Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jazz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jazz. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 29 lutego 2016

Jazz Od Nowa Festival 2016

Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że Jazz Od Nowa Festival spośród wszystkich muzycznych festiwali studenckiego klubu posiada najlepiej wyedukowaną publiczność. W odróżnieniu od mającego już za sobą okres największej świetności Blues Meetingu, tutaj nikt nie zalega przy barze kiedy na scenie słychać muzykę. Uczestnicy koncertów słuchają uważnie wykonawców, potrafią nagrodzić rzęsistymi brawami wirtuozerską solówkę, ale także syknąć, gdy muzyk zapędzi się niebezpiecznie na manowce. Wiedzą i doceniają to, co dobre. 

Kwintet Carlosa Averhoffa jr (Fot. Sławomir Kowalski)
Od czasu kiedy formuła festiwalu uległa zmianie i zamiast dwóch dni, organizatorzy fundują nam aż cztery, jazzowe święto zmieniło się w prawdziwy muzyczny maraton. Ciekawe międzynarodowe projekty, spotkania ze znanymi z poprzednich edycji imprezy muzykami (w tym roku ponownie na scenie zagościli Marek Stryszowski, Krzysztof Ścierański, Wojciech Konikiewicz, Adam Pierończyk i Greg Osby), wzbogacono w tym roku o wystawę prac znanego polskiego duetu twórców okładek płyt winylowych - Stanisława Zagórskiego i Rosława Szaybo. 

Autechre w wersji Pink Freud, Miroslaw Vitous w duecie ze wspomnianym Adamem Pierończykiem, a także dwa projekty zmierzające w kierunku jazz world music: Orkiestra Naxos oraz Electric Shepard ze świetnym elektronicznym wibrafonistą Benkiem Maselim (doskonałe solo w bluesującym utworze do wiersza Bolesława Leśmiana). Klasyczne brzmienia mieszały się z nowoczesnym podejściem, czego bodaj najbardziej wyrazistym przykładem był sobotni koncert trio Seana Noonana. 

Amerykański perkusista o manierze wokalnej Franka Zappy, zafundował publiczności materiał bliski muzycznemu słuchowisku. Sean Noona podczas występów nie tylko bowiem gra, ale również snuje do mikrofonu swoje fabularne miniopowieści. Bawi się i słowem, i muzyką. Zdziwienie jazzowych purystów mógł wywołać chociażby jego utwór o ketchupie, które ewoluował od jazzu po radosne disco. Muzyk - występujący w złotych spodenkach bokserskich ze swoim nazwiskiem - udowodnił, że rock nie ma monopolu na kreowanie na scenie muzycznego show. 

Podczas sobotniego finału Jazz Od Nowa Festival  mogliśmy podziwiać także kwintet Carlosa Averhoffa jr, który łączył grę na saksofonie z rytmicznym wystukiwaniem rytmu piętą na niewielkiem instrumencie perkusyjnym. Usłyszeliśmy jazz w bardziej klasycznym ujęciu. Trudny w grze, ale miły dla ucha.


wtorek, 30 czerwca 2015

Asia Czajkowska-Zoń "Some Of My Favs"

Okładka "Some Of My Favs"
Asia Czajkowska-Zoń zadebiutowała solo koncertowym albumem „Some Of My Favs”. Materiał zarejestrowano w październiku 2014 roku w Hard Rock Pubie Pamela.

Pamiętam to jak dziś. Usiadłem wieczorem przed komputerem i buszując po sieci natrafiłem na jej wykonanie słynnego „Summertime” George’a Gershwina. Śpiewała w duecie z Igorem Nowickim na organach. Materiał pochodził z jednego z jej koncertów. Przesłuchałem ten utwór raz, dwa razy, trzy…  Świetnie zaśpiewała. Ile to razy wcześniej słyszałem jak młode wokalistki porywając się na ten popularny standard docierały w ślepy muzyczny zaułek. Tutaj wszystko było na swoim miejscu. Z ładunkiem emocjonalnym między wersami. 

Podobnie jest na płycie. Czajkowska-Zoń też wybrała popularne standardy, a mierzyć się z takim kompozycjami nie jest łatwo. Ileż to wersji „Night In Tunisia”, „Georgia On My Mind”, czy “Cheek To Cheek” nagrano próbując zaskoczyć słuchaczy? Rozpędu dodają wokalistce świetni muzycy – wspomniany wcześniej Igor Nowicki na klawiszach, Michał Rybka na basie i Waldemar Franczyk za perkusją. Wokalistka ma kawałek mocnego głosu, ale raczej dyskretnie go używa ze swobodą poruszając się w rożnych gatunkach. 

Emocje wybuchają w „Every Day I Have The Blues”. Razem z rozpopularyzowanym przez Franka Sinatrę „Cheek To Cheek” to dla mnie jeden z najprzyjemniejszych fragmentów tego albumu. Sporo wnoszą do odbioru całego wydawnictwa zaproszenie na koncert goście. Mark Olbrich, Eddie Angel i Krzysztof „Partyzant” Toczko. Gitarowe starcie tych dwóch ostatnich muzyków w 9-minutowym hendriksowskim „Little Wing” nadaje płycie „Some Of My Favs” dodatkowego smaku. Świetny fragment będący osobnym muzycznym rarytasem. 

