „120 Tage”. Współpracowała również z Dieterem Meierem z elektronicznej grupy Yello, a także Davem Greenfieldem z nowofalowego The Strangers.  Z pomocą tego ostatniego udało jej się w 1988 roku wydać debiutancki album „Mona Mur”. „Warsaw” jest jej drugą płytą. Warto wspomnieć, że Mona Mur pojawiła się 2011 roku w klubie „Od Nowa” podczas cyklicznego koncertu pamięci Grzegorza Ciechowskiego.

niedziela, 15 listopada 2015

Po śladach Grzegorza Ciechowskiego

Grzegorz Ciechowski. Gdy żył miałby 58 lat. I z pewnością na koncie więcej płyt, którymi po raz kolejny zaskoczyłby i fanów, i krytyków. 

W ciągu roku przez niewielką ul. Obi-Wana Kenobiego w podtoruńskim Grabowcu przewijają się setki fanów sagi George’a Lucasa. Dzięki temu Grabowiec stał się rozpoznawalny w całej Polsce. Toruń nie musi co prawda walczyć, aby zaistnieć na mapie kraju, ale miasto, w którym Grzegorz Ciechowski studiował filologię polską, w którym narodziła się Republika, zasługuje chyba na posiadanie ulicy jego imienia? Mogę zgadywać, że fani rocka przyjeżdżaliby z całego kraju, aby zrobić sobie na niej zdjęcie. Podobnie jak ma to miejsce na Skwerze im. Grzegorza Ciechowskiego na warszawskim Targówku. 



Miejsc upamiętniających pobyt lidera Republiki w Toruniu nie ma wiele. W pierwszą rocznicę jego śmierci odsłonięto pamiątkowy głaz przed budynkiem klubu „Od Nowa”. Do tego katarzynka przed Dworem Artusa. I nic więcej. Kiedyś miał jeszcze powstać pomnik u zbiegu ul. Grudziądzkiej i Szosy Chełmińskiej: Ciechowski siedzący na krześle z rękoma na oparciu; jego czarno-biały krawat spływa na ziemię i rozchodzi się w klawisze na chodniku. Kiedy jednak okazało się, że firmie zainteresowanej jego budową chodzi tylko o wykorzystanie wizerunku muzyka do sprzedaży własnego produktu, wdowa po autorze „Białej flagi” zablokowała tę realizację. 

Znając historię toruńskiego rocka bez problemu można wskazać kilka szczególnych miejsc związanych z Ciechowskim, które warte są upamiętnienia. Przede wszystkim brakuje tablic pamiątkowych na blokach, w których mieszkał - przy ul. Popiela 1/2 i  przy Szosie Lubickiej 172A/30. Słynna sala prób Republiki w starej „Od Nowie” (obecne pomieszczenia piwniczne Dworu Artusa zaadaptowane na kino), również nie doczekała się chociażby wzmianki na fasadzie budynku. Na próżno będziemy też szukać informacji o takich akcentach chociażby na oficjalnym miejskim serwisie turystycznym. Szkoda.  

Niedawno pojawiła się inicjatywa nadania nowoczesnym swingom nazw patronów związanych z Toruniem. Wśród propozycji pojawił się oczywiście Grzegorz Ciechowski. Magistrat planuje m.in. w tej sprawie zorganizować w 2016 roku konsultacje społeczne. Nie zapominajmy też o nowoczesnej sali koncertowej na Jordankach. Jest równie wielofunkcyjna jak lider Republiki był wszechstronny (muzyk, wokalista, poeta, aranżer, producent, kompozytor). Dlaczego nie nazwać jej jego imieniem? Możliwości jest sporo. Trzeba je tylko wykorzystać.


czwartek, 12 listopada 2015

Paraliż Band "Na brzegu rzeki"

Paraliż Band "Na brzegu rzeki"
Paraliż Band pamiętam jeszcze z czasów, kiedy sięgał w swoim repertuarze po przeboje Kultu i zabarwione szkockim akcentem melodie. Bardzo dawno temu. Jakże daleką drogę przebył ten zespół od czasów debiutanckich nagrań, które krążyły pod koniec ubiegłego wieku w szkołach przepalane po piracku z płyty na płytę. Jak bardzo rozwinął się instrumentalnie nie tracąc przy tym swojego unikalnego charakteru, który od lat nadają mu świetnie zaaranżowane dęciaki, charakterystyczne chórki i sekcja rytmiczna, który trzyma puls kompozycji za gardło. 

Biorąc „Na brzegu rzeki” do ręki wiemy czego można się spodziewać. To nie zarzut. Zespół konsekwentnie wydeptuje swoją ścieżkę korzennego reggae. Nie sili się na  nowatorstwo. Trwa przy tym co lubi i w czym czuje się najlepiej. Nie wiem czy bardziej na atmosferę tych nagrań ma wpływ to, że członkowie zespołu tak długo ze sobą grają, czy fakt, że poza sceną również tworzą niemal rodzinną ekipę. Potrafią też czasem - jak w instrumentalnym „Żwirek i Muchomorek patrzą na spadające sputniki” - mrugnąć relaksacyjnie do słuchacza. 

- Nie gramy z innych pobudek niż radość z bycia blisko muzyki i dzielenia się nią. Muzyka reggae jest niszowa,  a my jesteśmy niszą tej niszy. To nie ogranicza - wręcz przeciwnie. Daje możliwości. Pozwala robić to, na co mamy ochotę. Chcemy nagrać utwór smutny - nagrywamy. Wesoły, ale bez tekstu - proszę - twierdzi Jędrzej Bączyk, gitarzysta grupy Paraliż Band. - Wartością jest to, że gramy jak potrafimy i tyle. Zadaliśmy sobie pytanie: kto na tę płytę tak naprawdę czeka? Z wyjątkiem kilku wiernych fanów chyba nie ma wielu oczekujących. Mamy wolną drogę. Nagrajmy dla tych ludzi, których twarze regularnie widujemy na koncertach. I dla siebie, żeby móc iść dalej.

I to chyba jest najlepsza rekomendacja tego albumu.

Paraliż Band, Na brzegu rzeki, 2015.

wtorek, 6 października 2015

Toruńskie płyty nadchodzą...

Maciej Tacher już parę lat temu doszedł do tego, że równolegle ze śpiewaniem w Manchesterze, chciałby realizować swój solowy projekt. Z myślą o tym napisał już ponad dwadzieścia piosenek, w których daje upust swojej fascynacji subtelnym, akustycznym i przestrzennym brzmieniem. Próbkę jego nowej artystycznej odsłony można już usłyszeć na YouTube, gdzie trafiło kilka kompozycji: „Love pod prąd”, „To nie mój kot” czy zamieszczony w sieci w ostatnim czasie "Wegetarianin". 


Maciej Tacher w studiu nagrań (Fot. Facebook)

- Nad ostatecznym materiałem pracujemy aktualnie w studiu. I tak będzie prawdopodobnie do końca roku. Póki co zdecydowaliśmy się zarejestrować czternaście utworów. Kiedy zakończymy pracę, będę zastanawiał się jakie będą dalsze wydawnicze losy tego projektu - mówi Maciej Tacher. - Miałem taką koncepcję, aby to wszystko było w miarę delikatne, akustyczne. Dzięki temu nie muszę przebijać się głosem przez ścianę dźwięku.

W tym samym czasie Sławomir Załeński, czyli kolega Tachera z macierzystego zespołu, również nie próżnuje. O grupie Brajton, nowym projekcie gitarzysty Manchesteru, już pisałem. Załeński od dwóch lat nosił się z pomysłem nagrania płyty z kilkom wokalistkami. Ostatecznie stanęło na jednej - Annie Hnatowicz. Zespół prowadzi już zaawansowane rozmowy z jedną z firm fonograficznych, ale płyty nie należy spodziewać się szybciej niż na wiosnę. Załeński stara się pogodzić w tym zespole pop z rockiem i elementami disco. 

O wiele szybciej ukaże się album grupy Moove, największego rockowego objawienia ostatnich miesięcy. - Metal Mind gwarantował nam dystrybucję w sklepach, ale żadnej promocji. A kto kupi album zespołu, który nie jest znany? Lepiej wydać ją samemu i sprzedawać na koncertach - twierdził gitarzysta Bartek Kiciński. I tak jak zapowiadał, tak też się stanie. - Decyzja już zapadła. Płytę wydamy sami - opowiada. - Nasz debiutancki album "Round and round" ukaże się na początku listopada. 

Grupa Moove (Fot. Adam Juszkiewicz)

Jeszcze w tym miesiącu powinien pojawić się pierwszy teledysk do utworu "21st Century Girl". Część zdjęć nakręcono w Chorwacji. - Nie widziałem jeszcze ostatecznej wersji, ale jestem spokojny o końcowy efekt. Mam zaufanie do twórcy - mówi Bartek Kiciński. - Miesiąc później do sieci planujemy wpuścić kolejny klip do tytułowego numeru. Na debiutanckim albumie Moove znajdzie się jedenaście kompozycji. Płytę będzie można nabyć podczas koncertów oraz przez stronę internetową zespołu.

