poniedziałek, 17 grudnia 2012

Rejestracja: Nowa płyta "Szkoda słów" na wiosnę


- Normalnie nie chciałbym tego grać, ale będę, bo jeśli to się sprzeda, to chcę na tym zarobić. Po prostu. Wiem, że tylko takie granie sprzedaje się w mediach - Grzegorz "Gelo" Sakerski oraz Tomasz "Siata" Siatka opowiadają o nowej płycie Rejestracji zatytułowanej „Szkoda słów”.

Kiedy ostatnio rozmawialiśmy o nowych kompozycjach tematycznie materiał miał dotykać „polityki, pudernic oraz szeroko pojętych spraw społecznych”. Jak jest teraz? 

G: Utwór „Tunel” to opowieść ludzi sfrustrowanych otaczającą ich rzeczywistością, którzy uciekają w narkotyki. Oczywiście nie jest to powiedziane dosłownie, ale ktoś kto zna historię Rejestracji będzie wiedział o co chodzi. To taka opowieść z kluczem. Z kolei tytułowa kompozycja „Szkoda słów” to już czysto polityczny tekst opowiadający o wyborczych hasłach, które nie mają żadnego pokrycia.
S: Chyba już zawsze pozostaniem krytyczni. Ja przez 19 lat żyłem w Niemczech, a także trochę we Francji, Belgii i Holandii. Doskonale wiem co to znaczy prawdziwa Europa. U nas wciąż jej nie ma. Nadal jest tu dziki wschód. Przede wszystkim polityczny.

Przemysław Łosoś,, który gościnnie zagrał w utworze "Tunel" oraz  Grzegorz "Gelo" Sakerski (Fot. D. Kowalski)

Jest jakiś kawałek, który będzie miał dla Was jakieś szczególne znaczenie na tym albumie?

S:„Nie ma mnie z Tobą”!!!
G: To opowieść o tym, że mamy zbyt mało czasu na to, aby się kochać i dbać o siebie. Jesteśmy zbyt zajęci pogonią za pracą przez co rodzina zostaje na drugim planie.

Nie poznaję Was. Kiedyś najwięksi punkowcy Torunia, a dziś z takimi tekstami pchacie się chyba na Festiwal Eurowizji...

S: Najłatwiej być gwiazdą i szybko umrzeć. A jak ktoś starzeje się ze swoimi problemami, to o nich pisze. Jak „Gelo”. Ja swoje problemy chowam do kieszeni.

Na Waszej pierwszej studyjnej płycie „Uwolnij się” znalazły się same stare utwory nagrane na nowa. A tutaj?

S: Będą same premierowe kompozycje poza utworem Zbyszka Cołbeckiego „Otwórzcie te drzwi” oraz kompozycją powstałą na kanwie utworu „Reagan” Tomka „Murka” Murawskiego, dawnego gitarzysty Rejestracji.

Jak to będzie wyglądało od strony muzycznej? Ostatnio wspominaliście, że podążacie w bardziej komercyjną stronę.

G: Tak. W „Nie ma mnie z Tobą”, czy „Tunelu”. Powiem wprost. Normalnie nie chciałbym tego grać, ale będę, bo jeśli to się sprzeda, to chcę na tym zarobić. Po prostu. Wiem, że tylko takie granie sprzedaje się w mediach. Poza tym ludzie dobrze się przy tych utworach bawią.
S: „Gelo” myśli, że przebojami stają się utwory, które jemu wpadają w ucho. Ale moim zdaniem znowu będzie na przekór. Tak jak było przy okazji naszego „Wariata”.
G: Nagrywamy również piosenkę dla toruńskiego klubu „Unibax”, którego jestem ogromnym fanem. W refrenie jest „Go! „Unibaks!”. To muzyczna kompozycja, która powstała w dwóch wersjach. Z dwoma różnymi tekstami. Utwór podoba się kibicom, którzy go już słyszeli, a więc jest nieźle.

Ile kompozycji będzie na płycie?

G: Trzynaście utworów plus trzy bonusy - „Solarium”, „Stadion” i „Nie ma mnie z Tobą” - w których gościnie ma zagrać wspomniany „Murek”. Materiał powinien ukazać się wiosną.

Teledysk do utworu "Stwórca" z poprzedniej płyty "Uwolnij się". 


niedziela, 16 grudnia 2012

Koncert pamięci Grzegorza Ciechowskiego 2012


Czterogodzinna muzyczna wędrówka po twórczości Grzegorza Ciechowskiego okazała się w tym roku najmniej spójną ze wszystkich dotychczasowych edycji tego szczególnego koncertu. Szkoda. 

Obserwując reakcje publiczności, aż trudno było uwierzyć, że Republika zakończyła swoją działalność 11 lat temu. Emocje fanów są nadal tak żywe jakby zespół dopiero wczoraj zszedł ostatni raz ze sceny. Na pamięć znają teksty piosenek, niestrudzenie skandują nazwę swojego ulubionego zespołu. Zbigniew Krzywański, Leszek Biolik, Sławomir Ciesielski (wielki nieobecny sobotniego koncertu), Paweł Kuczyński oraz on - Grzegorz Ciechowski. Nigdy nie pojawią się już wspólnie pod szyldem Republiki, a grudniowy koncert jest w "Od Nowie" jedyną szansą, aby fani usłyszeli stworzone przez nich kompozycje raz jeszcze. Na żywo. 

Ania Rusowicz (Fot. T.Bielicki)
Co roku wydarzenie jest też okazją do wręczenie Nagrody Miasta Torunia im. Grzegorza Ciechowskiego. W tym roku to trafiła w ręce Meli Koteluk. Wokalistka zaprezentowała autorski 30-minutowy set składający się z kompozycji z debiutanckiej płyty „Spadochron”. Zabrzmiała i „Melodia ulotna”, i kameralna perełka „Stale płynne”. Na zakończenie sięgnęła nawet po „Ani ja, ani ty” Obywatela G.C z filmu „Stan strachu”.
Choć koncert reklamowany był jako wydarzenie, w którym z twórczością Ciechowskiego zmierzą się polskie wokalistki, to jednak nie do końca tak było. Po raz pierwszy w historii można było odnieść wrażenie, że organizatorzy trochę w pośpiechu konstruowali tegoroczny program i pod koniec z uwagi na zbyt mało liczbę zaproszonych wokalistek, postanowili dorzucić z braku pomysłu wirtuozerskie popisy Krzysztofa Ścierańskiego (zagrał niesamowicie rozimprowizowane „Tak długo czekam” i muzykę z „Wiedźmina”) oraz Tymon Tymańskiego, który pojawił się z grupą Transistors w finale (m.in. „Halucynacje”, „Psy Pawłowa”, „Republika” czy „Biała flaga”). Trochę nie zgrywało mi się to niestety w spójną całość, a porównując koncerty z poprzednich lat można było poczuć niedosyt. 
A same wokalistki? Na scenie mogliśmy usłyszeć Małgorzatę Ostrowską („Nieustanne tango” i wykonane z gościnnym udziałem Leszkiem Biolika „Tak, tak... to ja”), siostry Barbarę i Zuzannę Wrońskie z grupy Ballady i Romanse („W ogrodzie Luizy” i  „Sexy doll”; ta ostatnia kompozycja choć świetne zaśpiewana - nie przebiła tego, co zrobiła z tym utworem kilka lat temu na tym samym koncercie Ania Dąbrowska), Misię Furtak - szkoda, że samą, a nie z resztą Tres.b. („Lawa” i „Telefony”), kolejne siostry - Natalię i Paulinę Przybysz (wywrócony do góry nogami „Prąd”, bujające „Przeklinam cię za to” i „Siódma pieczęć”), a także Martynę Jakubowicz („Śmierć na pięć” i „Zapytaj mnie czy cię kocham”).

Siostry Wrońskie (Fot. T. Bielicki)
Najmocniejszym punktem tegorocznej edycji okazał się jednak big-beatowy zastrzyk, który zafundowała publiczności Ania Rusowicz. Takich braw nie zebrała nawet Koteluk. To może wydawać się nieprawdopodobne, ale przearanżowane „Gadające głowy” czy „Znak =” mogą naprawdę zabrzmieć jak rasowe hity ze złotych lat 60. nie tracąc nic ze swoje siły. Nieprawdopodobne! Rusowicz z zespołem to polski posthippisowski dynamit emanujący na scenie już od pierwszych taktów pozytywną energią. 
Na koniec smutna refleksja. Grzegorz Ciechowski przez całe życie uciekał artystycznie od tego, aby być stawiany przy takich twórcach jak Lombard czy Martyna Jakubowicz. I co mu przyszło po śmierci? To właśnie ich wytypowano, aby zmierzyli się z jego muzyczną spuścizną. Twórca „Białej flagi” nie przewraca się z tego powodu grobie. Ale z pewnością, gdy zobaczył jak autorka słynnego przeboju „W domach z betonu” śpiewa z kartki składający się niemal z jednego zdania tekst jego piosenki „Zapytaj mnie czy cię kocham”, musiał się uśmiechnąć. Gdzieś tam w artystycznymi niebie.

piątek, 14 grudnia 2012

DJ Funktion i Steve Nash: Mistrzowie Świata IDA 2012


Rezydenci toruńskiego klubu eNeRDe, Juliusz Pacek oraz Kacper Nowak, czyli DJ Funktion oraz Steve Nash zdobyli tytuł Mistrzów Świata IDA 2012 w kategorii „Show”. W zawodach wzięli udział reprezentanci 13 krajów w tym, aż 5 spoza Europy - Brazylii, Japonii, Indonezji, USA i Kanady.

DJ Funktion oraz Steve Nash (Fot. Jacek Smarz)

Jak trafiliście do tego konkursu?

KN: Mieliśmy farta. Jedną z osób prowadzących warsztaty, w których brałem udział był DJ Czarny, który razem ze swoim kolegą Tasem w zeszłym roku zostali wicemistrzami świata. Wtedy sobie pomyślałem, że fajnie by było kiedyś pojechać na podobne zawody. 2-3 miesiące później były Mistrzostwa Polski. Mieliśmy jechać w innym składzie, ale jeden z kolegów się rozchorował. Tydzień przed zawodami przygotowaliśmy nowy pokaz. Udało się. Wygraliśmy. Poszliśmy za ciosem i przygotowaliśmy się do mistrzostw świata.

DJ wciąż kojarzy się wielu osobom z gościem, który puszcza płyty na imprezach. Ale przecież nie tylko o to chodzi.