Nikt przed Asią Czajkowską-Zoń podobnego albumu na toruńskiej scenie nie wydał. Płyty rasowo zaśpiewanej, łączącej ze sobą blues, rock, jazz, a nawet funky. Dotykającej tych zakamarków muzycznej wrażliwości, które zazwyczaj uaktywniają się po zmroku przy niewinnej lampce wina. Debiut ciekawy. Jako bonus dorzucono jej autorską kompozycję „There’s A Place”, która może zwiastować kolejny – już studyjny – album. Płyta ukazała się nakładem wydawnictwa HRPP Records. 

Asia Czajkowska-Zoń, Some Of My Favs - Live, HRPP Records 2015.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Combo Seven UMK

Co ma UMK do jazzu? Paradoksalnie uczelnię z muzyką powstałą w Nowym Orleanie łączy bardzo wiele. Pierwszy zespół jazzowy narodził się na uniwersytecie już dekadę po jego powstaniu.

Koncert zespołu UMK. Od lewej Cezary Kozłowski, Jerzy Jaworski,Magdalena Trzoska, Edward Kaizer i Adam Mroczyński (Fot. Archiwum domowe Jerzego Jaworskiego)

- To były szalone czasy. W ciągu pierwszych 4-5 lat byliśmy jedynym zespołem, który grał w Toruniu jazz. Nazywaliśmy się Combo Seven - wspomina Jerzy Jaworski. W drugiej połowie lat 50. studiowanie historii łączył z grą na perkusji. - Na próbach spotykaliśmy się co najmniej trzy razy w tygodniu. W każdą sobotę i w niedzielę graliśmy w Dworze Artusa na balach studenckich. Dodatkowo w środę - w mieszczącej się przy parku „Esplanadzie” - wspólnie z aktorami z Teatru Horzycy prowadziliśmy spotkanie jazzowo- poetyckie - mówi. 

Zespół UMK w swoim repertuarze miał wiele zagranicznych standardów. Chętnie sięgali po kompozycje George’a Gershwina i Louisa Armstronga. - Jako Combo Seven zdobyliśmy kilka nagród. Uczelnia wydelegowała nas też na I Przegląd Zespołów Jazzowych we Wrocławiu - opowiada perkusista Co ciekawe, Jerzy Jaworski z Zenonem Nowakowskim i Janem Stenzlem współtworzyli też Harmonica Jazz Trio, pierwsze tego typu harmonijkowe trio w Polsce. Wciąż mieszka w Toruniu.

Kwartet jazzowy UMK podczas festiwalu muzyki we Wrocławiu: Mroczyński, Nowakowski, Jaworski i Stenzel -śpiew (Fot. Archiwum domowe Jerzego Jaworskiego)
Uczelnia w swoich szeregach miała kilkunastu jazzmanów, a jeden z nich stał nawet kilkakrotnie na jej czele. Mowa o prof. Janie Kopcewiczu, który z muzyką związany był od dziecka. Zaczynał od gry na fortepianie, ale ostatecznie wybrał trąbkę. On również współtworzył słynne uniwersyteckie Combo Seven. - Teraz do jazzu dochodzi się poprzez inną muzykę. Wtedy było inaczej. Nagle wszyscy się nim zachłysnęli. Gdy na afiszu pojawiła się informacja  o koncercie jazzowym, sala była pełna - wspominał były rektor w jednym z wywiadów. 

Powstały na UMK studencki klub „Od Nowa” w krótkim czasie stał się jednym z wiodących klubów jazzowych w Polsce. Z koncertami przyjeżdżali tu najwięksi jazzmani: Zbigniew Namysłowski, Andrzej Kurylewicz, Jan Ptaszyn Wróblewski, a także Krzysztof Komeda. - Wtedy po raz pierwszy udało się osiągnąć coś, co chcielibyśmy osiągnąć również obecnie: silny związek z Bydgoszczą, skąd pochodziło wielu muzyków - twierdzi prof. Kopcewicz. - Nie mieli u siebie wyższej uczelni i środowiska studenckiego. Przyjeżdżali więc do nas i graliśmy razem. 

Śmiało można powiedzieć, że tuż po skończeniu studiów prof. Jan Kopcewicz klasyfikował się w pierwszej dziesiątce polskich trębaczy. Ostatecznie zdecydował się jednak na karierę naukową. Dziś tradycje jazzowe uniwersytetu podtrzymuje klub na Bielanach, m.in. organizując cyklicznie „Jazz Od Nowa Festival”. Koncerty, które odbywają się w ramach tej imprezy, są okazję do prezentacji nie tylko tradycyjnego podejścia do jazzu, ale równie spojrzenia na niego w współczesny, czasem bardzo nowatorski sposób.

poniedziałek, 2 marca 2015

Jazz Od Nowa Festival 2015

Tego można było się spodziewać. Włodek Pawlik najmocniejszym akcentem „Jazz Od Nowa Festival”. Jubileuszowa, bo już piętnasta, edycja toruńskiego festiwalu odbyła się w tym roku w dwóch miejscach. W klubie „Od Nowa” i wyremontowanej  Auli UMK.

Pierwsze dwa klubowe dni stały się polem prezentacji dokonań Adama Pierończyka (występ dość nietypowy, bo zagrał solo), słynnego sekstetu Jana Ptaszyna Wróblewskiego, międzynarodowego trio Trzaska – Harnik – Brandlmayr oraz formacji Piotr Schmidt Electric Group. Zgodnie z festiwalową tradycją było zatem miejsca na typowe mainstreamowe granie, a także na odrobinę szaleństwa pod postacią muzycznej awangardy. I to w świetnej odsłonie.