10 listopada swoją premierę podczas dwudniowego Hard Rock Pub Pamela Festival będzie miał wyczekiwany od dłuższego czasu koncertowy album MGM. Na płycie "Live HRPP" znajdą się zarówno akustyczne, jaki i elektryczne wersji utworów z dwóch poprzednich studyjnych płyt. Wśród dodatków pojawią się również niepublikowane do tej pory nagrania studyjne. W tym kompozycja dedykowana o. Tadeuszowi Rydzykowi, dyrektorowi Radia Maryja, zatytułowana "Wielki brat". 

Krążek jest swoistym zamknięciem płytowego tryptyku MGM. Zgodnie z pomysłem towarzyszącym powstaniu zespołu, grupa miała wydać trzy płyty: dwie studyjne (akustyczną i elektryczną) oraz koncertową. Po 21 latach założenia te udaje się zrealizować.

Co jeszcze? Z okazji 30-lecia Kobranocka przygotowuje specjalne 2-płytowe wydawnictwo, na którym znajdą się najbardziej znane przeboje zespołu. Specjalnym bonusem będzie pięć premierowych kompozycji. Utworem promującym to wydawnictwo w radiu będzie "Jeżdżę na rezerwie", którą Kobranocka nagrał kiedyś z Januszem Panasewiczem przy mikrofonie w ramach projektu Cisi Mnisi. Po latach kompozycję nagrano ponownie z "Kobrą" na wokalu.

środa, 23 września 2015

Brajton, najnowszy projekt Sławomira i Dariusza Załeńskich

- Wygląda jak milion dolarów, a do tego genialnie śpiewa - mówi o Annie Hnatowicz twórca sukcesu Toronto oraz Manchesteru. 

Sławomir Załeński szukał jej długo. Już od kilku lat pisał do szuflady piosenki, do których zaśpiewania zapraszał wiele różnych toruńskich wokalistek. Nagrywał, miksował... Mimo tego, że przez jego domowe studio przewinęło się kilkanaście zdolnych dziewczyn, wciąż wiedział, że to nie jest jeszcze ten głos i nie ta siła, której poszukuje. Kiedy po półtora roku prób zrezygnowany zadzwonił do swojego bydgoskiego znajomego z prośbą o pomoc, ten od razu zapytał: „A Anię Hnatowicz znasz?”

Anna Hnatowicz w studiu Sławka Załeńskiego (Fot. Nadesłana)
- Podesłał mi jej profil na Facebooku. Zerknąłem i zobaczyłem na zdjęciu jakąś modelkę. W pierwszej chwili pomyślałem, że sobie ze mnie zażartował - opowiada Sławomir Załeński. - Okazało się, że Ania świetnie śpiewa. Po kilku dniach siedzieliśmy już wspólnie w studiu nagrywając wokale do czterech moich piosenek. Wcześniej projekt, do którego zapraszałem poprzednie wokalistki, nazwałem Brighton. Z Anią zaczynamy wszystko od początku. Ruszamy pod nowym szyldem i ze spolszczoną nazwą - Brajton. 

Kim jest wokalistka, którą tak bardzo zafascynował się Załeński? Anna Hnatowicz ma 25 lat i pochodzi z Włocławka. Poza grupą Brajton śpiewa równolegle w bydgoskiej rockowej Arytmii. Miłośnicy telewizyjnych show zapewne kojarzą ją z występów w takich programach jak „Mam talent”, „Szansa na sukces” i „X-Factor”. Na swoim koncie ma kilka nagród. Przez krótki czas studiowała jazz i muzykę rozrywkową. Śpiewała też z hip-hopowcami. W czym czuje się najlepiej? - W balladach, które niosą w sobie wiele emocji - mówi. 

Sławomir Załeński, Anna Hnatowicz oraz Dariusz Załeński (Fot. Nadesłane)

Brajton pracuje w studiu nad debiutancką płytą. Zarejestrowano już: „Tanią historię”, „Jest taka siła”, „Za mało mi” i czwarty utwór, który nie ma jeszcze tytułu. Trwa nagrywanie ścieżek wokalnych do dziesięciu pozostałych piosenek. Całość utrzymany jest w klimacie pop, ale z rockowymi akcentami. 

- Prowadzimy zaawansowane rozmowy z jedną z firm fonograficznych, która doskonale kojarzy Anię z jej występów telewizyjnych - mówi Załeński. - Album powinien ukazać się w przyszłym roku. Pierwszy koncert zagramy zapewne szybciej. Praca nad tym materiałem w studio to na razie nasz priorytet. A Manchester? Mamy gotowy materiał na płytę. Jest już decyzja o jej wydaniu, ale termin nie jest jeszcze znany.

Maciej Sztor i "Gwiezdne wojny"

- Wcześniej nikt nie podchodził do pisania muzyki filmowej w taki sposób. Panował trend, aby tworzyć muzykę minimalistyczną, pełniąca rolę przede wszystkim ilustracyjną, a więc drugorzędną. John Williams, mając wolną rękę, zaproponował coś, co wykroczyło poza ramy filmu - mówi Maciej Sztor, niezrównany interpretator amerykańskiej muzyki filmowej, który pokierował Toruńską Orkiestrą Symfoniczną podczas koncertu "Star Wars Saga".

Maciej Sztor podczas pracy z orkiestrą (Fot. Jacek Smarz)

Na czym polega fenomen muzyki z "Gwiezdnych wojen"?

John Williams napisał ją na przekór głównemu filmowemu nurtowi. Wcześniej muzyka symfoniczna funkcjonowała w filmie, ale nie z takim rozmachem. Jego kompozycje przełamały tabu. Poszedł na całość. Postanowił stworzyć coś, co początkowo mogło wydawać się wielkim hałasem, ale tak naprawdę ujarzmiona potęga takiego brzmienia sprawiła, że "Gwiezdne wojny" pomogły stworzyć nowy świat dźwięków. Wcześniej nikt nie podchodził do pisania muzyki filmowej w taki sposób. Panował trend, aby tworzyć muzykę minimalistyczną, pełniąca rolę przede wszystkim ilustracyjną, a więc drugorzędną. Williams, mając wolną rękę, zaproponował coś, co wykroczyło poza ramy filmu. (...) Każdy z tych utworów jest autonomiczny. Pisał je z myślą, aby żyły nie tylko na estradzie. 

Najsłynniejsze tematy z "Imperial March" na czele znamy wszyscy, kojarząc ich charakterystyczne melodie. Co można powiedzieć spoglądając na te kompozycje od środka?

Williams bardzo skrupulatnie opisuje w swoich partyturach efekt, który chce osiągnąć. Bardzo często przy danych fragmentach umieszcza komentarze, a nawet bardzo konkretnie wskazuje, co w danym momencie powinno być najlepiej słyszalne. Czasem wydaje się, że jakaś linia melodyczna fletu czy rożka jest schowana. Od razu pojawi się dopisek "Wyciągnij to". Williams nie tylko komponuje, ale także dyryguje. Bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, że w jego kompozycjach trzeba pilnować balansu. To bardzo trudne. 

Na czym polega ta trudność? 

Jeśli koncert jest delikatnie nagłaśniany, trzeba mieć wyczucie, którą partię powinno się wyciągnąć, a którą ściszyć. Praca nad taką muzyką jest tak elektryzująca i tak wciąga, że muzycy czasem przekrzykują się w grze, rywalizując ze sobą, kto da z siebie więcej. Wtedy trzeba poskromić ich zapędy, dbając o balans między instrumentami blaszanymi, perkusją i smyczkami. Te smyczki w monumentalnych fragmentach potrafią zginąć w potędze brzmienia sekcji dętej i perkusji. Są jednak fragmenty, w których dochodzą do głosu. Słychać wtedy też flet, harfę... To druga strona tej muzyki, która potrafi być również liryczna i sentymentalna. 

Często kompozytorzy zamieszczają w partyturze swoich utworów takie autorskie komentarze? 

John Williams jest wyjątkiem. Większość partytur jest pozbawiona takich charakterystycznych dopisków. Zazwyczaj pozostawia się spore pole do interpretacji. U Williamsa wszystko jest dokładnie opisane. Jeśli to zagramy, to tylko tak, jak on to sobie wymyślił. 

Dyrygując przelatują Panu przed oczami fragmenty filmowej sagi? 

Jeśli gramy motyw związany z Darthem Vaderem, to siłą rzeczy naszą wyobraźnia podąża w jego kierunku. Od razu staram się więc wczuć w ten charakterystyczny nieco mroczny klimat. Gdy mamy zagrać motyw poświęcony Yodzie, wcześniej rozmawiam z orkiestrą, aby wykonać go majestatycznie, szeroko, śpiewnie. Zawsze staram się przenieść konkretne emocje na muzykę. 