JP: Należy rozdzielić to, co robi DJ od tego czym zajmuje się turntablista. DJ jest od tego, aby miksować muzykę i prowadzić imprezę w klubie. Z kolei turntablista wykorzystuje gramofon jak instrument muzyczny i stara się coś kreatywnego z nim zrobić. 
KN: Ja podczas naszego finałowego 6-minutowego pokazu ani razu nie dotknąłem gramofonu. Na tym skupił się Julek. Miałem za to klawisze, pady i różnego rodzaju instrumenty, na co pozwalała nam kategoria „Show”, w której występowaliśmy. Gdybyśmy mieli ochotę wykorzystać fortepian, to też można było to zrobić. Jedynym wymogiem było użycie co najmniej jednego gramofonu i miksera. 

Przyznam szczerze, że Wasza zwycięska prezentacja, którą można obejrzeć na YouTube robi ogromne wrażenie. Ile było w niej improwizacji? 

KN: Forma była stała. Natomiast wszystkie sytuacja, w których Julek scratchuje, albo ja gram na padach to już są improwizowane motywy w ramach tej formy. Choć powiedziałbym bardziej, że było w tym wiele swobody. 
JP: Moim zdaniem naszym asem w rękawie okazało się to, że wszystko zagraliśmy na żywo. Dzięki temu cały czas mieliśmy kontrolę nad pokazem, czy też utworem. Jak graliśmy perkusję to naprawdę ją graliśmy, a nie puszczaliśmy, jak zdarzało się to w występach naszych rywali. Wszystko postawiliśmy na jedną kartę. 


Finałowy pokaz, który zapewnił duetowi zwycięstwo.

Co dostaliście w ramach głównej nagrody? 

JP: Mikser. I to taki najlepszy z najlepszych. Rane 62.

Co dalej? Po zdobyciu tytułu mistrzów świata posypały się propozycje? 

JP: Jak na razie zadzwonił tylko jeden telefon (śmiech). 
KN: Każdą wygraną trzeba umieć wykorzystać . W tym roku tylko my jesteśmy mistrzami świata. Zrobimy wszystko, aby grać jak najwięcej. Co jeszcze? Może teledysk? 

Opowiedzcie jeszcze skąd pochodzą Wasze pseudonimy? 

KN: Z moim wiąże się dość zabawna historia. Swoją pierwszą imprezę zagrałem jako Steve Nash z Londynu. To był warunek, abym w ogóle pojawił się na scenie. Organizatorzy chcieli podbić rangę wydarzenia zagranicznym artystą. Skąd wzięło się to imię i nazwisko? Byłem kiedyś na koncercie gdzie hip-hop próbowano łączyć z żywymi instrumentami. W pewnym momencie mój kolega pokazał jakiejś dziewczynie pewnego gości i mówi: „Popatrz! To jest Steve Nash, producent, który szuka dziewczyn do teledysku”. I później kiedy miałem zagrać jako zagraniczny artysta pierwszym pseudonimem, który przyszedł mi do głowy był właśnie Steve Nash. I tak już zostało. 
JP: U mnie historia jest dużo prostsza. Poruszam się po prostu po szeroko pojętej funkowej stylistyce. I stąd DJ Funktion. 

czwartek, 13 grudnia 2012

Przegląd prasy muzycznej


Miałem okazję zagłębić się ostatnio w rodzimą prasę muzyczną. „Twój Blues”, „Garaż”, „Jazz Forum”. „Teraz Rock” przemilczę. Poświeciłem mu zresztą oddzielny wpis na tym blogu. Refleksje?

Recenzje w „Jazz Forum” pisane zupełnie bez ikry jakby przez bibułkę (choć przyznaję, że czasami potrafią zaskoczyć wnikliwym podejściem do tematu - patrz chociażby analiza „Tempest” Boba Dylana). Ci panowie piszą tak, jakby bali się, że za chwilę ktoś niezadowolony podjedzie pod ich redakcję i puści ją z dymem. Jeśli już kogoś opiszą to tak, aby zrobić mu dobrze. Nie można jednak odmówić im braku wiedzy. Kiedyś przez pewien czas kupowałem poszczególne numery, ale od czasu, gdy dodają płyty tylko dla prenumeratorów, przestałem.

„Garaż” to zupełnie inny rodzaj pisarskiego chleba. Bliski fanzinowi. Tutaj nikt nie boi się wyraźnie zdradzać swoich sympatii. A nawet się tym chwali. Czasem potrafią mocno pojechać po bandzie, aby podkreślić swoją niezależność. Zaskakująca jest w tym piśmie liczba recenzji (29 stron!). I to nawet takich kapel, o których - przyznaję szczerze - nigdy nie słyszałem. Fajnie się to czyta, bo czuć zaangażowanie i wiarę w misję. Takiego podejścia do sprawy tylko pozazdrościć. 
Najgorzej na tym tle wypada „Twój Blues”, który momentami robi wrażenie pisma, do którego dorwała się zupełnie przypadkowa ekipa. Recenzje bywają czasem tak ogólne i nijakie, że lepiej poprzestać na oglądaniu drukowanych przy tekście okładek. Przynajmniej dla mnie. Rozmowy z muzykami? Warto posłużyć się tu przykładem. Dobry wywiad można poznać po samych pytaniach. Od razu wtedy widać, czy pytający wie o co chodzi i jak bardzo wnikliwe przygotował się do samej rozmowy. W jesiennym i jednocześnie jubileuszowym 50. numerze natrafimy na pogawędkę z synem słynnego Luthera Alisona, Bernardem. „Jak żyjesz w nowym mieście w Minneapolis w stanie Minnesota?”, „Masz dużo koncertów w Ameryce?”, „Myślisz już może o kolejnej płycie studyjnej?”, „Możesz przedstawić muzyków, z którymi grasz?”, „Grasz na wielu gitarach podczas koncertu, dlaczego?” itd. Do końca już nie doczytałem. Przypomina mi to jedną toruńską "dziennikarkę" radiową, która z klucza robi wywiady ze wszystkimi odwiedzającymi miasto celebrytami. Ogólnie i z każdym o tym samym, czyli o niczym. 

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Gribojedow w ramach "Music Panoptikon"

O Gribojedowie miałem napisać już wcześniej, ale jakoś to uciekło. Od momentu gdy zespół wzbogacił się o wokalistkę, to już zupełnie inna grupa niż kiedyś. Bardziej intrygująca. Poniżej teledysk, który powstał w ramach projektu "Music Panoptikon".

niedziela, 18 listopada 2012

Toruń Blues Meeting 2012


O tym, że impreza w ostatnich latach straciło już nieco swój legendarny koloryt pisałem przed rokiem. Kiedyś „Blues Meeting” ściągał do Torunia rzesze fanów blues z całej Polski, dziś - choć nadal pozostaje jedną ze sztandarowych imprez muzycznych i bodaj najstarszym odbywającym się w Toruniu festiwalem – jego siła rażenia już nieco osłabła. Trzeba jednak zaznaczyć, że wcale nie oznacza to, że artyści, którzy pojawili się w tym roku podczas dwóch dni na scenie klubu „Od Nowa” należą do drugiej ligi. Nic z tych rzeczy.

Dżem. Fot. T. Bielicki
Pierwszy dzień tak naprawdę zdominowały występy dwóch wykonawców. W finale zagrał zespół Cree, którego liderem pozostaje Sebastian Riedel. Jeśli przy tej okazji wspomnimy, że grupa Dżem zamykała w sobotę XXIII edycję „Blues Meetingu”, to można stwierdzić, że nad tegoroczną impreza czuwał duch jego ojca – legendarnego Ryszarda Riedla. To jednak nie Cree zaprezentował coś czego jeszcze na scenie toruńskiego klubu nie było, ale  gitarzysta, który przyjechał w piątkę do Torunia prosto z Chicago – Stan Skibby. 
To może smutno zabrzmi, ale jego imię i nazwisko nie jest tak bardzo ważne jak imię i nazwisko artysty, którego kompozycje wykonuje na scenie. Otóż Stan Skibby jest – właściwie należy to chyba nazwać  – kopistą Jimi Hendriksa. Amerykanin nie tylko odgrywa niemal nuta w nutę kompozycję legendarnego wirtuoza gitary elektrycznej, ale również wygląd i zachowuje się jak słynny Jimi. Choć na „Blues Meetingu” wystąpił wspólnie z kilkuosobową grupą Leszka Ciechońskiego, to jednak najbardziej udanie zaprezentował się, gdy zagrał kilkanaście utworów w klasycznym trio. 
„Foxy Lady” z częścią sola zagranego zębami, „Hey Joe”, „Purple Haze”, czy „Spanish Castle Magic”, w którym Skibby w zniewalający sposób operował sprzężeniem zwrotnym. Na deser „Star Spangled Banner”. Dźwięk za dźwiękiem tak samo jak zrobił to Jimi Hendrix nad ranem w sierpniu 1969 roku na polach Woodstock. Oj, nie wystarczy tylko sporo lat ćwiczyć, aby taki efekt osiągnąć. Pytanie tylko komu należały się podczas piątkowego wieczoru brawa? Legendarnemu mistrzowi gitary czy jego naśladowcy?
W sobotę furorę zrobił ośmioosobowy Latvian Blues Band, który przy wsparciu sekcji dętej nabrał na scenie takiego muzycznego rozpędu, że mógłby obdzielić energią wszystkie poprzedzające go zespoły. I jeszcze by starczyło kilka innych. W wielkim finale usłyszeliśmy – wiadomo – Dżem, który już tradycyjnie kończy każdą edycje toruńskiego festiwalu. Zaczęli od „Koniecznie”, a później posypały się „Mała Aleja Róż”, „Nieudany skok”, „Jesiony”, „Partyzant”, „Cała w trawie” i wiele innych. Dżem wydał ostatnio płytę „Symfonicznie”, ale od lat wiadomo, że siłą tego zespołu jest granie w klasycznym składzie, co potwierdzili po raz kolejny w „Od Nowie”.

piątek, 9 listopada 2012

Wojciech Waglewski: Możdżer, Bryndal i Voo Voo


- Uważam, że pieniądze powodują, że człowiek jest przystojniejszy, wyższy i zdrowszy. Oczywiście pod warunkiem, że nie musi przy tej okazji popełniać żadnych kompromisów - mówi Wojciech Waglewski, lider Voo Voo.



Sporo duetów w Pana karierze. Przy okazji projektu „Męskie granie” pojawił się pomysł na kolejny. Aby nagrać płytę z Leszkiem Możdżerem.