Włodek Pawlik i Paweł Pańta (Fot. Grzegorz Olkowski)

Przyznaję, że od czasu, kiedy Mikołaj Trzaska przestał grywać z Miłością, nie było mi z nim muzycznie po drodze. Pomimo, że to świetny muzyk, to jednak nigdy nie potrafił całkowicie porwać mnie swoja grą  - czy to na płycie, czy to na koncercie. Aż do tegorocznego festiwalu. Oto dostaliśmy bowiem świetny przykład muzyki improwizowanej w najczystszej postaci. Zagranej przez muzyków, którzy doskonale wiedzą jak w tym obszarze należy się poruszać, aby nie zbliżyć się do miejsc, w których można się już zgubić.

Jeśli może zaistnieć coś takiego jak baśniowa awangarda, to Mikołaj Trzaska właśnie ją podczas drugiego dnia „Jazz od Nowa Festival” stworzył. Granie za pomocą odkręconych talerzy na bębnach, ślizgi tępymi narzędziami po strunach fortepianu, arytmiczne uderzanie w klapy saksofonu, przeciąganie smyczkiem po instrumentach perkusyjnych. Wbrew pozorom, każdy z tych dźwięków miał znaczenie i tworzył spójną całość. Świetne, choć przyznaję, że niektóre z tego typu improwizowanych kompozycje mają tylko koncertową rację bytu.

Na tym tle prezentujący się tego samego dnia projekt Piotra Schmidta wypadł nieco blado, choć zapewne ci, którzy oczekiwali klasycznych brzmień – po muzycznej podróży zafundowanej publiczności przez Trzaskę - byli zadowoleni. Kwartet zaprezentował materiał ze swojej wydanej dwa lata temu debiutanckiej płyty „Silver Project”, a także premierowe kompozycje. Całość usytuowana muzycznie gdzieś między jazzem, funkiem i soulem. 

Na trzeci dzień festiwal przeniósł się do Auli UMK, gdzie mieliśmy okazję wysłuchać największej gwiazdy tegorocznej imprezy – trio Włodka Pawlika, który dzięki świetnej płycie „Night in Calisia” sięgnął po Nagrodę Grammy. Publiczności, która masowo stawiła się na koncercie, organizatorzy nie sprawili tym razem takiego psikusa, jak przed rokiem. Koncert Michała Urbaniaka poprzedziło wówczas totalnie freejazowe trio Ballister, które bardzo szybko uzmysłowiło wszystkim „niedzielnym” fanom jazzu, że grać można również na… podpórce od wiolonczeli. Tym razem było mniej awangardowo.

W piątek przed jednym z najsłynniejszych obecnie polskich muzyków jazzowych na świecie, wystąpił Przemek Strączek International Group. Zabrzmiała m.in.  i „Konstancja”, i tytułowy utwór z jego ostatniego albumu „White Grain Of Coffee”. Dobry koncert. Bardzo dobry międzynarodowy skład. Jednak to co usłyszeliśmy później, spowodowało, że nikt nie miał wątpliwości, kto był tego wieczoru największą gwiazdą.

Najprościej byłoby napisać o pianiście Włodku Pawliku, że dał znakomity koncert. Jednak żadne nawet najbardziej pozytywne słowo nie odda tego, co działo się na scenie. Włodek Pawlik, kontrabasista Paweł Pańta, perkusista Cezary Konrad (brawo!). Trójka muzyków, z których każdy potrafił zaznaczyć dany utwór swoją indywidualnością. To się ceni. Już dawno nie było tak mocnego jazzowego akcentu w Toruniu. Rzecz godna jubileusz 15-lecia festiwalu. Technika, finezja wykonania… Oj, działo się na scenie.

Zespół zagrał materiał z płyty „Anhelli”, inspirowanej poematem Juliusza Słowackiego, a także kompozycje z utytułowanej „Night in Calisia”, które zapewniła liderowi światowy rozgłos (tę ostatnią można było zresztą kupić po koncercie na winylu za 100 zł). Mam nadzieję, że Pawlika wkrótce w Toruniu jeszcze usłyszymy, bo reakcja po koncercie pokazała, że głód na jego granie jest w mieście potworny. Może więc na Jordankach? Z orkiestrą?  

Ostatni dzień „Jazz od Nowa Festival” należał do Tomasz Stańko.

