wtorek, 19 czerwca 2012

"Republika wrażeń": Grzegorz Ciechowski i jego fenomen


Marek Jeziński z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika o książce „Republika wrażeń. Grzegorz Ciechowski i Republika jako fenomen społeczno - kulturowy”.

Czego można się spodziewać sięgając po „Republikę wrażeń”?

- To książka, która rozpatruje fenomen Republiki i jej lidera w różnych kontekstach. Od strony muzycznej, od strony historii kariery zespołu, od strony tekstów, którym poświęcono w tej publikacji sporo stron... Jest w niej również miejsce na kwestie związane z wizerunkiem grupy. To nie jest jednak publicystyka dziennikarska, która adresowana jest do bardzo szerokiego grona. Artykuły mają charakter naukowy.

O Grzegorzu Ciechowskim i Republice ukazało się bardzo wiele tekstów, opracowań analiz... Czego nowego można dowiedzieć się z tej z książki?

- Wszystkie analizy, które zajmowały się tym tematem do tej pory, były poświęcone przede wszystkim historii Republiki oraz wątkom publicystycznym wiążącym się z działalnością Ciechowskiego. Nowościom jest w tym przypadku samo stricte naukowe podejście do tematu. Choć publikacja jest nastawiona na akademickiego czytelnika, to mam świadomość, że będzie również interesująca dla wszystkich fanów zespołu. To fascynujące, że dziś wśród nich są osoby, które przecież nie miały okazji dorastać w czasach, gdy zespół stał się  najpopularniejszą grupą w Polsce. Fenomen Republiki wciąż jest żywy i sądzę, że udało nam się go w tej książce pokazać.

„Republika wrażeń” ukazała się w Wydawnictwie GAD Records pod Pan redakcja naukową. Pan też wymachiwał flagą w biało - czarne pasy podczas koncertów?

- Początki zespołu Republiki przypadły na czasy mojego dzieciństwa. Byłem wówczas w podstawówce. Bardzo lubiłem ich pierwszą płytę, ale przyznam, że wtedy nie byłem ich zagorzałym fanem. Maanam, Perfect, TSA... To były zespoły, które robiły na mnie wtedy największe wrażenie. Republika intrygowała mnie jednak jako zjawisko muzyczne. To było coś nowego, coś ciekawego... Trudno wymagać od 13-latka, aby zdawał sobie sprawę z ogromnego potencjału kulturotwórczego, z którym mieliśmy wówczas do czynienia. Który tak naprawdę nie został jeszcze do dzisiaj opisany naukowo.

Będą kolejne publikacje tego typu?

- Wyczuwam w Pan głosie wyczekiwanie (śmiech). Takie są plany. Nie wiem co prawda czy uda się skupić na poszczególnych toruńskich zespołach. Chyba nie. Warto jednak odnotować najważniejsze zjawiska z historii polskiego rocka.  Pod kątem naukowym przybliżyć je czytelnikom, a przede wszystkim zostawić po nich jakiś ślad. Dziś jest wiele osób, którzy podchodzą bardzo emocjonalnie do tych muzycznych wydarzeń, których byli świadkiem. One nadal są dla nich ważną częścią życia. Za kilkanaście, kilkadziesiąt  lat tych osób może już nie być.

„Republika wrażeń. Grzegorz Ciechowski i Republika jako fenomen społeczno - kulturowy”, praca zbiorowa pod red Marka Jezińskiego, GAD Records 2012. 

środa, 13 czerwca 2012

Piotr Wysocki: Dwa burzliwe lata w T.Love

- Impreza po koncercie T. Love była zawsze. Ale oni zaczynali już imprezować nim jeszcze wyjechali w trasę. W związku z tym bywało, że podczas koncertu dwóch lub trzech członków w ogóle nie grało - mówi Piotr Wysocki, perkusistą Kobranocki i T.Love Alternative, który odebrał kilka dni temu Platynową Płytę za album „Love, Love, Love - The Very BesT.Love”.

Do T.Love trafiłeś w 1987 roku. Jak do tego doszło? 