To hasłowa obietnica. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Póki co Leszek ma przed sobą jeszcze tyle projektów czekających na wydanie, że nie sądzę, abyśmy razem weszli do studia. Z wielu powodów. Bardzo dobrze gra się nam razem na scenie, ale takie koncertowe wibracje nie zawsze da się uchwycić w studiu. Poza tym na ostatnich trzech płytach Voo Voo oddaliłem się już od eleganckich jazzowych sytuacji określając się bardziej jako muzyk rockowy. A Leszek cierpi gdy gra się za głośno. Teraz skupiam się na Voo Voo. W planach mam także kolejną płytę z moimi synami. Prawdopodobnie nagramy ją już w przyszłym roku. 

W Toruniu gościliście przy okazji promocji „Nowej płyty”. Gdzie ten album umiejscowić na tle kilkudziesięciu poprzednich płyt Voo Voo? 

Mój syn, Emade, posłuchał tego materiału i stwierdził, że to taki album Voo Voo, na który wszyscy czekali. Takie Voo Voo, które on najwcześniej pamięta, którego się uczył. To efekt tego, że po raz kolejny współpracowaliśmy z realizatorem Wojtkiem Przybylskim. Szykowałem sobie płytę, którą moglibyśmy zagrać w nowym składzie z zupełnie inną energią, sądząc, że będzie to kolejna podróż w sensie pisania kolejnego pamiętnika. I nagle okazało się, że powstała płyta niezwykle ważna dla nas. Wyjątkowo łaskawie przyjęta przez recenzentów. 

I w pewien sposób zdeterminowana przez śmierć perkusisty Piotra Żyżelewicza...  

Bardzo to przeżyliśmy. Napisałem na ten album specjalny utwór, abyśmy zawsze mieli go obok siebie na scenie. Zawarłem w nim różne przypowieści Piotrka. A jego śmierć spowodowała, że oto w składzie pojawił się Michał Bryndal. Z tym swoim bryndalowskim graniem. 

Jak na niego trafiliście?

Usłyszał go Karim Martusewicz. Michał to młody czupurny koleś o dobrej jazzowej proweniencji. Do tego wszechstronnie uzdolniony, bo posiadający również umiejętności plastyczne. Po śmierci „Stopy” mieliśmy dwa wyjścia. Albo znaleźć muzyka, który będzie grał podobnie, albo postawić na kogoś, kto to przełamie. Michał przyszedł i powiedział, że zagra po swojemu, albo wcale. I okazało się, że jest super. Ten zespól zawsze opierał się na umiejętnościach muzyków. Bryndal zmienił sporo. To niby Voo Voo, ale jest inaczej.  



Wcześniej współpracował Pan z jego bratem Jackiem przy albumie Atrakcyjnego Kazimierza „Dzianina”

To było bardzo miłe zajście towarzyskie. Byłem producentem, co w Polsce polega na wymyśleniu czegoś nowego do czegoś co już jest. Nad pierwszą płytą Atrakcyjnego Kazimierza czuwał Grzegorz Ciechowski i zrobił świetną robotę. Później ktoś wpadł na pomysł, abym to ja dalej się za to zabrał. Ale już nic fajniejszego niż wymyślił wcześniej Grzegorz nie można było zrobić. Przyznam się, że nie miałem dobrego pomysłu na tę płytę. Wszystkie komputerowe rzeczy, które wtedy zrobiliśmy, okazały się zdradą i zemściły się po latach. W życiu nie użyję już próbek dźwięków, tylko będę korzystał z brzmienia żywych instrumentów. Dziś wszystko bym tam zmienił. 

Za trzy lat Voo Voo stuknie 30 lat. Z tej okazji czeka nas coś specjalnego? 

Tego nie wiem. Jednak, aby stworzyć jakieś ekstra wydarzenie potrzeba sponsora. Sam aby nagrać płytę z orkiestrą musiałem zrobić reklamę itd. Jeśli ktoś wyłoży na to środki, to czemu nie? Nie brzydzę się pieniędzmi. Uważam, że pieniądze powodują, że człowiek jest przystojniejszy, wyższy i zdrowszy. Oczywiście pod warunkiem, że nie musi przy tej okazji popełniać żadnych kompromisów.

niedziela, 4 listopada 2012

Leszek Możdżer: Od Chopina po Komedę


Kilka lat wystarczyło Leszkowi Możdżerowi, aby dokonał artystycznego skoku do przodu. Dziś to polski towar eksportowy, którym powinniśmy mocno chwalić się za granicą. 

Za pomocą jednego fortepianu zaczarował w piątek słuchaczy. Ile zagrał kompozycji podczas swojego półtoragodzinnego koncertu w toruńskim Dworze Artusa? Nie wiem. Wystarczyło, że dotknął palcami klawiszy, aby publiczność popłynęła razem z nim po muzycznej tafli jeziora. Jak to jest, że gdy zasiada do fortepianu każdy utwór, który zagra jest inny. Ma inną barwę. I niezależnie czy gra kompozycje Fryderyka Chopina czy Krzysztofa Komedę, słychać w tym myślenie o muzyce Leszka Możdżera. I to nie tylko dzięki charakterystycznemu staccato.
Zaczął od „Tactics”, autorskiej kompozycji, która otwiera jego najnowszym album z archiwalnym koncertem sprzed kilku lat. Nagrał go wspólnie z amerykańskim pianistą Walterem Norrisem. Później poszło już niemal zgodnie z programem. Trochę wspomnianego Chopina i więcej Komedy z balladą „Nim wstanie dzień” na czele. To nie wszystko. Był również „Incognitor” i cudownie rozciągnięte „Suffering”, w którym Możdżer preparując dźwięki fortepianu improwizował przez dłuższy czas na jednej figurze basowej.
Prawie wszystko czego się Leszek Możdżer dotknie, muzycznie definiuje na nowo. Najbardziej słychać to bodaj na jego płytach z muzyką Chopina, nieco mniej na albumie z muzyką Komedy czy nagraniach z kompozycjami Jana A.P. Kaczmarka. Zachwyt nad jego występem jest uzasadniony, bo chyba nikt opuszczający w piątkę Dwór Artusa – mimo drogich biletów - nie był rozczarowany. Bisy? Były. Krótkie, ale aż trzy. Wśród nich główny temat Andrzeja Kurylewicza z filmu „Polskie drogi”. Owacja, a później kolejka po autografy.
Pianista już dawno wyprzedził swoich kolegów z legendarnej grupy Miłość, w której rozpoczynał swoją jazzową ścieżkę. A wszelkie próby powrotu tamtego zespołu kończą się niepowodzeniem, co mogliśmy usłyszeć w Toruniu dwa lata temu podczas „Jazz Od Nowa Festival”. Możdżer przyćmił wówczas grą pozostałych muzyków zadając ostateczny cios szansie na reaktywację grupy. Dziś Możdżer koncertuje przed wszystkim sam. Zapełnia zarówno kluby, jak i koncertowe sale. I nie wypada jego dokonań nie znać.

Możdżer, Danielsson, Fresco, Suffering. 

Half Light "Black Velvet Dress'


Half Light "Black Velvet Dress"
Zespół konsekwentnie podąża w kierunku, który wyznaczył sobie poprzednimi albumami. A w zasadzie debiutanckim „Night In The Mirror”, albowiem zawierające Republikańskie utwory „Nowe orientacje” należy traktować raczej jako oddzielny eksperymentalny projekt. Czym zatem różni się „Black Velvet Dress” od debiutu? Można odnieść wrażenie, że ktoś klepnął muzyków mocno w plecy i krzyknął im nad uchem: „Śmielej panowie!”. Przyznam, że nie jestem zagorzałym fanem Half Light, a mimo to słuchałem tych nagrań z ciekawością.
Utwory są o wiele bardziej wyraziste, linie wokalne ciekawiej poprowadzone. Przykuwa uwagę „Confused”, czy pięknie rozpędzający się „Time”. Nie bez przyjemności słucha się też tego, co dzieje się na drugim planie. O ile po pierwszej płycie pojawiły się skojarzenia z Depeche Mode, tutaj niektóre kompozycje zbliżają się do dokonań Nine Inch Nails („Heart Of My City Died”). Skłonność do tworzenia wpadających w ucho refrenów Half Light zdradza w singlowym „Bitter Paris”, czy nagranym ze wsparciem toruńskich artystów „Happy Uselees Nation”. Oba ukazują tę bardziej słodką stronę Half Light. Czy lepszą?
Krzysztof Janiszewski, który dzierży mikrofon w Half Light to urodzony showman. Dlatego z pewnością zupełnie inny jest odbiór tych kompozycji na koncercie niż podczas wieczornego zanurzania się w domowym fotelu. Warto to sobie przy najbliższej okazji porównać. Póki co mamy w Toruniu zespół, który jako jedyny odważnie wykorzystuje w swojej twórczości elektroniczne dobrodziejstwa i co najważniejsze wydaje płyty. „Black Velvet Dress” to jak na razie najdojrzalszy jego album. Wszyscy, którzy nie znają twórczości Half Light powinni zatem zacząć przygodę z zespołem właśnie od tego wydawnictwa.
Co ciekawe - na końcu płyty na wytrwałych czeka ukryta Republikańska niespodzianka.

Half Light, Black Velver Dress, MJM 2012. 

sobota, 3 listopada 2012

Bryndal, Gołyźniak, Predko i Jacaszek... poza Toruniem


Kiedy uczył się w Akademii Muzycznej w Katowicach usłyszał go Janusz Muniak. Znany jazzowy saksofonista nie szczędził słów zachwytu. I miał rację. Michał Bryndal, bo o nim mowa, w krótkim czasie stał się jednym z najbardziej rozchwytywanych perkusistów. Trio Stryjo, Auaua, Grzybobranie, Nikola Kołodziejczyk Orchestra... Przewinął się i nadal funkcjonuje w kilkudziesięciu składach. Grał w zespole Marii Peszek, Mariusza Lubomskiego, a ostatnio nagrał płytę z Voo Voo, dzięki czemu zespół zyskał bardziej czarne brzmienie.

Voo Voo, Pierwszy raz.