niedziela, 26 maja 2013

Szczerbate Zajączki i ich debiut

Szczerbate Zajączki
Pianista Bartek Staszkiewicz realizuje się na kilku muzycznych polach. Od dekady z macierzystą Sofą, a ostatnio również z Mariuszem Lubomskim. Szczerbate Zajączki, które są jego najnowszym pomysłem muzycznym nie są pierwszym jazzowym projektem, który współtworzy. Wcześniej był Staff, kwartet w ramach którego zrealizował m.in. fascynujący koncertowy projekt z chórem z Sejn. Teraz jest trio. Z Robertem Rychlickiem-Gąsowskim na kontrabasie i Wojtkiem Zadrużyńskim na perkusji. Efekt? 
Szczerbatych Zajączków na żywo jeszcze nie słyszałem. Z tym większą ciekawością sięgnąłem po ich pierwszy studyjny krążek. Sam nie wiem czemu po okładce przypominającej nieco powielone logo komiksowego Punishera (a tak naprawdę nawiązujące do instrumentarium członków zespołu) spodziewałem się czegoś w stylu debiutanckiej płyty Niechęci. Otrzymałem jednak coś innego. Delikatnego. Wrażliwego. Czegoś co w lirycznych momentach może nawet nasuwać skojarzenia z twórczością Jana A.P. Kaczmarka. 
Sporo jest w tej muzyce przestrzeni i pauz, a co za tym idzie każdy dźwięk jest przemyślany i ma w tych kompozycjach swoje uzasadnione miejsce. Panowie rozpędzają się, aby za chwilę zwolnić, bawią rytmem… Na warsztat biorą dwa standardy. Słynne „Blues skies” Irvinga Berlina oraz „Blue bossa” Kenny’ego Dorhama, w którym nawiązują do słynnej „Girl from Ipanema” Antonio Carlosa Jobima. Bardziej intrygująco wypadają jednak w swoich własnych kompozycjach. W których szczególnie? 
Nie ma na tej płycie utworów autorstwa Szczerbatych Zajączków, które odstawałyby od reszty.  Przy słuchaniu „Polubiłem filmy, w których wszystko dobrze się kończy” świat wokół nagle niebezpiecznie zwalnia. Bartek Staszkiewicz zdradza tu jednocześnie swoją umiejętność konstruowania wpadających w ucho tematów. Są i warte uwagi „Godziny” , i  otwierające album „Wojaże Voyagera”. Jednak to takie kompozycje zespołowe jak wieńczące płytę „Lustrzane zajączki” pokazują moim zdaniem potencjał tej grupy. Dzięki swojej różnorodności stanowią wizytówkę zespołu i chciałoby się ich słuchać więcej i więcej. 
Bardzo gustowne jest to wszystko. Czyste. Jakby zagrane w białych rękawiczkach. Jedyne czego brakuje mi w tej muzyce, to może nie tyle szaleństwa, co jeszcze więcej młodzieńczej odwagi w kreowaniu muzycznych przestrzeni. Bo słychać, że Szczerbate Zajączki stać na to, aby pójść o kolejny krok dalej. Z tym większą ciekawością będą czekał na ich drugą płytę. 

Szczerbate Zajączki, Szczerbate Zajączki, Toruń 2013. 

czwartek, 2 maja 2013

Pianohooligan: Polski jazz to muzeum

Wracam po długiej przerwie spowodowanej promocją książki o Camino... Na razie kilka słów o muzyku, o którym miałem napisać już wcześniej. Piotr Orzechowski zwany w muzycznych kręgach jako Pianohooligan. Jego pianistyczne popisy redefiniują nieco myśœlenie o grze na fortepianie. Zupełnie inaczej niż zrobił to kiedyś Możdżer. Choć Orzechowski ma dopiero 22 lata, to już zdążył sięgnąć po laury najważniejszego festiwalu jazzowego w Europie. Ale po kolei. 
Orzechowski narobił w ostatnim półroczu sporo zamieszania w muzycznym œwiecie. Nie tylko ze względu na swoje umiejętnośœci, ale również z powodu swojego doœść krytycznego podejśœcia do obecnej muzyki. I nie chodzi tutaj o radiowy pop, który zwykliœśmy z uœmiechem wytykać palcami. Orzechowski w wywiadach krytykuję jazz i naszych rodzimych klasyków tego gatunku, o których mawia krótko: "Muzeum". 
- Muzycy w Polsce grają to, co Amerykanie grali kilkadziesiąt lat temu. Koszmar. Ci ludzie pracują w muzeach. Nie mam zamiaru być muzealnikiem. Chcę ożywić ducha jazzu, odejśœć od muzyki akademickiej. Czekam na konfrontację -– prowokował niedawno w wywiadzie dla "Newsweeka". Mówi się o nim, że jest cudownym dzieckiem muzycznej sceny. Zaczął grać w wieku 5 lat. Dwa lata póŸźniej zdobył pierwszą nagrodę na krakowskim Festiwalu Instrumentalistów i Multiinstrumentalistów.

Orzechowski dziś? Na nogach trampki i krótko œcięte włosy. Przezwisko Pianohooligan jest nie tylko okreśœleniem jego sposobu gry, ale również buntem przeciwko muzycznym epigonom. Zafascynowany sonoryzmem Krzysztofa Pendereckiego postanowił w ""Experiment; Penderecki" przenieśœć jego muzykę na fortepian. Sam mistrz był zaskoczony tym pomysłem. Zaskoczony i jednocześœnie zaintrygowany. 
Drzwi do kariery Orzechowski wyważył w 2011 roku, gdy zdobył główną nagrodę w szwajcarskim "Montreux Jazz Piano Competition". Jako pierwszy Polak w historii tego konkursu. W tym samym roku na festiwalu "Sacrum Profanum" zagrał w duecie z Adrianem Utleyem z Portishead. W Toruniu miał zagrać ze swoim High Definition. Nie zagrał. A posłuchać go sobie warto...

niedziela, 24 lutego 2013

"Jazz Od Nowa Festival" 2013


Wyjątkowość toruńskiego festiwalu od początku polega na tym, że wykonawców hołdujących tradycyjnie pojmowanej muzyce jazzowej zestawia się na scenie z tymi, którzy starają się od tej klasyki oderwać. Czy to miksując tradycyjny jazz z innymi gatunkami, szpikując go folkowymi elementami, wprowadzając do niego nieco teatralne akcenty czy badając przeogromne przestrzenie free jazzu. I z tym wszystkim podczas tegorocznej edycji „Jazz Od Nowa Festiwal” mieliśmy do czynienia. Z różnym skutkiem. 