Williams lubi się chyba bawić swoimi charakterystycznymi motywami? 

Słuchając ścieżek dźwiękowych do kolejnych "Gwiezdnych wojen", zawsze słyszę echa poprzednich. Świadomie nawiązuje do poszczególnych fragmentów, ale jednocześnie tworzy też zupełnie nowe utwory. Tak jak "Across the stars", który wszedł do kanonu jego tematów. Pamiętajmy, że muzyka do pierwszy części powstała 30 lat temu. Od tego czasu zmieniła się stylistyka, muzyka stała się wyraźniejsza. Kompozycje Williamsa wymagają zupełnie innego sposobu grania i koncentracji. Każda sekcja ma coś do powiedzenia. Trzeba pilnować, aby to wszystko zagrało. I to jest właśnie zadanie dla mnie.

wtorek, 8 września 2015

Kobranocka - 30. urodziny, czyli ogień wciąż płonie

Wystarczyło, że Andrzej „Kobra” Kraiński pojawił się na moment na scenie, aby odebrać Kryształowego Anioła. Wystarczyło, że rzucił krótkie „Czołem!”. Od razu mógł usłyszeć aplauz swoich fanów i dostrzec jak po bokach poszybowały w górę transparenty z wymalowanymi napisami w stylu „Kocham Cię jak... Kobranockę. W każdy dzień i w każdą nockę”. Miłośnicy twórczości tej najbardziej rock’n’rollowej toruńskiej grupy nie mogli w niedzielę narzekać. Usłyszeli wszystkie przeboje zespołu, ale także szlagiery zaproszonych tego dnia do Areny Toruń gości. I to czasem w dość zaskakujących gitarowych aranżacjach.

Kobra i Muniek Staszczyk (Fot. T.Bielicki)

Zaczęli sami. Tak jak zwykli to robić w ubiegłych latach od „Ela, czemu się nie wcielasz?"”. Tuż po „Kaftaniku bezpieczeństwa” zrobili skok z pierwszej do ostatniej płyty sięgając po „Intymne życie mrówek”. Pierwszy gość - Muniek Staszczyk. Wokalista T.Love tak zgrabnie wkomponował się z stylistykę Kobranocki, jakby śpiewał z nimi od lat. Popłynęła „Biedna pani” i „Ballada dla samobójców”. Zespół odwdzięczył mu się dwoma szlagierami jego macierzystego zespołu. Zabrzmiały „Autobusy i tramwaje” oraz „Chłopaki nie płaczą”. Warto wspomnieć, że związki Kobranocki i T.Love sięgają 1987 roku, kiedy to równocześnie w obu tych grupach grał na perkusji Piotr Wysocki. 

Wśród gości był i John Porter (Fot. T.Bielicki)

„Rozgrzeszenia nie chcą mi dać” w wykonaniu samego zespołu było wstępem do zaproszenia kolejnego z gości. Grający na gitarze i śpiewający Tomasz Organek zaskakująco dobrze odnalazł się w piosence „Po nieboskłony” i pierwszym wielkim przeboju Kobranocki „Póki to nie zabronione” dodając im swojego muzycznego kolorytu. Była też „Kate Moss” i wykonany solo „Głupi”, który zapewnił chwilę oddechu całemu zespołowi. Co ciekawe zdjęcia muzyków przez cały czas trwania urodzinowego koncertu migały na telebimach zawieszonych nad publicznością, które wspólnie z „Kobrą” wykrzykiwała refreny wszystkich piosenek. 

W wielkim finale zabrzmiało "I nikomu nie wolno" (Fot. T.Bielicki)

„Keep on rockin’ in the free world!” - śpiewał Neil Young na wydanym w 1989 roku albumie „Freedom”. Pięć lat później kobranockowa wersja „Rockin’ in the free world” otwierała jedną z najlepszych płyt zespołu „Niech popłyną łzy”. Dziś grupa rzadko sięga po ten utwór. Dla Johna Portera zrobiła wyjątek. I świetnie im to wspólnie zagrało! Walijczyk podobnie jak „Kobra” rozmiłowany jest w twórczości amerykańskiego barda. Zazwyczaj dość zachowawczy, przy „Rockin’ in the free world” pozwolił sobie nawet na skakanie po scenie, co w jego przypadku graniczy już z ekstrawagancją. Do tego „Honey trap”, nastrojowe „No more whiskey” i słynny „Refill”.

Tomasz Organek zagrał z Kobranocką po raz pierwszy (Fot. T.Bielicki)

Pojawienie się na scenie Kayah wzbogaciło „Mówię Ci, że” (wokalistka jako nastolatka zaśpiewała w oryginalnej wersji Tiltu) oraz „Tak chcę Cię przestać kochać” (piosenka w latach 80. zagościła w radiu jako „Gorycz w chlebie”). Zespół poszalał sobie nieco przy „Na językach”, „Córeczko”, biorąc na warsztat również „Supermenkę”. Przerwa na „Kombinat” Republiki, po którym „Daj na tacę”, „Kryzysowa narzeczoną”, świetną gitarową wersję „Sztuki latania” (!) oraz „Hipisówkę” (z drobnymi problemami) wyśpiewał Janusz Panasewicz. Aż szkoda, że ten cały urodzinowy rock'n'rollowy koncert nie trafi na żadną płytę. 

Rafał Bryndal, Big Cyc i Kobranocka razem na scenie (Fot. T.Bielicki)

W wielkim finale na scenie pojawiła się ekipa Big Cyca, wcześniej rozgrzewająca publiczność przed występem Kobranocki. Dołączył do nich też  Rafał Bryndal. Wspólnie wykonano „I nikomu nie wolno”, kolejny wielki przebój, którego muzykę toruński zespół pożyczył sobie od utworu niemieckiej grupy Die Toten Hosen „Armee Der Verlierer”. Choć Kobranocka od lat nie musi już nikomu nic udowadniać, koncertem w hali widowisko-sportowej pokazała, że jako zespół ze sporym 30-letnim bagażem nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. A ogień, który rozpaliła swoją pierwszą płytą, wciąż płonie.

Janusz Panasewicz porwał się na "Hipisówkę"

środa, 2 września 2015

Kobranocka ma 30 lat

- Kiedy usłyszałem „Satisfaction” The Rolling Stones to już wiedziałem co chcę robić w życiu. Byłem wówczas w przedszkolu. Miałem wtedy wizję, że stoję w centrum sceny, a po bokach moi wujkowie - opowiada Andrzej „Kobra” Kraiński -  I stało się.

Kobranocka dziś to: Jacek Moczadło - gitara, Piotr Wysocki - perkusja, Jacek Bryndal - bas i śpiew; Andrzej Kraiński - gitara i śpiew (Fot. Mariusz Skiba)

„Kobra” ma dziś 51 lat, z czego 30 spędził na scenie z Kobranocką, jednym z ostatnich autentycznych bastionów rocka na polskiej scenie; pełnej dziś sezonowych gwiazdek i rock-popowych mielizn. - Kiedy powstawał ten zespół, nikt z nas nie zakładał takiej długowieczności. Żartowaliśmy, że przecież nie będziemy grać jak Beatlesi mając po 40 lat. I popatrz... - mówi. - Nie potrafię robić niczego lepiej, ale dobrze się z tym czuję. Póki starcza mi sił, nie chcę tego zmieniać. Z każdym koncertem wychodzę na scenę z poczuciem, że mam dla kogo. Bywało, że wielokrotnie załamywałem się, bo wiązałem zbyt duże nadzieje z poszczególnymi płytami. Od 20 lat nie przywiązuję już do tego wagi. Cieszę się z tego, co mam.

Jego zespół od lat wydeptuje własną muzyczną ścieżkę wypełnioną takimi szlagierami jak  „Ela, czemu się nie wcielasz”, „Póki to nie zabronione”, „Hipisówka”, czy najczęściej goszczącym w radiu „Kocham Cię jak Irlandię” (utwór wykorzystano m.in. w reklamie whisky „Bushmills”).  - Przez 90 proc. społeczeństwa Kobranocka kojarzona jest wyłącznie z tą balladą - mówi Andrzej Kraiński. - Lubię ją grać, ale nienawidzę słuchać wersji, która znalazła się na studyjnej płycie. Nawet Marek Niedźwiecki pytał w radiu dlaczego kiedy śpiewam, to seplenię? TO zasługa realizatora dźwięku, który chciał wygładzić moje „sz” i „cz”. Bywa, że jak rozpoznają mnie w knajpie, to chcąc zrobić mi przyjemność, puszczają właśnie tę piosenkę. 