Być może niewiele osób pamięta, że Michał Bryndal - brat Jacka Bryndala z Kobranocki i lidera Atrakcyjnego Kazimierza - swoją muzyczną ścieżkę zaczynał w Toruniu z Sofą. Czy dziś żałuje, że opuścił jej szeregi? - Nie. Wiedziałem, że jeżeli zostanę, to będę grał wyłącznie w tym zespole. Taki jest po prostu system pracy Sofy. Chciałem robić coś innego. Spotykać się z nowymi ludźmi, aby grać różne rodzaje muzyki. To jest zawsze niesamowita przygoda, zwłaszcza jeżeli chodzi o muzykę jazzową - mówił w wywiadzie dla „Nowości”
Nie tylko jego można wpisać na listę osób, które znalazły muzyczne szczęście poza Toruniem. Kolejnym jest Maciej Gołyźniak. Choć w ostatnich latach zafunkcjonował w celebryckim świecie jako partner Weroniki Marczuk, to jednak w naszym regionie powinni go kojarzyć jako perkusistę Tortilli, czy Toronto - zespołu braci Załeńskich, którzy dziś grają w Manchesterze. Gołyźniak kontynuuje rodzinną tradycję bębniarską. Grał jego dziadek, ojciec, gra i on. Bywa, że po 10 godzin dziennie, bo jak mawia „tylko wtedy przynosi to efekty”. 
Po rozpadzie Toronto, z którym przewinął się przez kilka festiwali, nie narzekał na brak pracy. Choć nie w Toruniu. Wszyscy chcieli mieć go w swoim zespole. Ryszard Rynkowski, Andrzej Piaseczny, Paweł Kukiz, Ania Dąbrowska, Emigranci, Ballady i Romanse czy Monika Brodka. Muzycznie Gołyźniak prezentuje zupełnie inny styl gry od Bryndala, który ceni sobie wszechstronność gry Briana Blade’a.

Toronto, Gdybyś wiedział.

Skoro o Toronto mowa, to nie wypada nie wspomnieć Oksany Predko. To cudowne wokalne dziecko pierwsze kroki stawiało z grupą Strusie 4 podczas wieczorów karaoke w Toruniu. Później teksty pisali dla niej Lech Janerka i Kasia Nosowska. Były Debiuty w Opolu i Top Trendy w Sopocie. Nie wyszło. Gdy zespół się rozpadł Predko pracowała jak nauczycielka na Mazurach, ale szybko wróciła do śpiewania. W Warszawie. Teraz pracuje tam nad płytą. W tym czasie nagrała m.in. przebojowe „Every Little Thing” do reklamy sieci Orange. Ostatnio w Toruniu mogliśmy ją usłyszeć podczas koncertu Tribute to Republiki, na którym wspólnie z reaktywowanym na jeden wieczór Toronto zaśpiewała ‚Sexy Doll”. 
Kto jeszcze? Michał Jacaszek, który dziś robi karierę jako twórca eksperymentalnej muzyki elektroakustycznej w Gdańsku, zaczynał swoje zabawy z dźwiękiem w studenckim Radio Sfera na Bielanach. Zachwycają się nim nie tylko branżowe pisma, ale również tygodniki opinii. Toruń zostawił nie bez sentymentu. Trójmiejska scena - otwarta na muzyczne eksperymenty - okazała się dla niego przychylna. Dziś Jacaszek ma już na swoim koncie kilkanaście płyt i projektów, w tym m.in. muzykę do wielokrotnie nagradzanej „Sali samobojców”.

środa, 31 października 2012

Z archiwum: Andrzej "Kobra" Kraiński o "SPOX!"

Kobranocka "SPOX!"
Lider Kobranocki - Andrzej „Kobra” Kraiński - opowiada o piosenkach z płyty „SPOX” (2010).

„Żyrandole”

Powstały w ciągu 5 minut na próbie. Wziąłem do ręki gitarę i po chwili mieliśmy już gotowy numer. W taki sposób narodziła się połowa płyty. Utwór opowiada o drobnomieszczaństwie, przywiązaniu do pierdół, tytułowych żyrandoli, kosztownych dywanów itp. Jego pełna nazwa brzmi „Żyrandole, które pierdolę”.

„Intymne życie mrówek”

Wybraliśmy go na singla pilotującego całe wydawnictwo. Powstał, kiedy kupiłem sobie taką samą gitarą, jaką ma gitarzysta The Cult. Skoro już ją miałem, to pomyślałem, że można zrobić coś w ich stylu. Trzy funkcje i mieliśmy gotowy utwór. Tekst opowiada o szarej egzystencji przeciętnego człowieka, którym w tym przypadku jest kierownik sklepu warzywnego. Przychodzi do roboty, sprzedaje, idzie spać do domu... Utwór był najwyżej notowaną nowością w Trójce. Nakręciliśmy do niego teledysk, w którym zagrał Bartek Topa.

„Wszystko to moment”

Ten utwór powstawał najdłużej. Składa się z kilku dość skomplikowanych riffów. Sporo się napracowaliśmy, aby je połączyć w całość. A jak już udało się powiązać muzykę, to przez prawie rok nie mogłem wymyślić żadnego wokalu. Z pomocą przyszedł mi Szybki Kazik, który zarejestrował piosenkę w studio. Ostatecznie stanęło na tym, że to ja ją zaśpiewałem.

„Samotność pośród gwiazd”

Piosenka pojawia się na płycie w dwóch wersjach. Normalnej i jako bonus, który będzie sporym zaskoczeniem. Śpiewa w niej Kazik. Magier, który to zmiksował, na co dzień zajmuje się hip-hopem. Jak usłyszeliśmy co z nią zrobił, to kopary nam opadły. Główny riff kojarzył nam się z Dżemem i tak też nazywaliśmy go na próbach.

„Ta noc zbyt pusta”

Od kilku płyt pojawia się u nas wiele piosenek o miłości. Ta jest jedną z nich. Niebanalnie napisana, powstała jako pierwsza z nowego materiału. Jako „Telefon” gramy ją już od 3 lat na koncertach. Do utworu także powstał teledysk, który nakręciliśmy częściowo w pustych wnętrzach CSW, jeszcze zanim ta placówka zaczęła funkcjonować.

„Gówno cudem”

Mieliśmy mnóstwo wolnych piosenek i już nam się wydawało, że powstanie z nich jakaś mega spokojna płyta. Nagle dostałem ten tekst i wszystko się zmieniło. Od tego momentu zaczęliśmy robić szybsze numery. Utwór nie zagości na pewno w żadnym radiu. Oprócz płyty umieścimy go jeszcze z trzema żywszymi kompozycjami na specjalnym analogowym singlu wydanym przez pub „Pamela”.

Tekst ukazał się 11 sierpnia 2010 roku w "Nowościach".

niedziela, 28 października 2012

Butelka "Diabeł z powyłamywanymi rogami"


Toruńska Butelka wydała nową płytę: „Diabeł w powyłamywanymi rogami”. Tym razem lider zespołu już nie pluje ogniem w chrystusowe rany i nie każe siadać zakonnicom na rowerach bez siodełek. Gdzie więc tkwi haczyk? 

Butelka "Diabeł z powyłamywanymi rogami"
Wrócił. Dyżurny prowokator toruńskiej sceny muzyczny znów uderza. Oto po pięciu latach płytowego milczenia i sporych roszadach w składzie otrzymujemy do rąk najnowszy album ekipy MC Butelki zatytułowany „Diabeł z powyłamywanymi rogami”. Można żartobliwe stwierdzić, że tym razem stojący za mikrofonem lider zespołu postanowił w dużej mierze wziąć pod lupę postępującą frustrację mieszkańców wielkich osiedli, szczególnie tych z grupy 60 +. A przy okazji zafundował swoim fanom niemal osiedlowy koncept album. 
Jest tu piosenka o kradzieży słoików z piwnicy („Włam”), nietrafionych zakupach w hipermarkecie („Mięso”),  kioskarzu, który postanowił się powiesić („Kioskarz chaosu”), czy wreszcie nieoficjalny hymn wszystkich, którzy kiedykolwiek usiłowali załatwić jakąś sprawę w spółdzielni mieszkaniowej (znana z koncertów „Administracja”). Muzycznie to bodaj najbardziej spójny materiał w karierze Butelki. Zadziorny riffowo i mroczny pod względem brzmienia, co w połączeniu z zabawnymi tekstami gwarantuje niezły show na żywo. 
Na całym albumie jest prosto, niemal hasłowo, ale treściwie. W prześmiewczym i otwierającym wydawnictwo „Szatanie” Grzegorz Kopcewicz sypia sól w oczy wszystkim, którzy doszukują się szatańskiej ingerencji w rzeczach, których nie rozumieją. W tym babciom, które zabraniają wnuczkom chodzić na koncerty Butelki pokazując jej lidera przechodzącego na czerwonym świetle. Ten obraz dopełnia zacytowany na końcu płyty autentyczny anonim, który rozesłano m.in. do kurii, władz UMK i redakcji „Nowości”. 
Słuchając tych kompozycji nie ma sposobu, aby się nie uśmiechać. Po prostu. I choć znajdą się zapewne malkontenci, którzy powieszą na te płycie psy wytykając jej braki, to jednak trzeba brać poprawkę na to, że heavy metal zawsze rządził się swoimi prawami. A Butelka nie chce zmieniać świata. Bawi się. Kopcewicz umiejętnie zaciera granice między żartem, prowokacją a społeczną socjologią. I od lat śledzi w internecie reakcje zacierając ręce.

Butelka, Diabeł z powyłamywanymi rogami, Black Bottle Records 2012. 


wtorek, 18 września 2012

Jimi Hendrix (1942 – 1970) i "Wild Thing"

Dokładnie 42 lata temu zmarł Jimi Hendrix. Gość, który wiedział co robić z gitarą. Kiedyś napisano o nim: "muzyka była Bogiem, a on był jej kapłanem". Moja przygodę z jego spuścizną zaczęła się od obejrzenie w telewizji tego oto nagrania. Monterey Pop Festival. Rok  1967. K*(&*(, wielu próbowało, ale nikt tak nie gra. I jak on pięknie pali tę gitarę....


czwartek, 23 sierpnia 2012

Mariusz Lubomski: Nie straciłem nic z chłopca


- Myślałem, że wystąpię w Opolu w koszuli i spodniach. Ale jak w barze zobaczył mnie w moim codziennych ciuchach scenograf, to szepnął: "Jezu... Ty tak wyjdź na scenę". I wyszedłem - mówi MARIUSZ LUBOMSKI, toruński bard, który w tym roku obchodzi 30-lecie swojej pracy artystycznej.

Mariusz Lubomski (Fot. T.Bielicki)

- Co to była za sytuacja, podczas której występujący z Tobą Rafał Bryndal zniknął na koncercie?

- (Śmiech). Lata 80. Graliśmy wtedy razem jako grupa I z Poznania i z Torunia. Nasz ówczesny menadżer postanowił zorganizować koncert w Bydgoszczy. Mieliśmy wystąpić w Klubie Kolejarza. Problem polegał na tym, że nie poinformował nas dla kogo przyjdzie nam zagrać. Wychodzimy na scenę, a tam bywalcy klubu seniora i emeryci, którym zapowiedziano, że oto czeka ich wieczór z piosenką poetycką.