(Fot. T. Bielicki)


Cztery dni i wiele międzynarodowych składów. Choć nie zaliczam się do jazzowych purystów to jednak trzeba przyznać, że jeden z ciekawszych muzycznie występów tegorocznej edycji festiwalu zafundował publiczności klasyczny kwintet Zbigniewa Namysłowskiego. Niby nic nowego, ale jednak każda saksofonowa solówka lidera przyciągała uwagę. W jazzie najgorsza bywa przewidywalność, a w tym przypadku frazy Namysłowskiego wymykały się schematom przynosząc wiele niespodzianek. A o to przecież w jazzie chodzi. Aranżacyjnie i melodycznie też bez zarzutu. 
Poprzedzający kwintet autora klasycznego „Winobrania” grupa A-Kineton zaprezentował muzykę zupełnie z innej półki. A raczej z szuflady z hasłem „improwizowana muzyka kontemplacyjna”. Słuchało się tego przyjemnie, choć na żywo materiał z wydanej przed rokiem płyty momentami zbytnio był rozmemłany. Zabrakło też trochę ognia, który grający na zakończeniu festiwalu freejazzowe trio Ballister (brawa dla saksofonisty Dave’a Rempisa) miało aż za wiele. I to tak dużo, że część publiczności, która przybyła tego wieczoru głównie na występ Michała Urbaniaka, spędziła czas oczekując na jego koncert na korytarzu.  
Sam Michał Urbaniak wielkim jazzmanem jest. Grywał z największymi, a to co już miał w swoim życiu muzycznego udowodnić, udowodnił. Teraz gra to, co lubi i z kim lubi. Rewolucji w jego grze już nie ma. Jest za to radość z grania, co można było usłyszeć podczas półtoragodzinnego koncertu zakończonego bisem, w którym sięgnął do spuścizny innego wielkiego polskiego jazzmana - Krzysztofa Komedy. Całość koncertowego materiału pozostawała z daleka od hołubionego przez niego fusion, płynąć bardziej w stronę Daviesowskiej estetyki. No i te organy Wojciecha Karolaka i trąbka Jerzego Małka... 

PGR - Latin Fire! (Fot. T. Bielicki)
A reszta? Ciekawym muzycznym mariażem okazał się PGR – Latin Fire! Projekt puzonisty Grzegorza Rogali z latynoskimi muzykami. Choć - tak jak w przypadku formacji A-Kineton – zabrakło w nim tytułowego ognia. A może nawet bardziej przyjaznego klapnięcia w plecy, które pozwoliłoby muzykom nabrać więcej rozpędu, aby zaszaleć na scenie. Nie zawiódł Eryk Kulm International Quartet. Nie bez powodu Piotr Wojtasik, który w nim zagrał został w tym roku wybrany w rankingu „Jazz Forum” najlepszym trębaczem w Polsce. Wyprzedził w nim nawet Tomasza Stańko. 
To tak w wielkim skrócie... Piątkową odsłonę festiwalu opuściłem z przyczyny zawodowych. Podobno formacja Ananke, wzbogacona o śpiew jemeńskiej wokalistki, rzeźby i elementy performance, emanowała pozytywną energią spod znaku world music. Trochę żałuję, że nie widziałem.

niedziela, 26 lutego 2012

"Jazz Od Nowa Festival" 2012

„Od Nowa” od początków istnienia była ostoją jazzu w Toruniu. Doskonale pokazuje to fragment Polskiej Kroniki Filmowej z 1965 roku, który trafił do internetu i krąży od kilku dni przesyłany przez fanów. Sam jazz zmienił się jednak od tamtej pory kolosalnie. I zmienia nadal. Zgodnie z tradycją na klubowej scenie przez cztery dni można było posłuchać tego co mieści się klasycznym pojmowaniu tej muzyki, jak i stara się poza ten kanon wykraczać. 

Kwartet Tomasz Stańko (Fot. T. Bielicki)

Były więc free jazzowe wycieczki Riverloam Trio, nowego projektu hołubionego w Toruniu Mikołaja Trzaski. Był po raz pierwszy niemal popowy City Choir, a także pełna energii grupa Henryka Miśkiewicza. Ta ostatnia z wyjątkową swobodą zapędzała się w rejony pełne rocka i funky, co toruńską publiczność przyjmowała ze szczególnym entuzjazmem. Miśkiewicz to zresztą od wielu lat klasa sama w sobie. I starannie wybiera muzyków, z którymi grywa. 
Piątkowy dzień festiwalu należał do Viktora Totha, wschodzącej gwiazdy jazzu z Węgier. Czy taki miał być repertuar czy wymusił go fakt, że trębacz Piotr Wojtasik - lider międzynarodowego kwartetu nie dojechał z powodu problemów z kręgosłupem? Nie wiadomo. Toth biorąc na siebie ciężar całego występu poprowadził publiczność w jazz pełen etnicznych wtrętów, ale jednocześnie zakorzeniony głęboko w latach 60. Było świetnie. 