Skomplikowana historia. W tym samym czasie dostałem bowiem dwie niezależne od siebie propozycje, aby zagrać w T.Love. Grałem w Częstochowie z Janem Błędowskim z grupy Krzak. Tak poznałem Jacka „Konia” Śliwczyńskiego, który grał na basie w T.Love. Zaproponował mi, abym dołączył do ich zespołu. Tego samego dnia poszliśmy na częstochowski koncert Kobranocki, która była na wspólnej trasie z grupą Fotoness. Pamiętam do dziś, że Jarek Szlagowski (Lady Pank, Oddział Zamknięty - przyp red.) krzyknął do mnie z balkonu: „Piotras! A byś nie mógł za mnie nagrać koncertową płytę z T.Love, bo ja gram w tym czasie z Fotoness w Sopocie?”. Odpowiedziałem „Mógłbym, bo właśnie „Koniu” mi to zaproponował!”. I tak to się zaczęło. Dokładnie dwa miesiące później przyszedł do mnie Andrzej „Kobra” Kraiński proponując dołączenie do Kobranocki. Grałem więc w T.Love i Kobranocce równocześnie. 

Piotr Wysocki z Platynową Płytą (Fot. Jacek Smarz)
W T.Love spędziłeś dwa lata. Jak wspominasz ten okres? 

Burzliwie (śmiech). W tym czasie T.Love Alternative chciało zostać mistrzem świata w imprezowaniu, a ja chciałem zostać mistrzem świata w grze na bębnach. To owocowało tym, że gdy byliśmy w restauracji, to ja siedziałem przy jednym stoliku, a oni przy drugim. 

Trochę to smutne... 

Wszystko można powiedzieć o tym okresie, ale nie to, że było smutno. Impreza po koncercie T. Love była zawsze. Ale oni zaczynali już imprezować nim jeszcze wyjechali w trasę. W związku z tym bywało, że podczas koncertu dwóch lub trzech członków w ogóle nie grało. Zdarzało się też, że basista siedział na krześle, a pozostali próbowali go obudzić, krzycząc: „Ty, obudź się! Gramy, ludzie już są....!”. I tak to czasami wyglądało.  

Nagrałeś z nimi dwie pierwsze płyty - koncertowy album „Miejscowi - live” oraz „Wychowanie”...

Tak. Pierwszy z tych krążków nagraliśmy w 1987 roku zaledwie po czterech popołudniach prób w „Rivierze Remont”. Później przyszedł czas album studyjny. 

W 1989 roku opuściłeś jednak szeregi T.Love, a Muniek Staszczyk wyjechał pracować do Anglii, gdzie napisał słynną „Warszawę”. 

W Kobranocce była wspólna impreza, ale jednocześnie powstawały nowe piosenki. Do dziś każdy zna w tym zespole swoje miejsce i wie za co odpowiada. W T.Love dochodziło czasem do niesnasek. Muniek zmęczył się tą sytuacją. Kilka razy w historii swojego zespołu zawieszał zresztą jego działalność, aby później wskrzesić go w nowym składzie. Ostatecznie rzeczywiście wyjechał do Anglii. Ale jeszcze przed tym, nagrałem „Kwiaty na żywopłocie” z Kobranocką i sam zdecydowałem się też wyjechać, ale do Niemiec. 

Ostatecznie jednak wróciłeś. 

Tak. W Kobranocce chłopaki przez dłuższy czas nie znaleźli nikogo na moje miejsca. Dodatkowo pochodząca z płyty piosenka „Kocham się jak Irlandię” okazało się mega przebojem. Pojawiło się więc mnóstwo propozycji koncertów. Zacząłem coraz częściej przyjeżdżać do Torunia, aż w końcu tu zostałem. 

Twój 11-letni syn, Zbyszek, też złapał perkusyjnego bakcyla? 

Gra czasami nie tylko na perkusji, ale i na gitarze. Lubi też pójść ze mną do sali prób. Nie popycham go jednak tym kierunku, ani mu nie odradzam. Może powinienem go uczyć od małego, ale czy ja wiem czy perkusista to jest najlepszy zawód na świecie? Myślę, że nie. Ja gdy już dorwałem się do bębnów to dostałem amoku i mam go do dzisiaj. Przysłoniły mi cały świat. 

Po ile godzin ćwiczyłeś? 

Dziesięć, czternaście a czasem tylko osiem dziennie. Moim ulubionym pałkerem od pierwszych sekund, gdy tylko go usłyszałem, stał się John Bonham z Led Zeppelin. Wzorowałem się na nim ze słuchu. Nie było wtedy przecież żadnych klipów, filmów... Odsłuchiwałem więc po raz kolejny 700 razy przegraną kasetę. Szaleństwo. Kolega miał plakat Zeppelinów, na którym było widać tylko prawą rękę Bonhama. Studiowałem miesiącami jak trzymał w niej perkusyjną pałkę. 

Co zrobisz z tą platynową płytą? 

Powiesiłem ją już w pokoju na ścianie. I to tak mocno, że miałem problem, aby ją zdjąć (śmiech). 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...