- No to trochę ich zaskoczyliście... 

- Trochę? W tamtym czasie zahaczaliśmy mocno o kabaret studencki. Stanęliśmy naprzeciwko publiczności, która już po pierwszym utworze zaczęła odzywać się z sali „Ale przecież to miała być piosenka poetycka!”. Pamiętam to jak dziś. W żaden sposób nie byliśmy w stanie przeciągnąć ich na naszą stronę. Nie było żadnej interakcji. Brnęliśmy w to coraz dalej, a z każdą piosenką było jeszcze gorzej.




- Co się wtedy stało z Rafałem Bryndalem?

- Na scenę wchodziło się bezpośrednio z korytarza. Konstrukcja koncertu wyglądała w taki sposób, że ja śpiewałem piosenkę, a później Rafał wchodził i coś opowiadał, albo dośpiewywał. I w pewnym momencie... nie wyszedł. A ja przy pełnej dezaprobacie sali czekałem na niego na tej scenie. Minuty leciały. Kompletnie zdezorientowany odłożyłem gitarę i poszedłem go szukać. Wyszedłem na korytarz. Chodzę po budynku. Nie ma. Zniknął. Wróciłem, aby zaśpiewać jeszcze jedną piosenkę i skończyliśmy.

- Uciekł?

- Hmm... Wracając z koncertu na stację kolejową znalazłem go na polu, gdzie się schował. Nie był w stanie znieść tego poziomu nieakceptacji, który udało nam się wspólnie wzbudzić u publiczności. I oto cała historia. Każdy kto coś takiego przeżyje w swoim artystycznym życiu, później ma już z górki.

Grupa I z Poznania i z Torunia na Yapie

- Jesteś synem toruńskiego prokuratora. Ojciec nie był chyba zadowolony z tego, że wybrałeś artystyczną ścieżkę? 

- Ta ścieżka przysparzała mu zapewne sporo kłopotów. Szczególnie gdy w 1987 roku po koncercie w „Kreślarni” Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Koszalinie dostaliśmy z Rafałem Bryndalem kolegium. Wtedy nie było do śmiechu. Ani jemu, ani nam.

- Za co była ta kara? 

- Na sali był cenzor, który niezwykle skrupulatnie przysłuchiwał się tekstom. Po kilku tygodniach do domu przyszło wezwanie. Protokół mam chyba jeszcze gdzieś w swoich szpargałach. Wyszczególniono w nim takie piosenki jak „Blok” czy „Indianie i kowboje” z dopiskami informującymi o tym, dlaczego ich wykonywanie jest niezgodne z prawem. Efekt? 12.500 zł kolegium, co można było zamienić na 25 dni aresztu. Nie była to mała kwota. Dodatkowo mieliśmy zakaz występu w województwie koszalińskim. Co ciekawe pół roku później spotkaliśmy jeszcze raz tego samego cenzora, który zaakceptował nam wszystkie piosenki. Nie obyło się przy tej okazji bez mocniejszego trunku.



- Cofnijmy się wcześniej. 1982 rok i Giełda Piosenki Studenckiej w Szklarskiej Porębie. Na scenie debiutuje grupa I z Poznania i z Torunia ze swoją „Imprezą w Klubie Harcerza”. I robi furorę.

- Zespół założyliśmy rok wcześniej razem z moim kolegą z Poznania. Do tekstu Rafała Bryndala, z którym znaliśmy się jeszcze z liceum, napisaliśmy dość prostą muzykę. Rafał nie wychodził wówczas jeszcze na scenę, Pojechał z nami towarzysko. Jednak po pewnym czasie jego pojawienie się stało się niezbędną wartością dodaną. Odnalazł się jako zwierzę kabaretowe, który świetnie opowiada, a gdy jeszcze czuje akceptację publiczności, to wznosi się na wyżyny. I tak zostało mu to do dziś.

- „Impreza w klubie Harcerza”, „Pani od biologii”, „Blok”, „Indianie i kowboje”... Wszystkie te piosenki krążą po internecie, ale nigdy nie trafiły na żadną płytę. Dlaczego?

- Wtedy nie było takich szans, a dziś śpiewam już nieco inny repertuar. Nasze drogi z zespołem w naturalny sposób się rozeszły. Razem z Rafałem wytraciliśmy to, co nas wtedy napędzało. W pewnym momencie pojechałem na Festiwal Piosenki Studenckiej do Krakowa, gdzie I z Poznania i z Torunia nigdy nie doceniono. Zaśpiewałem dwie piosenki z tekstami Rafała Bryndala i jedną ze słowami Sławka Wolskiego. Tę ostatnią był „Underground”. Spodobało się. W tamtych czasach naturalną koleją rzeczy był Koncert Debiutów na Festiwalu w Opolu. Ale odrzuciłem tę propozycję.


Rafał Bryndal oraz Mariusz Lubomski

- Dlaczego? 

- Uznałem, że Opole to nie jest moje miejsce. Na pewno nie Koncert Debiutów. Przy festiwalu odbywał się również koncert w teatrze, gdzie piosenki śpiewali przede wszystkim aktorzy. I tam zaśpiewałem ponownie „Underground”.

- W przykrótkim spodniach i w płaszczu, który później stał się nawet Twoim hmm.... Znakiem rozpoznawczym?

- Tak. To nie była żadna sceniczna kreacja. Myślałem, że wystąpię w Opolu w koszuli i czarnych spodniach. A jak w barze zobaczył mnie w moim codziennym stroju scenograf, to szepnął: „Jezu... Ty tak wyjdź na scenę”. I wyszedłem. Jestem dość wysoki, a wtedy w sklepach nie można było zbyt wiele dostać na mój rozmiar. Zostały więc krótkie spodnie i płaszcz.

- Po tych 30 latach na scenie czujesz się spełniony jako twórca?

- Nie. Brakuje mi większej liczby piosenek, które powinienem w tym czasie stworzyć. Wciąż jest ich za mało. Ale to moja wina. Zaniedbałem to, śpiewając na różnych festiwalach kompozycje innych twórców. Z drugiej strony powiem nieskromnie, że jestem chyba w całkiem dobrej formie. Nie zatraciłem w sobie tego chłopca, a z drugiej strony doszło do tego doświadczenie. Zadziwiające jest to, że potrafię nad tym zapanować. Nad tym chłopcem i nad tym mężczyzną.


sobota, 4 sierpnia 2012

Grzech Piotrowski: "Archipelago" w Dworze Artusa

Rzadko zdarza się, aby wszystko w zespole tak dobrze współgrało. Świetnie pulsująca sekcja rytmiczna, gitara i ten saksofon. W Dworze Artusa zagrał kwartet Grzecha Piotrowskiego. Chyba nigdy muzyka grana w tym miejscu nie miała w sobie tyle przestrzeni. Swoją skłonność do liryzmu Piotrowski ujawnił już w Alchemiku, później nadszedł czas m.in. na świetny album „Sin” oraz World Orchestrę. W Toruniu zaprezentował się z materiałem z płyty „Archipelago”. Polski Jan Garbarek, który jak mówił – nigdy nie gra na scenie standardów. Skąd ten gość bierze te melodie?


Alchemik "Legenda o Piaście Popielu"


Grzech Piotrowski "Birds"

niedziela, 22 lipca 2012

Toruńskie Gwiazdy 2012


"Toruńskie Gwiazdy". Ten smsowy plebiscyt rządzi się swoimi prawami. Jak pokazała historia tylko tutaj po główne laury w kategorii „Zespół Roku” może sięgnąć grupa, które nie wydała ani jednej płyty, a jej największym lokalnym osiągnięciem jest akompaniowanie radnym miasta na koncercie charytatywnym w Teatrze Baj Pomorski. Tylko tutaj jedyny toruński voice-boxer zostaje wystawiony do boju w tej samej kategorii co zespoły, a aby otrzymać nominację do „Płyty Roku” wystarczy wydać dowolny album. Niezależnie od jego wartości. 
W tym roku po raz kolejny były niespodzianki. Zwycięzcami „Toruńskich Gwiazd” okazali się: Sons of a Witch („Nadzieja Roku”), Burn („Zespół Roku”), Aberdeen („Płyta Roku”) oraz C-Tite („DJ Roku”). Dwie najważniejsze kategorie powędrowały do zespołów, które prezentują zupełnie różne gatunki muzyczne. Burn ugrzeczniony pop-rock z tekstami, które bez problemu przyswoi średnio rozgarnięty gimnazjalista. Aberdeen, nieślubne punkowe dziecko gitarzysty Manchesteru, w którego tekstach jest miejsce na opisywanie typowych męskich rozrywek. 
Czy takie zespoły jak Burn i Aberdeen są rzeczywiście najlepszą wizytówką Torunia? Czy to jest właśnie to, co obecnie ma najlepszego do zaoferowania słuchaczom toruńska scena muzyczna? Takie pytanie to nie złośliwość, ale chwila zastanowienia nad tym, czy w wieloletnim plebiscycie (podobnie zresztą jak na popularnych ogólnopolskich festiwalach), gdy wysyłane są na wykonawców smsy gwarantujące wygraną jest jeszcze miejsce na artystyczne wartości. I o czym tak naprawdę świadczy zdobycie dziś takich laurów?

Hotel Kosmos "Hermetyczne miejsca publiczne"

W piątek w fosie zamkowej zaprezentowali się laureaci plebiscytu „Toruńskie Gwiazdy” z minionych lat. Hotel Kosmos, Burn, Czaqu oraz Sofa. Było więc sporo zróżnicowanej gatunkowo muzyki. Niezależnie czy ktoś lubi obracać się w mrocznej estetyce post Nowej Fali, radiowym popie, gitarowym rocku czy syntetycznych brzmieniach mógł znaleźć tego wieczoru do posłuchania coś dla siebie. Co dalej? W którą stronę pójdzie plebiscyt „Toruńskie Gwiazdy” w najbliższych latach? I czy będą jakieś zmiany? 
Zainteresowanie imprezą, nad czym należy ubolewać, jest coraz mniejsze. Na koncercie Sofy, która pojawiła się w finale bawiła się zaledwie 1/3 zamkowej fosy. A przecież kiedyś bywało inaczej. Doskonale pamiętam plenerowe koncerty Republiki czy Kobranocki, które występując same na Nadwiślańskich Błoniach potrafiły zapełnić fanami muzyki całą przestrzeń od dawnego „Wodnika” aż za most drogowy. Dziś żaden toruński zespół nie jest już tego w stanie powtórzyć. I to jest chyba najsmutniejsze. 

wtorek, 17 lipca 2012

Jon Lord nie żyje

Wczoraj zmarł Jon Lord, legendarny klawiszowiec Deep Purple, prekursor łączenia muzyki klasycznej z rockiem. Na swoim koncie miał wiele fenomenalnych utworów. Jak ten...