Viktor Toth (Fot. T. Bielicki)
Wspomniane trio zaserwowało m.in. bliskie późnemu okresowi w twórczości Johna Coltrane’a duety saksofonu z perkusją, a także rytmiczne figury podgrywane tak, aby amerykański perkusista John Betsch mógł pokazać, że gra na bębnach nie ogranicza się jedynie do trzymaniu rytmu. Cechujących się niezwykle zróżnicowaną grą perkusistów było zresztą podczas tegorocznej edycji festiwalu naprawdę sporo. 
Niczym nowym nie zaskoczył znany z SBB Apostolis Anthimos. Do jego wieloletniego balansowania na granicy rocka i jazzu można się już przyzwyczaić. Choć trzeba przyznać, że grający z nim w czarnych rękawiczkach na basie Etiene Mbappe robił wrażenie i miał kilka ciekawszych momentów w grze. Z kolei sobotni duet Zimpel/Reisinger postawił w programie na niemal jazzowe suity, którym dość blisko było do współczesnej muzyki kameralnej. 

Etiene Mbappe (Fot. T. Bielicki
“Dernier Cri”, “Euforila”, czy „Dark Eyes of Martha Hirsh”, jedna z ulubionych kompozycji Tomasz Stańko z jego ostatniej płyty zabrzmiały na żywo w finale czterodniowej imprezy. Bilety na koncerty najsłynniejszego polskiego trębacza wyprzedano kilka dni wcześniej. Naprawdę zacne było zakończenie festiwalu w jego wydaniu. Pełne jazzowych uniesień i muzycznych wycieczek po skali. Grzechem było po powrocie do domu nie sięgnąć po jego płyty, aby przedłużyć sobie festiwalową ekstazę. Jak najdłużej. 

Tomasz Stańko (Fot. T.Bielicki)

poniedziałek, 21 listopada 2011

Bogdan Hołownia: Dźwięki, których nie ma w nutach

Bogdan Hołownia, pianista jazzowy i absolwent toruńskiej Szkoły Muzycznej, która obchodzi w tym roku swoje 90-lecie opowiada o latach spędzonych w szkolnej ławce.



- Skąd pomysł, aby rozpocząć naukę w średniej Szkole Muzycznej. Sam Pan się wyrywał czy rodzice namawiali? 

-Po ogólniaku nie wiedziałem co robić. Mój najlepszy kolega postanowił iść na ekonomię, więc poszedłem z nim. Po jej skończeniu trafiłem do wojska. Później znalazłem pracę w „Polmozbycie”, gdzie spędziłem trzy miesiące. Nie wyobrażałem sobie jednak siebie w tym miejscu za 50 lat. W tym samym czasie Andrzej Gulczyński pokazał mi pierwszy walking basowy. Zobaczyłem dźwięki, których nie było w nutach i poczułem wiatr wolności.

- I wtedy postawił Pan na Szkołę Muzyczną? 

- Tak. Wcześniej na prywatne lekcje muzyki chodziłem do prof. Barbary Muchenberg. Stwierdziła, że gdy pójdę do szkoły, to moje granie zostanie sformalizowane, a ja będę mógł się lepiej zorganizować i więcej ćwiczyć. Dostałem się. Musiałem tylko nadrobić teorię, bo nikt na mnie z tym nie czekał. Ale jak się coś musi, to się wiele rzeczy zrobi. 

- Miał Pan swoich ulubionych nauczycieli? 

- Oczywiście. Przede wszystkim prof. Wiesław Lisecki, który wykładał teorię oraz historię muzyki. Wspaniała osoba. Wyglądał jak Karol Marks i Fryderyk Engels w jednym. Posiadał nie tylko wiedzę, ale i mądrość życiową. Kiedy miałem dylematy dotyczące porzucenie szkoły, zatrzymał mnie pewnego dnia na korytarzu i powiedział: „Możesz zrezygnować ze szkoły, ale gdy to zrobisz, to już nigdy do niej nie wrócisz. A twoje myśli wciąż będę do niej wracały”. Do dziś nie wiem skąd on wiedział, że stoję przed taką decyzją. 

- Kto jeszcze? 

- Prof. Mariola Hadrysiak. Niezwykle ładna kobieta... (śmiech). Uczyła nas harmonii. Wie Pan, ja w tej szkole byłem najstarszy. Skończyłem studia z ekonomii, więc na chórze przezywali mnie „magister”. 

- Pozostali uczniowie nie mieli jeszcze 18 lat, Pan był już po studiach. Jak się Pan odnalazł w takiej klasie? 

- Nigdy się nie odnajdywałem, ponieważ nigdy nie czułem się częścią takiej grupy. Siedziałem spokojnie w ostatniej ławce i przyglądałem się światu. Wiek nie ma znaczenia. Można mieć naście lat i umysł 60-latka, albo odwrotnie. To nie był problem. Problemem były wieczne formalizmy tej szkoły. Prof. Bogdan Bilski, który był dyrektorem gonił mnie za granie pochodów jazzowych. Otwierał drzwi do klasy jak sobie grałem i pytał „A Chopin już wyćwiczony?”. 

- Traktował jazz jako muzykę kapitalistycznego Zachodu? 

- Sądzę, że to wynikało z jego natury. Zatrudniono mnie później w szkole jako nauczyciela, który prowadził zespół muzyczny. Grupa wystąpiła przed dyrektorem, od którego usłyszałem „To co Pan przygotował nie nadaje się do reprezentowania szkoły. Jeżeli chce Pan pojechać z tym na konkurs, to na własną odpowiedzialność”. Z własnej kieszeni kupiłem więc uczniom bilety na pociąg i pojechaliśmy. Nie zostaliśmy już na ogłoszenie wyników, bo musielibyśmy opłacać hotel. 