Marzec lub kwiecień 1986 roku. Pierwszy koncert Kobranocki w rodzinnym Toruniu. (Fot. Archiwum Andrzeja Kraińskiego)

Zanim narodziła się Kobranocka był Latający Pisuar, który święcił triumfy na kultowym Balu Plastyka w toruńskiej „Od Nowie”. Krótko później Grzegorz Brzozowicz, ówczesny kierownik warszawskiego klubu Riviera-Remont, zaprosił grupę na festiwal „Poza kontrolą”. - Uznaliśmy, że jako Latający Pisuar nie zrobimy oszałamiającej kariery w mediach - opowiada „Kobra”. - Ordynat Michorowski (autor większości tekstów Kobranocki - przyp red.)  rzucił kilka propozycji nowej nazwy. Formacja Rzuć Się Pod Pociąg, grupa Bydlę... Wśród nich była też i Kobranocka. Genialna nazwa, której pochodzenie milion razy próbowałem wyjaśnić obcokrajowcom. Bezskutecznie. Pod tym szyldem zadebiutowaliśmy w Warszawie 30 sierpnia 1985 roku. 

Słynne logo zespołu zaprojektował toruński plastyk Lech Tadeusz Karczewski. - To była śmieszna historia. Przyszedł do mnie „Kobra” w takich swoich charakterystycznych spodniach o kolorze sałatkowej zieleni i w czarne pasy. Zapytał czy zrobiłbym logo dla jego nowego zespołu. Miał tylko jedno zastrzeżenie. Miałem w nim wykorzystać taki sam kolor jakim miały wtedy jego spodnie - wspomina. - I zaprojektowałem. Czarny napis z wybuchającym literami na zielonym tle. 

Andrzej Kraiński, Michał Zaborowski, Jacek Bryndal, Piotr Wysocki. Rok 1987/1988, Spodek Katowice. (Fot. Archiwum Andrzeja Kraińskiego)

Po debiutanckim koncercie ukazała się pierwsza ogólnopolska recenzja pióra Marka Wiernika. Pisano w niej o genialnym połączeniu punka i saksu. - Jak to przeczytałem, to prawie się popłakałem - wspomina z sentymentem „Kobra”. Krótko po tym Kobranocka ruszyła we wspólną trasę z początkującym wówczas niemieckim zespołem - Die Toten Hosen. Muzykę z ich „Armee Der Verlierer” pożyczono do „I nikomu nie wolno”, kolejnego wielkiego przeboju Kobranocki.  - Oni jeździli własnym busem, a my za nimi pociągami. Takie to był czasy - opowiada. - Wspólne imprezy? Cały czas. Po występie w Toruniu wróciliśmy nad ranem, a koncert, który odbywał się tego dnia w Warszawie położyliśmy. I oni, i my.

Nie byłoby Kobranocki, gdyby nie przyjaźń Andrzeja Kraińskiego z Jackiem „Szybkim Kazikiem” Bryndalem. To właśnie on nauczył „Kobrę” pierwszych akordów na gitarze. Znali się ze szkoły podstawowej. Wspólnie zakładali pierwsze zespoły: Imprezę Dla Chętnych, Fragmenty Nietoperza... - ...  i wiele zespołów bez nazw, które rozpadały się zaledwie po dwóch próbach. Spotykaliśmy się u mnie w domu, bo miałem pianino. Zdejmowaliśmy jego osłony i próbowaliśmy wydobywać dźwięki w eksperymentalny sposób - opowiada „Szybki Kazik”. - „Kobra” nigdy nie mógł usiedzieć w miejscu. Co chwilę ogarniały go nowe pasję, które równie szybko porzucał. Chciał był hokeistą, tenisistą...  I był. Do czasu aż się tym znudził.

Jacek Perkowski, Jacek Bryndal, Piotr Wysocki, Andrzej Kraiński (Fot. Archiwum Andrzeja Kraińskiego)

Olbrzymi wpływ na „Kobrę”, jak i na losy całej Kobranocki, miał Grzegorz Ciechowski. To właśnie on zaraził Kraińskiego literaturą i nowofalową muzyką. To on poznał go z Ordynatem Michorowskim, wspomnianym już wcześniej autorem tekstów zespołu, wówczas psychiatrą, który pomógł „Kobrze” wykręcić się od wojska. - Miałem tysiąc głupich pomysłów na to, aby nie dać zamknąć się w koszarach. Łącznie ze wstrzyknięciem sobie żółtaczki - mówi. - Nagrany przez Ciechowskiego lekarz tylko na mnie spojrzał i od razu stwierdził „Podejrzewam depresję endogenną”. Do dziś nie wiem co to znaczy. Do wojska nie poszedłem.

W styczniu 1986 roku Ciechowski zawiózł cały zespół swoim maluchem na pierwszą sesję nagraniową do Bydgoszczy. - Jechaliśmy tym samochodem w pięciu. Do dziś nie wiem jak to było możliwe. I jeszcze trzymaliśmy jego nowe klawisze - Yamaha DX7. Grzegorz zagrał wówczas z Kobranocką całą sesję, o czym chyba nikt nie wie. Pierwsze surowe wersje „I nikomu nie wolno” i „Póki to nie zabronione” z jego udziałem puszczano nawet w Trójce. Wszystkie numery znalazły się później na naszej pierwszej płycie, ale jeszcze raz zostały nagrane. Wszystkie oprócz „Ameryki”. - Tylko ja mam ten kawałek wypalony na kompakcie - opowiada. - Jak to leciało?  „Jak ten diabeł w nas pierdolnie/ Będzie wreszcie po wojnie”.



Choć inne zespoły polskiego rocka rozpadały się, zawieszały działalność, Kobranocka wciąż bez przerw podąża rock’n’rollową ścieżką zapoczątkowaną 30 lat temu. „Kobra” poza nagraniem siedmiu studyjnych płyt z macierzystym zespołem udzielał się również w innych projektach. Jego gitarę można było usłyszeć m.in. Różach Europy, Atrakcyjnym Kazimierzu, Farben Lehre, General Electric, Butelce, The Svendsen Singers. Zaśpiewał alternatywną wersję „Mojej i Twojej nadziei” na debiutanckim albumie Heya, a w ostatnich latach zagościł też na płycie Yugopolis. Z okazji jubileuszu 6 września Kobranocka zagra z gośćmi koncert w hali widowiskowo-sportowej w Toruniu.

Z okazji swojego jubileuszu Kobranocka przygotowuje także specjalne 2-płytowe wydawnictwo, na którym oprócz zbioru najbardziej znanych przebojów, znajdzie się również pięć premierowych kompozycji. Co ciekawe po raz pierwszy jako autorzy tekstów zadebiutują w Kobranocce perkusista Piotr Wysocki oraz postać ukrywająca się pod pseudonimem Dr Bełt. Utworem promującym to wydawnictwo w radiu będzie "Jeżdżę na rezerwie", którą Kobranocka nagrał kiedyś z Januszem Panasewiczem przy mikrofonie w ramach projektu Cisi Mnisi. Po latach kompozycję nagrano ponownie z "Kobrą" na wokalu. Miałem już okazję posłuchać części tych nagrań. Brzmią świetnie. 

środa, 19 sierpnia 2015

Toruńskie Gwiazdy 2015

Już po raz dziesiąty wielkim koncertem podsumowano najciekawsze zjawiska muzyczna na toruńskiej scenie. Tegoroczni zwycięzcy plebiscytu Toruńskie Gwiazdy?

Michał Juszkiewicz oraz Bart Kiciński z Moove na scenie. (Fot. Grzegorz Olkowski) 

Tomasz Organek, który obecnie jest najbardziej rozchwytywanym toruńskim artystą, do zdobytych w ubiegłym roku w plebiscycie dwóch Flisaków – dołączył w tym roku zasłużenie trzeciego – dla Wykonawcy Roku. Nagroda za Płytę Roku powędrowała do grupy Absurd za minialbum „Radiowe piosenki”. Płyta ukazał się nakładem wytwórni Hard Rock Pub Pamela Records z Torunia, a zatem toruńskiemu wydawcy również należy się część tego splendoru. DJ-em Roku został DJ Chmielix, a Nadzieją Roku - Funkologia.

Ta ostatni kategoria co roku potwierdza, że toruńska scena muzyczna wciąż jest w stanie wygenerować młodych i zdolnych wykonawców, którzy bez kompleksów są gotowi zawalczyć o swoje miejsce w muzycznym świecie. Z tegorocznych nominowanych najbardziej energicznie robi to grupa Moove, którą pojawiła się podczas piątkowego wieczoru na scenie. Panowie nie zdobyli co prawda w tym roku Flisaka (o przyznaniu nagród decydują internauci), ale zaprezentowali muzyczne show, warte co najmniej kilku takich nagród.

Bart Kiciński z Moove w akcji (Fot. Grzegorz Olkowski)
Siła rock’n’rolla tkwi w prostocie i ogromnej energii. Jednak niczym byłaby ta energia, gdyby nie udawałoby się zarazić nią publiczności. A grupa Moove skutecznie porwała publikę. Bartek Kiciński szalał ze swoją gitarą nie tylko na scenie. Kiedy postanowił zeskoczyć na dół, aby pokonać barierki i grając solo przejść między widzami, ostatni malkontenci (jeśli tylko tacy byli) dali uwieść się ich muzyce ochoczą włączając do zabawy. I nawet Urszula, która pojawiła się w finale Toruńskich Gwiazd, nie była w stanie im tego show ukraść.