środa, 11 lipca 2012

Oni naprawdę tworzą w Polsce...Tres.B + Paula & Karol


Dwa lata temu grupa Tres.B zamiast Paris Tetris miała otrzymać Nagrodę Miasta Torunia im. Grzegorza Ciechowskiego. Ale nie dostała. Niestety. Z tego co pamiętam w Toruniu zagrała tylko raz. W „Od Nowie” wykonując kompozycje twórcy „Białej flagi”. Ostatnio dała niesamowity koncert na Openerze. Wpływy łatwo odczytać, ale muzycy robią to po swojemu. Wciąż niedocenieni za to co tworzą pod wodzą Misi Furtak…





Paula & Karol grali jakiś czas temu w „Lizard Kingu”. Znajomy namawiał. Nie poszedłem. Dziś żałuję. Podobno zrobili wtedy niesamowity show. Nie jest to muzyka, którą słucham na co dzień, ale już od dawna nikt w Polsce nie wylepił tylu pozytywnych dźwięków. Zagranych bez zadęcia. Dla przyjemności. A jednak można robić taką muzykę. I to w Polsce. Indie-rock, niezależny pop, new country and folk…



wtorek, 10 lipca 2012

Half Light: Nadchodzi "Black Velvet Dress"

Half Light zadebiutował albumem "Night In The Mirror". Później przyszedł czas na Republikańskie "Nowe Orientacje". Czym zaskoczy nas teraz? 22 października premiera trzeciej płyty pt. "Black Velvet Dress". 

 - To na pewno o wiele bardziej spójna płyta niż nasz debiut, który był zbiorem różnych pomysłów. Na trzeciej płycie już wiemy co i jak chcemy robić - zapewnia Krzysztof Janiszewski, wokalista i lider grupy Half Light. Za sobą ma bogatą muzyczną przeszłość. Śpiewał m.in. w metalowym Stainless, przecierającym nowe muzyczne ścieżki Doktorze C, a później rockowej Vitaminie. W 2009 roku Janiszewski postanowił spróbować swoich sił w kolejnym elektronicznym projekcie. Tak narodził się Half Light. 
Pierwszy album "Night In The Mirror" przyniósł wycieczkę w klimaty spod znaku Depeche Mode. Electro pop i anglojęzyczne teksty zaowocowały odzewem na portalach muzycznych na Węgrzech, we Włoszech, Stanach Zjednoczonych, a nawet krajach azjatyckich. Na drugiej płycie - wydanej z okazji 30-lecie Republiki - Half Light nagrał nowe wersji piosenek z legendarnych "Nowych sytuacji" w duchu dokonań Nine Inch Nails. Jesienią grupa wydaje trzecią płytę, na której wraca do żonglowania klimatem. 
 - Album "Black Velvet Dress" jest zróżnicowany. Część kompozycji posiada aksamitną strukturę. To delikatne kompozycje, które mają wprowadzać słuchacza w łagodny nastrój. Ale są również i bardziej dynamiczno-ekspresyjne utwory. I to nawet z industrialnymi akcentami - mówi wokalista. Na nowy album złoży się jedenaście premierowych utworów. - Teksty? Tematy damsko-męskie o różnym odcieniu. Od smutku aż po namiętną wyczerpującą miłość. Moja żona słucha z tej płyty z przyjemnością, co nie zdarzało się jej przy okazji moich poprzenich albumów - żartuje wokalista. 
 Na "Black Velvet Dress" pojawi się wielu gości. I to pochodzącyh z zupełnie innych muzycznych światów niż Half Light. Wśród nich m.in. Marcin Pulkowski z Zagadki, Mirosław "Gonzo" Zacharski z MGM, czy Joanna Makaruk z Drinker's Bliss, którą oglądaliśmy w telewizyjnym "The Voice of Poland". Czas płyty wynosi 48 minut. - Zrobiliśmy to z myślą o wydanie tego materiału na płycie winylowej. Być może kiedyś uda się wydać ją w takiej właśnie wersji - mówi Krzysztof Janiszewski. Premiera "Black Velvet Dress" 22 października.

poniedziałek, 2 lipca 2012

"Homo Musicus", czyli jak za 30 tys. zł zepsuć film

To mógł być bardzo dobry film, który z lokalnej perspektywy opowiadałby o fenomenie muzyki. Niestety, ambicje toruńskiego reżysera przegrały ze sztuką.

Kamera na zbliżeniu filmuje kilkadziesiąt gwoździ powbijanych w białą ścianę. I oto dzieje się coś niesamowitego. Obserwujemy jak gwoździe jeden za drugim powoli wypadają ze swoich miejsc. Nie same, ale za sprawą dźwięków wydobywanych przez toruńskiego voice-boxera Tomasza Cebo. To bezdyskusyjnie najlepsza scena, która powinna otwierać film „Homo Musicus”. Niestety, Ryszard Kruk miał (?) na niego zupełnie inny pomysł.
Twórca „Taksówkarza”zamiast powyciągać ze swoich rozmówców to, co unikalne i najbardziej interesujące, a później właśnie z tego utkać magiczną opowieść, poszedł prostszą ścieżką. Każdemu po kolei dał przypisane według grafiku minuty na ekranie. Przyjął zasadę: rozmawiamy z każdym o…No właśnie, o czym? Jeśli miał to być zgodnie z zapowiedzią „pełnometrażowy dokument pokazujący jak dźwięki zamieniają się w muzykę, jak kreują się emocje, jak rodzi się sztuka”, to udało się wydrenować ten temat w niewielkim procencie.
- To nie fabuła, tylko film dokumentalny, a więc nie można było zaplanować tego, co powiedzą bohaterowie - bronił się Ryszard Kruk podczas popremierowego spotkania. Ale przecież można było rozwinąć najciekawsze wątki i podrążyć temat. O związkach muzyki z wiarą w przypadku prof. Romana Gruczy. O potrzebie kontestacji w przypadku rozmowy z Grzegorzem „Gelo” Sakerskim. O tym, jak za pomocą dźwięków można kreować wizualną przestrzeń z Bogdanem Hołownią.
Ryszard Kruk wolał zrobić inaczej. Poupychał dzisięciu artystów w ponadgodzinny film, co jest o tyle zaskakujące, że niektórzy jak np. Pchełki czy Jo Tam Hehe nie za wiele mieli do powiedzenia przed kamerą. Albo po prostu zostali tak przedstawieni. Więc po co? W przyjętej konwencji uszczuplenie filmu o ich wypowiedzi wyszłoby tej produkcji na dobre, a bez tego oglądanie kolejnych części nuży, a później najzwyczajniej w świecie nudzi.
Razi też to, że gdy film rozłożymy na części poświęcone poszczególnym osobom, okazują się strasznie nierówne. Oprócz dopracowanych fragmentów (prof. Grucza, Sakerski, Cebo), są i minuty wyraźnie sklecone naprędce (Ergo, Sofa, Hati).
Choć pewne kwestie można zrzucić na karb braku czasu i pomysłu, to jednak jednej rzeczy absolutnie nie można twórcom „Homo Musicus” wybaczyć - warstwy dźwiękowej. Niektórzy bohaterowie przemawiają bowiem z ekranu jakby zanurzeni w głębokiej studni, a przy okazji finałowego fragmentu ze Sławkiem Uniatowskim szumy są tak wyraźne, że momentami uniemożliwiają zrozumienia tego, o czym finalista telewizyjnego „Idola” opowiada. Takie kiksy profesjonalistom się nie zdarzają.
Reasumując: filmowego „Flisaka”, czyli nagrodę przyznawaną co roku podczas festiwalu „Tofifest” dla najlepszego twórcy w regionie kujawsko-pomorskim Ryszard Kruk prawdopodobnie nie dostanie. Znając jednak jego upór można być pewnym, że już wkrótce usłyszymy o jego kolejnej produkcji. Na tą wydano 30 tys. zł.


wtorek, 19 czerwca 2012

"Republika wrażeń": Grzegorz Ciechowski i jego fenomen


Marek Jeziński z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika o książce „Republika wrażeń. Grzegorz Ciechowski i Republika jako fenomen społeczno - kulturowy”.

Czego można się spodziewać sięgając po „Republikę wrażeń”?

- To książka, która rozpatruje fenomen Republiki i jej lidera w różnych kontekstach. Od strony muzycznej, od strony historii kariery zespołu, od strony tekstów, którym poświęcono w tej publikacji sporo stron... Jest w niej również miejsce na kwestie związane z wizerunkiem grupy. To nie jest jednak publicystyka dziennikarska, która adresowana jest do bardzo szerokiego grona. Artykuły mają charakter naukowy.

O Grzegorzu Ciechowskim i Republice ukazało się bardzo wiele tekstów, opracowań analiz... Czego nowego można dowiedzieć się z tej z książki?

- Wszystkie analizy, które zajmowały się tym tematem do tej pory, były poświęcone przede wszystkim historii Republiki oraz wątkom publicystycznym wiążącym się z działalnością Ciechowskiego. Nowościom jest w tym przypadku samo stricte naukowe podejście do tematu. Choć publikacja jest nastawiona na akademickiego czytelnika, to mam świadomość, że będzie również interesująca dla wszystkich fanów zespołu. To fascynujące, że dziś wśród nich są osoby, które przecież nie miały okazji dorastać w czasach, gdy zespół stał się  najpopularniejszą grupą w Polsce. Fenomen Republiki wciąż jest żywy i sądzę, że udało nam się go w tej książce pokazać.

„Republika wrażeń” ukazała się w Wydawnictwie GAD Records pod Pan redakcja naukową. Pan też wymachiwał flagą w biało - czarne pasy podczas koncertów?

- Początki zespołu Republiki przypadły na czasy mojego dzieciństwa. Byłem wówczas w podstawówce. Bardzo lubiłem ich pierwszą płytę, ale przyznam, że wtedy nie byłem ich zagorzałym fanem. Maanam, Perfect, TSA... To były zespoły, które robiły na mnie wtedy największe wrażenie. Republika intrygowała mnie jednak jako zjawisko muzyczne. To było coś nowego, coś ciekawego... Trudno wymagać od 13-latka, aby zdawał sobie sprawę z ogromnego potencjału kulturotwórczego, z którym mieliśmy wówczas do czynienia. Który tak naprawdę nie został jeszcze do dzisiaj opisany naukowo.