- I wygraliście konkurs? 

- Wygraliśmy. Po dwóch tygodniach dyrektor wezwał mnie do siebie i pyta: „Jak to jest, że zespół zdobywa główną nagrodę, a nie ma nikogo kto by ją odebrał?”. A dyplom powiesił sobie na ścianie. 

- Jak bardzo zmieniło się od Pana czasów podejście do nauki muzyki? 

- Dawniej gdy Willis Conover puszczał w „Głosie Ameryki” jazzowe utwory, to przed radioodbiornikiem siadała grupa muzyków, z których każdy spisywał po kilka taktów. W takim sposób mieli cały utwór, na którym im zależało. Ćwiczyli go na próbach i wymieniali się uwagami jak należy to zagrać. A dziś? Liczba i dostęp do materiałów jest ogromny, co niestety nie przekłada się na jakość ich wykonywania.


"Little Wing" z płyty Bogdana Hołowni i Jorgosa Skoliasa "Tales". Album rewelacyjny. 

środa, 15 czerwca 2011

Z archiwum: Michał Bryndal - Staram się mieszać style

Michał Bryndal
Fot. Justyna Klein
Michał Bryndal, absolwent Instytutu Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach, opowiada o tym jak poznać dobrego perkusistę. 

- Zawsze marzyłeś o tym, aby grać na perkusji? 

- To wyszło przez przypadek. W pierwszej klasie szkoły podstawowej poszedłem do Szkoły Muzycznej, gdzie uczono mnie grać na fortepianie. Muzyka klasyczna, a właściwie podejście do tej muzyki zupełnie mnie jednak nie kręciło. Kiedy więc w czwartej klasie padło pytanie: "A może chciałbyś grać na perkusji?", powiedziałem OK. No i tak się zaczęło. 

- Sofa, z którą grałeś w pierwszym okresie jej istnienia nagrała dwie bardzo dobre płyty. Żałujesz czasem, że odszedłeś? 

- Nie. Wiedziałem, że jeżeli zostanę, to będę grał wyłącznie w Sofie. Taki jest po prostu system pracy tego zespołu. Chciałem robić coś innego. Spotykać się z nowymi ludźmi, aby grać różne rodzaje muzyki. To jest zawsze niesamowita przygoda, zwłaszcza jeżeli chodzi o muzykę jazzową. Spotykają się osoby, które mogą nie zamienić ze sobą żadnych słów, a potrafią od razu znaleźć wspólny muzyczny mianownik. 

- Powiedziałeś kiedyś, że w Toruniu wszyscy się ze sobą znają i wcześniej czy później i tak zagrają razem... 

- Nadal tak jest, ale od tamtego czasu pojawiło się wiele nowych elementów np. jam session w klubie eNeRDe. Przychodzą tam osoby, które grają soul, funky, muzykę alternatywną jak Gribojedow, a także klasyczni rockmani jak np. Mc Butelka. Kiedy zaczynałem swoją przygodę z muzyką w Toruniu, zawsze brakowało mi integracji ze starszym środowiskiem i możliwości zapoznania się z innymi muzykami. Inicjatywy takie jak jam session w eNeRDe pozwalają poznać nowych, młodych muzyków. Moją uwagę zwrócił tam świetnie zapowiadający się pianista Sebastian Zawadzki. 

- Masz aktualnie jakiś nadrzędny zespół? 

- Działam w różnych projektach. Trio Stryjo, zespół Auaua, Gribojedow, a także Grzybobranie, projekt Wojtka Mazolewskiego z Pink Freud - przygotowujemy się z nim właśnie do nagrania płyty. No i jeszcze Nikola Kołodziejczyk Orchestra. Od czasu do czasu gram też z Marią Peszek  i Mariuszem Lubomskim. Staff na razie jest na wakacjach, ponieważ każdy z nas robi aktualnie coś innego. 

- Po czym poznać dobrego perkusistę? 

- To zależy od stylu. Są muzycy, którzy skupiają się na samym rytmie i grają go tak, że nic więcej nie potrzeba. Są też bębniarze, którzy przywiązują większą uwagę do faktury dźwięku, brzmienia, przestrzeni. Starają się swą grą urozmaicać muzykę. Jeszcze inni mieszają oba te style. Ja staram się tak robić. 

- Masz jakiegoś ulubionego bębniarza?

- Brian Blade, który gra m.in. z Waynem Shorterem. Generalnie jest stricte jazzowym bębniarzem znanym z nagrań z Joshua Redmanem, ale nagrywał też np. z Joni Mitchell. Niesamowity muzyk.

- Czujesz, że żyjesz nieco w cieniu swoich braci – Rafała i Jacka? 