Panom z Moove gratuluję i z niecierpliwością czekam na ich debiutancką płytę.

wtorek, 4 sierpnia 2015

"My lunatycy. Rzecz o Republice” - premiera 26 sierpnia

- Co ciekawe wszyscy muzycy mocno podkreślali inteligencję Grzegorza. A nawet się jej bali. Bardzo fajnie opowiedział o tym Grzegorz „Gelo” Sakerski z Rejestracji: „Gdy Grzegorz miał zły humor, to lepiej było nie podchodzić. Gdy miał dobry, to też, bo zabijał inteligencją" - Rozmowa z ANNĄ SZTUCZKĄ i KRZYSZTOFEM JANISZEWSKIM, autorami książki „My lunatycy. Rzecz o Republice”, w której okiem fanów przyglądają się legendzie polskiego rocka.

 
Okładka książki "My lunatycy. Rzecz o Republice"
Czego jeszcze nie wiemy o Republice, a będziemy mieli szanse dowiedzieć się z Waszej książki?

Dotychczasowe materiały na temat Republiki powstawały w oparciu o wywiady z członkami zespołu, dziennikarzami i osobami z branży muzycznej. Przez tyle lat nikt nie wysłuchał jeszcze opowieści fanów, bez których przecież żaden zespół nie miałby szans istnieć. To właśnie fani byli kluczem do powstania tej książki. Zależało nam, aby przybliżyć ich wspomnienia. Nie wszystkie zmieściły się, choć książka  liczy aż 576 stron.

Z czego zrezygnowaliście?

Z wielu fotografii, gadżetów, zdjęć, wierszy, rysunków, ankiet i różnych pamiątek.

Gdy za takie książki biorą się fani, istnieje zagrożenia, że przesadnie będą gloryfikować swoich ulubieńców.

Nie stawiamy Republice pomnika. Niektórzy wręcz opowiadają o tym, że oddalali się i przybliżali do Republiki. Urodziliśmy się na początku lat 70, a więc Republikę odbieraliśmy mając ok. 12 lat. W takim wieku przeżywanie muzyki zawsze jest niezwykle intensywne. W oczach mieliśmy wówczas tylko biało-czarne pasy. Później poszliśmy na studia, założyliśmy rodziny, zaczęliśmy pracować... Republika wciąż była obecna, ale już w nieco inny sposób. Z takiej też perspektywy sięgamy do wspomnień naszych rozmówców.

Przystąpiliście do jej napisania jako fani znający Republikę na wylot. Musiało być jednak coś, co zaskoczyło Was podczas pracy.
Anna Sztuczka oraz Krzysztof Janiszewski (Fot. Bogusław Pawłowski)


Tak, ale nie mogliśmy tego opisać (śmiech). Zaskoczyło nas, że w dyskografii zespołu tak mocno doceniana jest płyta „Siódma pieczęć”. Co ciekawe wszyscy muzycy - czy to z Kobranocki, Rejestracji czy Bikini -  niezwykle mocno podkreślali inteligencję Grzegorza. A nawet się jej bali. Bardzo fajnie opowiedział o tym Grzegorz „Gelo” Sakerski z Rejestracji: „Gdy Grzegorz miał zły humor, to lepiej było nie podchodzić. Gdy miał dobry, to też, bo zabijał inteligencją.” Do tego opowieści o jego tytanicznej pracy. Dyscyplina i ciężka praca. To cechowało Republikę.

O słynnych imprezach organizowanych przez Grzegorza Ciechowskiego napisaliście?

Tak. Samo życie towarzyskie w tamtych czasach było dość ciekawe. Rozmowy pokazują jak odczuwało się muzykę, gdy nie było internetu. Sam Grzegorz zdobywał płyty m.in. dzięki przyjaciółce Dancę Pawłowskiej, która była autorką fanzinów z tekstami zespołu. Jest nawet kartka z notesu, na której zrobił jej listę albumów, która miała mu przywieźć z Wiednia. Wszyscy spotykali się najpierw przy ul. Popiela, a później przy Szosie Lubickiej. Najwięcej o tych imprezach opowiadał „Max” (Grzegorz Pituła - przyp red.). Jego najtrudniej było przekonać, aby się otworzył. Był najbliższym przyjacielem Grzegorza i bardzo przeżył jego śmierć.

Najciekawsza rozmowa?

Jednym z najciekawszych było spotkanie ze Zbigniewem Ostrowskim. Szczera rozmowa na temat przyjaźni studenckiej i odczuwania poezji, o tym jak stworzyli słynny reportaż kreowany. To on udostępnił nam listy fanów pisanych do Trójki, które ukażą się po raz pierwszy w druku. Każda z rozmów odkrywa coś nowego. Menadżer Andrzej Ludew opowiada m.in. historie okładek i słynnego logotypu zespołu. Wspomnieniami podzieliła się też m.in. siostra Grzegorza - Aleksandra Krzemińska i jego córka - Weronika Ciechowska. Od Joli Muchlińskiej (pierwszej żony GC - przyp. red.) otrzymaliśmy wiele zdjęć z końca lat 70. Z randek, wspólnych wyjazdów... Jest też poruszająca rozmowa, w której Gosia Stec opowiada o śmierci Grzegorza. Dużo w tej książce jest emocji.

* "My lunatycy. Rzecz o Republice” ukaże się 26 sierpnia nakładem Wydawnictwa Muza. Zawiera 62 rozmowy. Anna Sztuczka w latach 80. prowadziła fanklub Republiki „Moje Modły” oraz współorganizowała koncerty związane z Republiką. Krzysztof Janiszewski jest wokalistą grupy Half Light, która m.in. w hołdzie Republice nagrała album "Nowe orientacje".

niedziela, 2 sierpnia 2015

Jak brzmi nowoczesny rock’n’roll? Oto Moove z Torunia

Zaczynali w Bydgoszczy, ale ostatecznie swoje losy związali z Toruniem. Energii, którą prezentują na scenie, można im pozazdrościć. Oto nowa nadzieja toruńskiego rocka: grupa Moove. 

Grupa Moove (Fot. Adam Juszkiewicz)

Choć „Love Payment Blues” może budzić skojarzenie z AC/DC, to już kolejny kawałek „21st Century Girl” unosi zespół w inne rejony. Obie piosenki grupy Moove zadebiutowały niedawno w sieci i zwiastują nadejście debiutanckiej płyty zespołu. - Odbiliśmy się właśnie od dużej wytwórni płytowej. Metal Mind gwarantował nam dystrybucję w sklepach, ale żadnej promocji. A kto kupi album zespołu, który nie jest znany? Lepiej wydać ją samemu i sprzedawać na koncertach - twierdzi gitarzysta Bartek Kiciński.




To właśnie od Kicińskiego zaczęła się historia zespołu.- Bardzo długo poszukiwałem kogoś do wspólnego grania. Dopiero gdy spotkałem grającego na basie Mateusza Fidlera, coś zaiskrzyło - mówi. - Znaleźliśmy się za pośrednictwem strony www.rockmetal.pl Próbowaliśmy grać z różnymi wokalistami i perkusistami. Bez skutku. Część nagrań wrzuciliśmy do sieci i wtedy odezwał się do nas Michał Juszkiewicz. Przesłał nam gotowe wokale do dwóch naszych piosenek. I ruszyliśmy. 

- To fascynujące, że nasz zespół powstał dzięki mediom społecznościowym. Przez pierwsze miesiące pracowaliśmy wspólnie, nie spotykając się nawet osobiście - mówi wokalista. - Przełomem okazało się zwycięstwo na KATAR-ze w 2014 roku. Dzięki niemu nie tylko nagraliśmy pierwszą EP-kę, ale także trafiliśmy na nowego perkusistę - Macieja Felka.

  

Średnia wieku w zespole to 20 lat. Najstarszy pracuje jako kelner w browarze „Jan Olbracht”. Najmłodszy nie ma jeszcze matury. A jednak razem brzmią jakby funkcjonowali na scenie od lat. Koncerty? - Pół roku temu po 30 przestałem już liczyć... Staramy się grać wszędzie - mówi Kiciński. 

Scenę dzielili już m.in. z Lao Che i z Acid Drinkers. Ich rock’n’roll w czystej gitarowej postaci rzucił na kolana publiczność oraz jurorów kilkunastu festiwali i przeglądów. Wrocławskiego Festiwalu Form Muzycznych, Śliwka Festu, Muzycznej Jesieni w Grodkowie. Giwery w Giżycku... - Wszystkie nagrody staramy się inwestować w zespół. Dzięki temu udało nam się uzbierać środki do nagrania i masteringu debiutanckiej płyty - opowiadają. 