Będą kolejne publikacje tego typu?

- Wyczuwam w Pan głosie wyczekiwanie (śmiech). Takie są plany. Nie wiem co prawda czy uda się skupić na poszczególnych toruńskich zespołach. Chyba nie. Warto jednak odnotować najważniejsze zjawiska z historii polskiego rocka.  Pod kątem naukowym przybliżyć je czytelnikom, a przede wszystkim zostawić po nich jakiś ślad. Dziś jest wiele osób, którzy podchodzą bardzo emocjonalnie do tych muzycznych wydarzeń, których byli świadkiem. One nadal są dla nich ważną częścią życia. Za kilkanaście, kilkadziesiąt  lat tych osób może już nie być.

„Republika wrażeń. Grzegorz Ciechowski i Republika jako fenomen społeczno - kulturowy”, praca zbiorowa pod red Marka Jezińskiego, GAD Records 2012. 

środa, 13 czerwca 2012

Piotr Wysocki: Dwa burzliwe lata w T.Love

- Impreza po koncercie T. Love była zawsze. Ale oni zaczynali już imprezować nim jeszcze wyjechali w trasę. W związku z tym bywało, że podczas koncertu dwóch lub trzech członków w ogóle nie grało - mówi Piotr Wysocki, perkusistą Kobranocki i T.Love Alternative, który odebrał kilka dni temu Platynową Płytę za album „Love, Love, Love - The Very BesT.Love”.

Do T.Love trafiłeś w 1987 roku. Jak do tego doszło? 

Skomplikowana historia. W tym samym czasie dostałem bowiem dwie niezależne od siebie propozycje, aby zagrać w T.Love. Grałem w Częstochowie z Janem Błędowskim z grupy Krzak. Tak poznałem Jacka „Konia” Śliwczyńskiego, który grał na basie w T.Love. Zaproponował mi, abym dołączył do ich zespołu. Tego samego dnia poszliśmy na częstochowski koncert Kobranocki, która była na wspólnej trasie z grupą Fotoness. Pamiętam do dziś, że Jarek Szlagowski (Lady Pank, Oddział Zamknięty - przyp red.) krzyknął do mnie z balkonu: „Piotras! A byś nie mógł za mnie nagrać koncertową płytę z T.Love, bo ja gram w tym czasie z Fotoness w Sopocie?”. Odpowiedziałem „Mógłbym, bo właśnie „Koniu” mi to zaproponował!”. I tak to się zaczęło. Dokładnie dwa miesiące później przyszedł do mnie Andrzej „Kobra” Kraiński proponując dołączenie do Kobranocki. Grałem więc w T.Love i Kobranocce równocześnie. 

Piotr Wysocki z Platynową Płytą (Fot. Jacek Smarz)
W T.Love spędziłeś dwa lata. Jak wspominasz ten okres? 

Burzliwie (śmiech). W tym czasie T.Love Alternative chciało zostać mistrzem świata w imprezowaniu, a ja chciałem zostać mistrzem świata w grze na bębnach. To owocowało tym, że gdy byliśmy w restauracji, to ja siedziałem przy jednym stoliku, a oni przy drugim. 

Trochę to smutne... 

Wszystko można powiedzieć o tym okresie, ale nie to, że było smutno. Impreza po koncercie T. Love była zawsze. Ale oni zaczynali już imprezować nim jeszcze wyjechali w trasę. W związku z tym bywało, że podczas koncertu dwóch lub trzech członków w ogóle nie grało. Zdarzało się też, że basista siedział na krześle, a pozostali próbowali go obudzić, krzycząc: „Ty, obudź się! Gramy, ludzie już są....!”. I tak to czasami wyglądało.  

Nagrałeś z nimi dwie pierwsze płyty - koncertowy album „Miejscowi - live” oraz „Wychowanie”...

Tak. Pierwszy z tych krążków nagraliśmy w 1987 roku zaledwie po czterech popołudniach prób w „Rivierze Remont”. Później przyszedł czas album studyjny. 

W 1989 roku opuściłeś jednak szeregi T.Love, a Muniek Staszczyk wyjechał pracować do Anglii, gdzie napisał słynną „Warszawę”. 

W Kobranocce była wspólna impreza, ale jednocześnie powstawały nowe piosenki. Do dziś każdy zna w tym zespole swoje miejsce i wie za co odpowiada. W T.Love dochodziło czasem do niesnasek. Muniek zmęczył się tą sytuacją. Kilka razy w historii swojego zespołu zawieszał zresztą jego działalność, aby później wskrzesić go w nowym składzie. Ostatecznie rzeczywiście wyjechał do Anglii. Ale jeszcze przed tym, nagrałem „Kwiaty na żywopłocie” z Kobranocką i sam zdecydowałem się też wyjechać, ale do Niemiec. 

Ostatecznie jednak wróciłeś. 

Tak. W Kobranocce chłopaki przez dłuższy czas nie znaleźli nikogo na moje miejsca. Dodatkowo pochodząca z płyty piosenka „Kocham się jak Irlandię” okazało się mega przebojem. Pojawiło się więc mnóstwo propozycji koncertów. Zacząłem coraz częściej przyjeżdżać do Torunia, aż w końcu tu zostałem. 

Twój 11-letni syn, Zbyszek, też złapał perkusyjnego bakcyla? 

Gra czasami nie tylko na perkusji, ale i na gitarze. Lubi też pójść ze mną do sali prób. Nie popycham go jednak tym kierunku, ani mu nie odradzam. Może powinienem go uczyć od małego, ale czy ja wiem czy perkusista to jest najlepszy zawód na świecie? Myślę, że nie. Ja gdy już dorwałem się do bębnów to dostałem amoku i mam go do dzisiaj. Przysłoniły mi cały świat. 

Po ile godzin ćwiczyłeś? 

Dziesięć, czternaście a czasem tylko osiem dziennie. Moim ulubionym pałkerem od pierwszych sekund, gdy tylko go usłyszałem, stał się John Bonham z Led Zeppelin. Wzorowałem się na nim ze słuchu. Nie było wtedy przecież żadnych klipów, filmów... Odsłuchiwałem więc po raz kolejny 700 razy przegraną kasetę. Szaleństwo. Kolega miał plakat Zeppelinów, na którym było widać tylko prawą rękę Bonhama. Studiowałem miesiącami jak trzymał w niej perkusyjną pałkę. 

Co zrobisz z tą platynową płytą? 

Powiesiłem ją już w pokoju na ścianie. I to tak mocno, że miałem problem, aby ją zdjąć (śmiech). 

sobota, 5 maja 2012

Muzyczny Camping - Brodnica pełna wolności i rocka

Poza alkoholem, w codziennym menu królowało mleko i chleb. Ten ostatni na czas festiwalu sprowadzano z okolicznych miejscowości, aby wykarmić kilka tysięcy miłośników rocka, bluesa i reggae. W latach 80. Brodnica stała się ich wakacyjną mekką. Podobnie jak Jarocin. Królowały tutaj długie włosy i postrzępione kolorowe pióra postawione na cukier, które drażniły nie tylko milicję, ale i okolicznych księży. Po trzech dekadach od pierwszej edycji Muzycznego Campingu, festiwal znów zagości ma mapie Polski. Jak rodziła się jego legenda?

Lombard - jedna z gwiazd pierwszej edycji festiwalu w Brodnicy

Z chwilą, gdy w 1993 roku policja użyła wobec zbuntowanych nastolatków gazu, armatek wodnych i broni, zakończyła się budowana przez lata muzyczna legenda Brodnicy. To tu każdego lata, między festiwalami w Mrągowie i Jarocinie, zjeżdżali wszyscy spragnieni rocka. To tu pierwsze kroki stawiali, m.in., Maciej Maleńczuk i Chł opcy z Placu Broni, a Dżem kończył imprezę nad ranem trzygodzinnym koncertem. Kiedy w 1982 roku pojawiły się pierwsze plakaty, reklamujące Rock na Pojezierzu, nikt nie spodziewał się, że da to początek jednemu z najważniejszych festiwali muzycznych w kraju - Muzycznemu Campingowi. Imprezie, którą po latach przerwy postanowiono reaktywować w tym roku.
- Proszę to sobie wyobrazić. Lata 80. 25-tysięczne miasteczko. I nagle przyjeżdża do niego 3-5 tys. osób. Chleb sprowadzaliśmy do sklepów z sąsiednich miejscowości. A i tak go brakowało - wspomina Grzegorz Grabowski, który wówczas pracował w Brodnickim Domu Kultury i wymyślił festiwal. - Prysznice i toalety na polu namiotowym były, ale nieprzystosowane do potrzeb tylu osób. Wciąż spadało ciśnienie w rurach z wodą. Mimo to impreza stała się najważniejszym wydarzeniem XX wieku w Brodnicy, co potwierdzają wszystkie ankiety na temat miasta. Wielu czekało na ten festiwal przez cały rok. A nie wszyscy, którzy przyjeżdżali, byli aniołkami.
Podczas pierwszej edycji w lipcu 1982 roku zagrały cztery gwiazdy: Republika, Lombard, Stalowy Bagaż, TNT. Do tego konkursowe zespoły wyłonione na podstawie nadesłanych kaset. Wśród nich grupa WC. - Teksty przysłali na papierze toaletowym i trzeba je było przepisywać, aby pokazać cenzurze. Zresztą za każdym razem jechało się do Torunia po zgodę na wykonanie utworów - mówi Grzegorz Grabowski. - Czy cenzorzy czytali te teksty? Przeglądali. Nikt tego nie sprawdzał, ale może jakieś gumowe uszy na koncercie bywały. Z drugiej strony, nagłośnienie było takie, że trudno było wychwycić słowa.

W latach 80. Brodnica była słynna jak Jarocin i Mrągowo. 
Pierwsza impreza i od razu pojawiło się 2-2,5 tys. osób. Nie było nawet żadnego ogrodzenia, które otaczałoby scenę. Tylko zwykły plastikowy płotek, który po zmroku padł pod naporem fanów muzyki. Akurat wtedy, kiedy grała Republika. Rock na Pojezierzu miał - zgodnie z nazwą - rockowy charakter, ale z czasem otwarto się także na bluesa i reggae. Dlatego też od drugiej edycji pojawił się drugi człon - Muzyczny Camping, który w 1984 roku już funkcjonował jako samodzielna nazwa dla całej imprezy. Jej nieodłącznym elementem podczas koncertów w brodnickim amfiteatrze były wyciągnięte do góry ręce z kasprzakami, na których rejestrowano muzykę ulubionych grup. Ile z tych nagrań przetrwało?
Z roku na roku Muzyczny Camping cieszył się coraz większym powodzeniem. Przełomowe okazały się lata 1986-1987, co można wiązać ze wzrostem popularności muzyki reggae. Do Brodnicy zjeżdżali Bakshish, Daab, Gedeon Jerubbaal, Izrael. Grywali tu, m.in., Kult, Oddział Zamknięty, Tadeusz Nalepa, Lady Pank, Martyna Jakubowicz, Ireneusz Dudek, a także Stanisław Soyka, który zażyczył sobie, aby przyjechała po niego do Warszawy... taksówka. I tak też się stało. Od 1983 roku na festiwalu regularnie grywał już Dżem, który od 1989 roku był również współorganizatorem brodnickiego festiwalu. To właśnie w Brodnicy Ryszard Riedel stawał się legendą.
Co ciekawe, Kościół, który stał w opozycji do festiwalowej kolorowej młodzieży, zmienił swój stosunek, gdy do Brodnicy zawitali wyznawcy Hare Kryszna. Księża zaczęli wówczas organizować festiwalowe msze święte i dożywianie. Bo z żywnością był zawsze problem. Gdy cokolwiek pojawiało się w sklepach, natychmiast znikało. W menu festiwalowiczów królował standardowy zestaw: mleko plus chleb. No i oczywiście alkohol. W restauracjach i barach brakowało jedzenia permanentnie. Podczas jednej z edycji kierownik BDK, Stanisław Krajnik, uruchomiając kontakty partyjne załatwił nawet dodatkowy transport mięsa dla miasta. I przywieźli.
- Krowie ogony! Sprzedawali je w najelegantszej restauracji, a ludzie kupowali je jak rarytas, bo nie było nic innego. Tłuste to takie, pocięte na kawałki i zaserwowane na talerzu... - wspomina Sławek Wierzcholski - obok m.in. Bogdana Skonieczki i Adama Halbera - jeden z festiwalowych konferansjerów oraz lider Nocnej Zmiany Bluesa, która podobnie jak Dżem regularnie gościła na campingu. - To była marka. Na Śląsku, nad morzem... Wystarczyło tylko rzucić hasło „Brodnica” i już było wiadomo, o co chodzi. Na ulicach było widać tę odmienność. Długie włosy, kolorowe irokezy... Kontrast drażnił i milicję, i księży.

Koncerty na scenie głównej trwały zazwyczaj dwa dni. Przyciągały od 2,5 do 7 tys. widzów.
Polityki nigdy na campingu nie było. Przynajmniej nie tyle, ile na festiwalu w Jarocinie, choć w 1989 rok tłum próbował podpalić milicyjną nyskę. - Było wiadomo, że festiwal nie jest już imprezą lokalną. Zawsze były targi z komendą wojewódzką o to, ilu funkcjonariuszy mają oddelegować, aby ją zabezpieczać - mówi Grzegorz Grabowski. - Od 1990 roku, kiedy imprezę organizował mój klub „Piano”, pojawiały się żądania, aby zakwaterować funkcjonariuszy, aby ich wyżywić... W 1993 roku po raz pierwszy festiwal ochraniała firma z Olsztyna, która zabezpieczała również festiwal w Mrągowie. Jej pracownicy starali się wykonywać swoje zadania. I może robili to zbyt dokładnie.
W 1993 roku do Brodnicy przyjechało aż 7 tys. osób. Wpuszczanie trwało długo, bo ochrona zabierała wszystkie niebezpieczne narzędzia. Od pasków po zapalniczki. A tłum napierał. Pojawiło się kilkadziesiąt osób, które nie zamierzały płacić za bilety i szukały rozróby. W stronę ochroniarzy poleciały kamienie. Wybito szyby w BDK. Policja zaczęła interweniować dopiero wtedy, gdy organizatorzy skontaktowali się z komendą główną. Funkcjonariusze pojawili się w dużej grupie i od razu skierowali na siebie całą agresję. W ruch poszły płyty chodnikowe, deski i cegły. Policja najpierw użyła gazu, a później armatek wodnych oraz plastikowych kul. Nad ranem okolica wyglądała jak po bitwie.

Swoje pierwsze muzyczne kroki na scenie stawiał m.in. Maciej Maleńczuk. 
W mediach podawano, że w starciach wzięło udział 200 policjantów i tysięczny tłum. Grzegorz Grabowski upiera się, że liczby zawyżono i dzieli je przez 10. Jedna osoba straciła oko. - Miałem świadomość, że nie będzie już szans, aby to dalej organizować. Jak był sukces, to wszyscy klepali mnie po plecach. Ale jak zrobiła się zadyma, to winny był prywatny organizator. Musiałem zapłacić za szkody 30 milionów ówczesnych złotych - podkreśla. - Jakie mam oczekiwania wobec tegorocznej reaktywacji Muzycznego Campingu? Pozytywny duch tej imprezy już nie wróci. Nie ma szans. Jednak mnóstwo osób, które spotykam, wciąż ją wspomina. Nie ukrywam, że robię to dla nich. 

* Tegoroczny Muzyczny Camping odbędzie się 7 lipca nad Jeziorem Niskie Brodno.Zagrają: Open Blues, Nocna Zmiana Bluesa, Jafia Namuel, Trebunie Tutki, Twinkle Brothers, Dżem i Kobranocka. 

** Wszystkie fotografie pochodzą ze strony -> http://www.muzyczny-camping.pl

O Muzycznym Campingu można przeczytać również TUTAJ

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Sławek Wierzcholski: Nocna Zmiana Bluesa ma 30 lat

- Pierwszy tatuaż - serce przepasane szarfą z napisem blues i mieczem boleści - zrobiłem po konkursie bluesowym w Szczecinie. Później wytatuowałem sobie jeszcze  m.in. harmonijkę. Kiedyś to mnie bawiło, bo tatuaże szokowały. Dziś to normalka - wirtuoz harmonijki ustnej, Sławek Wierzcholski, opowiada o trzech dekadach spędzonych przy mikrofonie z Nocną Zmianą Bluesa. 

Sławek Wierzcholski Fot. T. Bielicki
Dlaczego nie przepadasz za nazwą swojego zespołu?

Jest zbyt długa i niepraktyczna. Republika to była dobra nazwa (śmiech). Nazwa to hasło. Nie musi przekazywać treści. Młode zespoły zawsze chcą, aby była dowcipna, aby był jakiś podtekst... Z naszą zawsze mamy problem podczas zagranicznych koncertów.

Jak ją wymawiają za granicą?

W ogóle jej nie wymawiają. Ani nazwy zespołu, ani mojego nazwiska. „Slawek, Slafek ...” i nic poza tym. Decyzja o jej wybraniu zapadła bardzo szybko. Jechaliśmy wtedy na festiwal do Białegostoku i trzeba była coś wymyślić. Jak optowałem za Mixerem. Intuicyjnie wydawało mi się, że słowo, które brzmi podobnie w języku polskim i angielskim będzie bardziej praktyczne. Niestety tak się nie stało.

Która z płyt NZB była przełomowa dla zespołu?

„Chory na bluesa”. W pewnym momencie przestało mi wystarczać interpretowanie klasyków bluesa. Pamiętam koncert na rynku w Sandomierzu pod koniec lat 80. Wtedy doznałem olśnienia. Powiedziałem sobie: „Jak to? Śpiewasz w tak pięknym polskim mieście teksty po angielsku?”. Od tamtego czasu postanowiłem pisać po polsku. Tak narodził się materiał na album „Chory na bluesa”, który ukazał się w 1993 roku na jednej z pierwszych polskich płyt kompaktowych. Nasz pierwszy przemyślany, dojrzały materiał.

Ile utworów napisałeś przez te 30 lat?

Około 200. Każda z piosenek ma swoją historię. „Robota kipi” to moja wspomnienia z czasów gdy pracowałem na produkcji w „Apatorze”. Opis ciężkiej pracy człowieka, który chciałbym przyspieszyć zegar, aby wreszcie pójść do domu. To opis moich autentycznych przeżyć. Kiedy pisałem tekst miałem przed oczami ten zakład czując w nozdrzach zapach smaru i ciętego metalu. Z kolei „Hotelowy blues”, który stał się najsłynniejszym utworem mojego autorstwa, zaśpiewał zamiast mnie - Ryszard Riedel. Dlaczego? Zawsze lepiej czułem się w dynamiczniejszych piosenkach.


Każda okrągła rocznica to pretekst do podsumowań. Patrząc wstecz dostrzegasz jakieś momenty w historii zespołu, w których jeszcze bardziej mogliście wykorzystać swoją szansę, ale nic z tego nie wyszło?

Chyba niczego takiego nie było. Dobrze pamiętam za to moment, podjęcia jednej z najważniejszych decyzji w moim życiu. W 1987 roku porzuciłem pracę nauczyciela języka angielskiego w Studium Nauczycielskim, ponieważ nie mogłem jej już pogodzić z życiem koncertowym. Bywało, że woźny prosił mnie do telefonu, bo sąsiad dzwoni, że woda leje się w moim domu. „Co robić” - pytam dyrektorkę. „Panie Sławku, niech Pan leci”. „Ale ja mieszkam daleko i nie dam rady już wrócić”. „Nie ważne, niech Pan biegnie...”. Pobiegłem, ale nie do domu. Za rogiem stał już samochód, którym jechaliśmy na koncert. Tylko raz odważyłem się na coś takiego. I później bardzo źle się z tym czułem.

Kilka taktów z „Chorego na bluesa” można dostrzec na Twoim ramieniu...

Mam też inne tatuaże. Pierwszy - serce przepasane szarfą z napisem blues i mieczem boleści - zrobiłem po konkursie bluesowym w Szczecinie. Był jedną z nagród, ale laureat zrezygnował z wyróżnienia. Można powiedzieć, że je odkupiłem. Później wytatuowałem sobie jeszcze  m.in. harmonijkę. Kiedyś to mnie bawiło, bo tatuaże szokowały. Dziś to normalka. Od czasu kiedy honorowo oddaję krwi, przestałem je robić.

„Czai się emerytura, a nam ciągle chce się grać” rozbrzmiewa w promującym jubileuszowy album pt. "30" utworze „Chce się grać”. Jakie jeszcze macie marzenia jako zespół?

Sława i pieniądza (śmiech). Bo to bardzo miłe, że parę osób mnie rozpoznaje, ale jakim tam ze mnie sławny człowiek?


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...