Grupa Moove (Fot. Adam Juszkiewicz)

Całość zarejestrowali pod okiem byłego gitarzysty Acid Drinkers - Przemysława „Perły” Wejmanna - w Poznaniu. I to na setkę. Efekt? Podczas słuchania głowa mimowolnie sama rusza się w rytm utworów, a człowiek w jakiś nieprawdopodobny sposób czuje potrzebę śpiewania refrenów wspólnie z wokalistą. Ostatnio do zespołu Moove dołączył klawiszowiec - Dawid Burlikowski. - Chcemy teraz ubrać nasz styl w nieco inne ciuchy - nowoczesne i elektroniczne - twierdzi Juszkiewicz. - Chcemy unowocześnić i wprowadzić coś nowego do rock’n’rolla.

wtorek, 30 czerwca 2015

Asia Czajkowska-Zoń "Some Of My Favs"

Okładka "Some Of My Favs"
Asia Czajkowska-Zoń zadebiutowała solo koncertowym albumem „Some Of My Favs”. Materiał zarejestrowano w październiku 2014 roku w Hard Rock Pubie Pamela.

Pamiętam to jak dziś. Usiadłem wieczorem przed komputerem i buszując po sieci natrafiłem na jej wykonanie słynnego „Summertime” George’a Gershwina. Śpiewała w duecie z Igorem Nowickim na organach. Materiał pochodził z jednego z jej koncertów. Przesłuchałem ten utwór raz, dwa razy, trzy…  Świetnie zaśpiewała. Ile to razy wcześniej słyszałem jak młode wokalistki porywając się na ten popularny standard docierały w ślepy muzyczny zaułek. Tutaj wszystko było na swoim miejscu. Z ładunkiem emocjonalnym między wersami. 

Podobnie jest na płycie. Czajkowska-Zoń też wybrała popularne standardy, a mierzyć się z takim kompozycjami nie jest łatwo. Ileż to wersji „Night In Tunisia”, „Georgia On My Mind”, czy “Cheek To Cheek” nagrano próbując zaskoczyć słuchaczy? Rozpędu dodają wokalistce świetni muzycy – wspomniany wcześniej Igor Nowicki na klawiszach, Michał Rybka na basie i Waldemar Franczyk za perkusją. Wokalistka ma kawałek mocnego głosu, ale raczej dyskretnie go używa ze swobodą poruszając się w rożnych gatunkach. 

Emocje wybuchają w „Every Day I Have The Blues”. Razem z rozpopularyzowanym przez Franka Sinatrę „Cheek To Cheek” to dla mnie jeden z najprzyjemniejszych fragmentów tego albumu. Sporo wnoszą do odbioru całego wydawnictwa zaproszenie na koncert goście. Mark Olbrich, Eddie Angel i Krzysztof „Partyzant” Toczko. Gitarowe starcie tych dwóch ostatnich muzyków w 9-minutowym hendriksowskim „Little Wing” nadaje płycie „Some Of My Favs” dodatkowego smaku. Świetny fragment będący osobnym muzycznym rarytasem. 

Nikt przed Asią Czajkowską-Zoń podobnego albumu na toruńskiej scenie nie wydał. Płyty rasowo zaśpiewanej, łączącej ze sobą blues, rock, jazz, a nawet funky. Dotykającej tych zakamarków muzycznej wrażliwości, które zazwyczaj uaktywniają się po zmroku przy niewinnej lampce wina. Debiut ciekawy. Jako bonus dorzucono jej autorską kompozycję „There’s A Place”, która może zwiastować kolejny – już studyjny – album. Płyta ukazała się nakładem wydawnictwa HRPP Records. 

Asia Czajkowska-Zoń, Some Of My Favs - Live, HRPP Records 2015.

czwartek, 25 czerwca 2015

Łukasz Panfilak: W Pled Zepchlim zgraliśmy nasze różne fascynacje

- Przyznam, że nie spodziewaliśmy się takiego tłumnego przybycia na nasz debiutancki koncert. I takiego odbioru - mówi ŁUKASZ PANFILAK, 25-letni wokalista i gitarzysta grupy Pled Zepchlim, która swoim koncertem zrobiła furorę podczas tegorocznego Święta Muzyki w Toruniu. 

Pled Zepchlim: Wiesław Kryszewski, Piotr Wysocki, Bobo Ryszewski i Łukasz Panfilak.(Fot. Grzegorz Olkowski)

Nie ukrywam, że po Waszym występie byłem pod sporym wrażeniem tego, co usłyszałem. Gdzie nauczyłeś się tak śpiewać? 

(Śmiech). Zawsze miałem z tym problem. Po trzech piosenkach nie byłem w stanie zaśpiewać ich więcej. Zdzierałem głos i bolała mnie głowa. Teraz chodzę na lekcje emisji. Koncert, dzięki któremu rozmawiamy, zaśpiewałem po dwóch dniach spędzonych w trasie z ekipą Kobranocki, w której jestem technicznym. W sobotę Kobranocka koncertowała na Dolnym Śląsku. Nasz akustyk zadzwonił do mnie, aby przyjechał wcześniej. Pojechałem już w piątek w nocy, aby instalować scenę. I tak zeszło bez snu do naszego niedzielnego debiutu.

Takie opowieści obrastają w mity, a z nich rodzą się legendy... Piotr Wysocki, Wiesław Kryszewski i Bobo Ryszewski to postacie znane na lokalnej scenie muzycznej. Skąd Ty się wziąłeś? 

Zaczynałem od grania w grupie In Vitro z Gniewkowa. Występowaliśmy nawet 5 lat temu na Święcie Muzyki. Później był jeszcze zespół Szklani, z którym zagraliśmy  na KATAR-ze. Brak sukcesów zawsze rozwala zespoły i tak też było w naszym przypadku. Był jeszcze St. Piggies, który rozpadł się tydzień temu. To były projekty opierające się na takim seattleowskim prostym graniu. Taka muzyka jest właśnie najbliższa mojemu sercu. Zaczynałem słuchać muzyki od Nirvany. Druga fascynacja to Zeppelini.

Jak doszło do tego, że połączyliście wspólnie siły, aby stworzyć grupę grającą wyłącznie utwory Led Zeppelin? 

Piotr Wysocki wielokrotnie wspominał, że grają te kompozycje z Wiechem Kryszewskim. Kiedyś proponowali mi nawet, abym do nich dołączył na gitarze basowej. Nie pasowały mi wtedy terminy, a Piotr nie drążył dalej tematu i zaprosił do współpracy Bobo. Pewnego dnia zapytał czy jednak nie miałbym ochotę z nimi pośpiewać. Spróbowałem. Przyszedłem na pierwszą próbę, drugą, trzecią... W sumie nie mieliśmy ich więcej niż dziesięć. 

Plech Zepchlim (Fot. Grzegorz Olkowski)

Skąd ta fascynacja Zeppelinami? 

Ich kompozycje były jednymi z pierwszych, które nauczyłem się grać na gitarze. W tym zespole zgraliśmy zresztą nasze różne fascynacje. Piotrek fascynuje się Johnem Bonhamem, Wiesław zawsze zapatrzony był w Jimmy’ego Page’a. Bobo nie miał wyboru (śmiech). To czujny basista. Zawsze chciał grać Zeppelinów.

Zagraliście z tym materiałem swój pierwszy koncert w pubie „Tratwa”. Pod sceną euforia. Co teraz?

Powstał już profil zespołu na Facebooku. Czekamy teraz na zmontowany materiał wideo z naszego występu. Gdy tylko trafi do sieci będziemy mieli już pełną wizytówkę tego, co potrafimy. Chłopaki wspominali, że pojawiły się propozycje koncertowe. Przyznam, że nie spodziewaliśmy się takiego tłumnego przybycia na nasz debiutancki koncert. I takiego odbioru.

piątek, 19 czerwca 2015

Oto Pled Zepchlim

Choć zespół jest nowy, to jednak jego repertuar powinien być znany każdemu miłośnikowi rocka. Muzycy wzięli bowiem na warsztat dorobek Led Zeppelin. 

- Moim marzeniem zawsze było zagrać ich kompozycje. Jednak nigdy nie spotkałem muzyków na tyle dobrych, aby byli w stanie sprostać temu zadaniu. Do teraz  – mówi Piotr "Wysol" Wysocki, perkusista toruńskiej Kobranocki. – Każdy kto próbował zmierzyć się z tym materiałem doskonale wie, że to najtrudniejsza muzyka rockowa na świecie. A nam udaje się ją wykonywać niemal tak, jak na płycie. Dźwięk w dźwięk. Gramy nawet te utwory, które były za trudne do odtworzenia przez muzyków Led Zeppelin i niezwykle rzadko rozbrzmiewały na ich koncertach. 

Pled Zepchlin, czyli Wiesław Kryszewsksi, Piotr Wysocki, Łukasz Panfilak, Bobo Ryszewski (Fot. Grzegorz Olkowski)

Poza Piotrem Wysockim w toruńskiej grupie o nazwie Pled Zepchlim znaleźli się także Bobo Ryszewski (wcześniej związany z MGM) na basie, weteran toruńskiej sceny Wiesław Kryszewski (m.in. Nocna Zmiana Bluesa, Open Blues, Eric Band)  na gitarze, a także grający na gitarze i śpiewający Łukasz Panfilak (kiedyś m.in. w St. Piggis). – Nasz wokalista jest również technicznym Kobranocki. Kiedyś przypadkowo usłyszałem jak gra. Zrobił na mnie ogromne wrażenie – opowiada Wysocki. – Chłopaki z mojego macierzystego zespołu nie mogli uwierzyć, że razem udało nam się osiągnąć takie brzmienie. 

Perkusista nigdy nie ukrywał swojej fascynacji Johnem Bonhamem z Led Zeppelin. – Jest moim ulubionym pałkerem od pierwszych sekund, gdy tylko go usłyszałem. Wzorowałem się na nim ze słuchu. Nie było wtedy przecież żadnych klipów, filmów... Odsłuchiwałem więc po raz kolejny 700 razy przegraną kasetę. Szaleństwo – wspominał w jednym z wywiadów na łamach „Nowości”. - Kolega miał plakat Zeppelinów, na którym było widać tylko prawą rękę Bonhama. Studiowałem miesiącami jak trzymał w niej perkusyjną pałkę. Inspirował mnie do tego, aby ćwiczyć grę na perkusji po 10-14 godzin dziennie. 

Warto wspomnieć, że Kryszewski z Ryszewskim już kilka lat temu grając razem sięgnęli po kompozycje rozsławione przez Led Zeppelin. W Polsce – poza grupą Riders – niewiele jest zespołów, które mają w swoim repertuarze kompozycje słynnego rockowego kwartetu. Toruńska grupa jest jedyną, która całkowicie oparła swój repertuar na twórczości brytyjskiej ikony rocka, która stworzyła podwaliny pod heavy metal.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Combo Seven UMK

Co ma UMK do jazzu? Paradoksalnie uczelnię z muzyką powstałą w Nowym Orleanie łączy bardzo wiele. Pierwszy zespół jazzowy narodził się na uniwersytecie już dekadę po jego powstaniu.

Koncert zespołu UMK. Od lewej Cezary Kozłowski, Jerzy Jaworski,Magdalena Trzoska, Edward Kaizer i Adam Mroczyński (Fot. Archiwum domowe Jerzego Jaworskiego)

- To były szalone czasy. W ciągu pierwszych 4-5 lat byliśmy jedynym zespołem, który grał w Toruniu jazz. Nazywaliśmy się Combo Seven - wspomina Jerzy Jaworski. W drugiej połowie lat 50. studiowanie historii łączył z grą na perkusji. - Na próbach spotykaliśmy się co najmniej trzy razy w tygodniu. W każdą sobotę i w niedzielę graliśmy w Dworze Artusa na balach studenckich. Dodatkowo w środę - w mieszczącej się przy parku „Esplanadzie” - wspólnie z aktorami z Teatru Horzycy prowadziliśmy spotkanie jazzowo- poetyckie - mówi. 

Zespół UMK w swoim repertuarze miał wiele zagranicznych standardów. Chętnie sięgali po kompozycje George’a Gershwina i Louisa Armstronga. - Jako Combo Seven zdobyliśmy kilka nagród. Uczelnia wydelegowała nas też na I Przegląd Zespołów Jazzowych we Wrocławiu - opowiada perkusista Co ciekawe, Jerzy Jaworski z Zenonem Nowakowskim i Janem Stenzlem współtworzyli też Harmonica Jazz Trio, pierwsze tego typu harmonijkowe trio w Polsce. Wciąż mieszka w Toruniu.

Kwartet jazzowy UMK podczas festiwalu muzyki we Wrocławiu: Mroczyński, Nowakowski, Jaworski i Stenzel -śpiew (Fot. Archiwum domowe Jerzego Jaworskiego)
Uczelnia w swoich szeregach miała kilkunastu jazzmanów, a jeden z nich stał nawet kilkakrotnie na jej czele. Mowa o prof. Janie Kopcewiczu, który z muzyką związany był od dziecka. Zaczynał od gry na fortepianie, ale ostatecznie wybrał trąbkę. On również współtworzył słynne uniwersyteckie Combo Seven. - Teraz do jazzu dochodzi się poprzez inną muzykę. Wtedy było inaczej. Nagle wszyscy się nim zachłysnęli. Gdy na afiszu pojawiła się informacja  o koncercie jazzowym, sala była pełna - wspominał były rektor w jednym z wywiadów. 

Powstały na UMK studencki klub „Od Nowa” w krótkim czasie stał się jednym z wiodących klubów jazzowych w Polsce. Z koncertami przyjeżdżali tu najwięksi jazzmani: Zbigniew Namysłowski, Andrzej Kurylewicz, Jan Ptaszyn Wróblewski, a także Krzysztof Komeda. - Wtedy po raz pierwszy udało się osiągnąć coś, co chcielibyśmy osiągnąć również obecnie: silny związek z Bydgoszczą, skąd pochodziło wielu muzyków - twierdzi prof. Kopcewicz. - Nie mieli u siebie wyższej uczelni i środowiska studenckiego. Przyjeżdżali więc do nas i graliśmy razem. 

Śmiało można powiedzieć, że tuż po skończeniu studiów prof. Jan Kopcewicz klasyfikował się w pierwszej dziesiątce polskich trębaczy. Ostatecznie zdecydował się jednak na karierę naukową. Dziś tradycje jazzowe uniwersytetu podtrzymuje klub na Bielanach, m.in. organizując cyklicznie „Jazz Od Nowa Festival”. Koncerty, które odbywają się w ramach tej imprezy, są okazję do prezentacji nie tylko tradycyjnego podejścia do jazzu, ale równie spojrzenia na niego w współczesny, czasem bardzo nowatorski sposób.

poniedziałek, 11 maja 2015

Absurd "Radiowe piosenki"

Sześć premierowych piosenek prezentuje inne oblicze zespołu niż na debiutanckiej płycie. W jednym utworze słychać nawet saksofon.

Zaczyna się dość ironicznie.W otwierającej to wydawnictwo "Radiowej piosence" (powstał do niej teledysk) Mateusz „Czyżyk” Czyżniewski śpiewa: "Witam serdecznie/ Przeszedłem zasięgnąć rady/ Chciałbym być częścią tej maskarady/(...) Jak wypadam w tym waszym bilansie zalet i wad? / Co z melodią i wokalem mym?/ Może zmienić tekst?/ Dobrać lepszy rym?" Prowokacyjne sprytne zagranie. Zwłaszcza gdy zestawimy to z kolejnym utworem "Druga radiowa piosenka", w którym wokalista Absurdu wykrzykuje do mikrofonu "Ja chcę więcej!".

Absurd "Radiowe piosenki"
Grupa znów ociera się o The Pixies (wspomniane "Ja chcę więcej"), słodzi Happysadową melodyką ("Najbardziej radiowa piosenka") i bawi się różnymi stylami, Wstęp do najbardziej przebojowej "Filmowej piosenki" przywodzi na myśl "Love street" The Doors, ale to drobiazg. Podczas słuchania tego minialbumu nie można się nudzić. Tekstowo też jest nietypowo. "Gdzieś, gdzie pamięć zabrał czort/ Tam komuś świta coś, co odmieni te czasy/ A w grobowej ciszy też znajdzie się jeden śmiech i to taki po pachy" ("Ostatnia radiowa piosenka"). 

Płyta pokazuje, że po dość dobrym młodzieńczym debiucie sprzed roku, zespół nie ugrzązł w kilku recenzenckich pochlebstwach i idzie dalej do przodu. Nadal ma coś do powiedzenia i jest pełen twórczego zapału. "Czyżyk" wciąż snuje swoje alternatywno-rockowe opowieści, a sposobu w jaki to robi wielu pewnie mu zazdrości: "I zaraz schowasz się w poszewkę kołdry/ Bo przyjdzie karmazynowy król/ Szalony księżyc krzyczał będzie/ Bo znowu na niebie świeci głowy jego pół". Takich nietypowych tekściarzy mamy w regionie niewielu.

Absurd "Radiowe piosenki", HRPP Records 2015.

czwartek, 7 maja 2015

"Dzień Białej Flagi 2015" na płycie

Fani Republiki mają kolejny powód do radości. Takie muzyczne kompilacje nie zdarzają się często. Tym bardziej wypada docenić unikalny charakter tego wydawnictwa.
"Dzień Białej Flagi 2015"

Album „Dzień Białej Flagi 2015” premierę miał w kwietniu tego roku podczas ogólnopolskiego spotkania fanów Republiki w klubie „Od Nowa”. Oryginalność tej płyty polega nie tylko na tym, że prezentuje kilka kompozycji Grzegorza Ciechowskiego w interpretacjach innych wykonawców, ale także na tym, że przeplatana są one autorskimi utworami zespołów, które miały okazję zagrać na imprezie, a w swojej twórczości (w mniejszym lub większym stopniu) inspirują się Republiką. 

Toruń ma na tym albumie dwa silne, choć niemal skrajnie różne akcenty - „Kombinat” Kobranocki  i „Arktykę” Half Light. Co poza tym? Jest „Nie pytaj o Polskę” Latających Talerzy i  „Moja krew” wykonana przez 126p. Jest bliskie Joy Division rozpędzone „So much to win” The Shipyard, instrumentalne „Naked Mind Theme” zespołu Naked Mind, „Mechaniczny świat” Zielonych Ludków, a także pewien niezwykle zgrabny muzyczno-poetycki rarytas. Choszczeńska formacja Inni w „Mszy niedzielnej” ożywiła bowiem słowa jednego z napisanych w 1977 roku wierszy Ciechowskiego.

Płyta nie trafiła do sklepów. Wyprodukowana ją w limitowanej liczbie egzemplarzy i jest rozpowszechniana wyłącznie przez fan club Republika Marzeń. Całkowity dochód jaki zostanie z niej uzyskany wesprze organizacje kolejnej edycji Dnia Białej Flagi. Osoby zainteresowane nabyciem tego albumu mogą pisać na adres: plytadbf2015@gmail.com

"Dzień Białej Flagi 2015", Polska Wytwórnia Muzyczna RKDF 2015.


poniedziałek, 27 kwietnia 2015

"Ziggy Dust" reż. Ryszard Kruk

Plakat 'Ziggy Dust"
Ryszard Kruk wyciągnął wnioski ze swojego poprzedniego filmu „Homo Musicus”, w którym z dość mizernym skutkiem postanowił skupić się na fenomenie muzyki. W „Ziggy Dust” ponownie wziął na warsztat muzyczny temat, który jednak potraktował jako pretekst do pokazania widzom niezwykle osobistej historii ostatniego romantyka punk rocka, jakim bez wątpienia jest Zbigniew Cołbecki, lider legendarnej formacji Bikini. W tym przypadku toruński reżyser wyszedł z tego zadania obronną ręką. Dokument warto obejrzeć.

Cołbecki ze swoim zespołem dwukrotnie zagrał na festiwalu w Jarocinie. Skarbnicę toruńskiego rocka wzbogacił o takie przeboje jak chociażby „Nocne ulice”, „W kawiarni” czy „Lecą pieniądze” z charakterystyczną dla siebie punkrockową poetyką. Zespół Bikini narodził się jesienią 1981 roku i nigdy nie wydał pełnej studyjnej płyty. Na przestrzeni lat kilkakrotnie zawieszał oraz wznawiał swoją działalność. Ostatnio znów odrodził się, ale tym razem w akustycznej odsłonie, co zresztą zostało uwzględniono w filmie.

O liderze Bikini opowiadają przez kamerą Anna Kamińska, która śpiewała kiedyś w zespole w chórkach, jej mąż – Kazik Staszewski, a także m.in. Waldemar Rudziecki, Tomasz Siatka. Wojciech Gałek i Robert Brylewski. Główną osią filmu jest jednak opowieść samego Cołbeckiego o poszczególnych etapach swojego życia, w których bywał zegarmistrzem, muzykiem, DJ-em, pracownikiem cyrku, maratończykiem, a także tańczącym na ulicach Londynu sprzątaczem ulic, co zapewniło mu pięć minut sławy w brytyjskich mediach.

Prezentując ten londyński etap w życiu Cołbeckiego, Kruk nieznacznie zbliża się do granicy, przy której niektóre fragmenty materiału mogą być już odebrane jako lekka drwina z głównego bohatera. Reżyserowi udaje się jednak szybko od tego uciec. W sumie „Ziggy Dust” to daleki od laurki, szczery film o muzyku, który zawsze podążał swoją buntowniczą drogą i jak każdy z nas posiada życiorys, który nie jest pozbawiony skazy. Brawa należą się szczególnie za montaż nadający tej opowieści odpowiedniej dynamiki.

* "Ziggy Dust", reż. Ryszard Kruk, 2015. Premiera filmu odbyła się ramach III edycji Festiwalu Sztuki Faktu w Toruniu.


niedziela, 19 kwietnia 2015

The Blues Nightshift "Back to the roots"

- Po sukcesie w Memphis, kiedy doszliśmy do półfinału światowego festiwalu bluesa, otworzyły się nowe możliwości. Mamy propozycje koncertowe z różnych części świata. Potrzebowaliśmy materiału, który pokazywałby to, co zespół potrafi obecnie na scenie.  - rozmowa ze SŁAWKIEM WIERZCHOLSKIM, wirtuozem harmonijki ustnej oraz liderem Nocnej Zmiany Bluesa o albumie koncertowym "Back to the Roots". 

The Blues Nightshift "Back to the Roots"
Wasza najnowsza płyta przypomniała mi czasy, gdy bywałem na swoich pierwszych koncertach Nocnej Zmiany Bluesa. 

To dobrze! Taki zresztą był zamysł tej płyty. Nasz pierwszy koncertowy album ukazał się prawie 30 lat temu. Na „Nocnym koncercie” śpiewałem wyłącznie w języku angielskim. Od tamtego czasu sporo się nauczyłem. Lepiej gram i śpiewam. Zresztą na tym pierwszym koncertowym albumie też znalazł się utwór-symbol „Good Morning Blues”, do którego mam szczególną słabość. 

Skąd ten nagły powrót do korzeni? 

Moja poprzednia płyta „Matematyka serc”, którą uważam za najdojrzalszą w swoim dorobku, była próbą bardziej twórczego podejścia do bluesa z wykorzystaniem szerokiego instrumentarium. Zawsze lubiłem eksperymentować z bluesem. Nagrywałem albumy z jazzmanem Wojtkiem Karolakiem, z muzykami folkowymi, z zespołem wokalnym Affabre Concinui… Zawsze mnie ciągnęło do mieszania stylistyk. 

A teraz? 

Co bym nie zrobił, to i tak będę muzykiem bluesowym. Może chyba powiedzieć, że zatęskniłem za tymi korzeniami. John Mayall też w swoim życiu sporo eksperymentował, aby potem nagrać własne  „Back to the Roots”. Takich płyt było zresztą w historii muzyki sporo. Wydaje mi się, że po tych ponad 30 latach grania taki powrót wydaje się być czymś naturalnym. 

Niektóre z tych koncertowych wersji znamy z Twoich poprzednich płyt, gdzie były śpiewane po polsku. "Four O 'Clock in the Morning” to “Czwarta zero dwie”, a "If Trouble Was Money” to nagrane z Dżemem „Ani słowa o kłopotach".

Skoro sięgamy do korzeni bluesa, to postawiliśmy również na język angielski. Przez wiele lata śpiewałem po polsku, ponieważ wydawało mi się, że śpiewać powinno się w języku ojczystym. Na albumie gramy jednak wiele kompozycji w rytmie shuffle, co nie wypada dobrze po polsku. Kilka piosenek zdecydowałem się przetłumaczyć.  

Nazwę Nocnej Zmiany Bluesa zastąpił na okładce jej angielski odpowiednik – The Blues Nightshift, do tego poza bonusem w postaci „Chorego ba bluesa”, wszystkie numery zaśpiewane są po angielsku. To celowy zabieg, aby zaistnieć z tym wydawnictwem na Zachodzie?

W pewnym sensie to rzeczywiście taktyczne działanie. Po sukcesie w Memphis, kiedy doszliśmy do półfinału światowego festiwalu bluesa, otworzyły się nowe możliwości. Mamy propozycje koncertowe z różnych części świata. Potrzebowaliśmy materiału, który pokazywałby to, co zespół potrafi obecnie na scenie. 

Wybór Olsztyna na miejsce nagrywani płyty miał jakieś znaczenie?

W Olsztynie grałem wiele razy i mam tam świetne układy (śmiech). W moim domu na ścianie wisi nawet taki ozdobny obraz-dyplom, na którym jest napisane „Sławek Wierzcholski – ikona festiwalu Olsztyńskie Noce Bluesowe”. Wiedziałem, że skoro zorganizujemy tam koncert pod kątem nagrania i wydania go na płycie, to na pewno będzie odpowiednia atmosfera. Z nagrań celowo usunęliśmy zapowiedź oraz liczne komentarze między utworami, które słuchane po kilkanaście razy mogą być nudne. Nie ma tutaj żadnych dogrywek. Utwory, które wydawało nam się, że wypadły słabiej, wyrzuciliśmy.

The Blues Nightshift "Back to the Roots", MTJ 2015. 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...