- Skądże. Mało ludzi z codziennego obiegu kojarzy muzyków. Sidemani są w zasadzie niezauważalni. Cieszy mnie, jak ktoś podejdzie i powie mi "Widziałem cię na koncercie, świetnie grałeś". Dla mnie to wystarczy. Tak samo cieszę się, gdy powie "Znam Rafała, słuchałem jego audycji". 

niedziela, 27 lutego 2011

Możdżer-Tymański-Staruszkiewicz: Miłości już nie będzie

Bilety na piątkową odsłonę tegorocznej edycji „Jazz Od Nowa Festiwal” nie można było kupić już od początku tygodnia. Wielbicieli jazzu i tych, którzy nie słuchają takiej muzyki na co dzień, zelektryzowało szczególnie jedno nazwisko na festiwalowym plakacie: Leszek Możdżer. Dla tych, którzy znają twórczość pianisty sprzed okresu albumów „Piano” i „Time” ważniejsze było jednak to, że obok nazwiska Możdżera widniało drugie: Tymon Tymański. 
Obaj panowie na początku lat 90. przecierali ścieżki dla yassu, awangardowej odmiany jazzu nowoczesnego. A Miłość - zespół, który wówczas stworzyli – pisząc wręcz encyklopedycznie - na trwałe wpisał się do klasyki gatunku zyskując swoją legendę. Ich ostatni album „Talkin’ About Life And Death” nagrali wspólnie z Lesterem Bowiem 11 lat temu. Później zespół przestał istnieć - Tymański oddał się nowym projektom, a Możdżer rozpoczął karierę solową. 

Leszek Możdżer Fot. T.Bielicki
Teraz wrócili. Zagrali razem jako trio z udziałem Kuby Staruszkiewicza na perkusji. Trzeba przyznać, że przez te ponad 10 lat wiele się w ich grze pozmieniało. Nieprawdopodobnie rozwinął się Możdżer. Za czasów Miłość równoprawny członek zespołu, dziś wyraźny lider, który swoją grą wysuwał się w piątek na pierwszy plan. Tak naprawdę to właśnie on był gwiazdą koncertu pozostawiając w tyle kolegów. Choć brawa zebrał również Staruszkiewicz. 
Zaczęli od „Luke’a the Skywalkera” z debiutanckiej płyty Miłości. Z tego pierwszego okresu ich znajomości zabrzmiało zresztą tego wieczoru więcej utworów. W symboliczny sposób zakończyli koncert wybierając jednak „Incognitora” z solowej płyty Możdżera, co w odniesieniu do całego występu pokazało długą drogę jako przeszedł w swoje karierze pianista. Sporo było w tym występie sentymentalnej podróży wstecz. 
Pamiętam koncert Miłość podczas pierwszej edycji „Jazz Od Nowa”. Już bez Możdżera i po tragicznej śmierci Jacka Oltera. Pod starym szyldem zagrali wówczas Tymański-Trzaska-Grzyb. Wypadło - delikatnie mówiąc - średnio. Pamiętam też inny koncert. Możdżer z projektem Ola Walickiego – Metalla Pretioza. Rozwalili na łopatki. Sobotni koncert w klubie „Od Nowa” pokazał, że dysproporcje między muzykami dawnej Miłości są tak ogromne, że na kolejne albumy ich starej formacji nie ma już co liczyć. 

Poniżej Miłość ze swojej ostatniej płyty w przeróbce "Venus In Furs" Velvet Underground: 

sobota, 19 lutego 2011

Los Angeles Trio "Carissima"

Los Angeles Trio "Carissima"
Kto powiedział, że Toruń z Bydgoszczą nie może nic wspólnie stworzyć? Przykładów jest kilka. Najwięcej na gruncie muzycznym. Wspomnijmy chociażby festiwal "Harmonica Bridge" Sławka Wierzcholskiego i jazzowe koncerty zespołu Los Angeles Trio. Ten ostatni wydał niedawno swoją najnowszą płytę. Tytuł? "Carissima", czyli "Najdroższa". Spis zawartych utworów może budzić lekki uśmiech, ale nie ocenia się przecież albumu bez jego przesłuchania. Zajrzyjmy więc do środka. 
"Ada, to nie wypada", "Sex appeal", "Już taki jestem zimny drań", "Ach śpij, kochanie". Znamy to? Oczywiście. Ale na pewno nie w takich wersjach. Jeśli więc potraficie zanucić te piosenki i spodziewacie się usłyszeć je tak, jak je zapamiętaliście, to nie jest to płyta dla was. Każde z 12 nagrań na płycie brzmi tutaj jak klasyczny jazzowy evergreen. I nie ma się czemu dziwić. Przecież taki Henry Wars mógłby, jak zapewnia kontrabasista Andrzej "Bruner" Gulczyński, przy odrobinie szczęścia zostać polskim Georgem Gershwinem. 
Jest spokojnie i nastrojowo. Muzyka z "Carissimy" nadaje się jednak nie tylko na wieczory z lampką wina, ale również na leniwe niedzielne poranki czy popołudnia. Raz wolno, raz szybciej, ale wszystko na tej płycie płynie. I to w odpowiednim tempie. Na które utwory warto zwrócić uwagę? Przede wszystkim na otwierające album i wspomniane już "Ada, to nie wypada", gdzie panowie Bogdan Hołownia i Józef Eljasz dają subtelny popis swojego kunsztu. O takich nagraniach mówi się "jazz w białych rękawiczkach". I jest ich na płycie więcej. 
Pędzący do przodu "Sex appeal", lekkie "Już taki jestem zimny drań", czy, co może wydać się sporym zaskoczeniem, "Kiedy znów zakwitną bzy" z partię fortepianu pulsującą rytmiką reggae. Oj, ci, którzy lubią takie kojące, nieśpieszne granie, będą do tej płyty wracać wielokrotnie. Warto zaznaczyć, że to już kolejny album, który ukazał się nakładem autorskiego wydawnictwa Bogdana Hołowni "HoBo Records". 
Jest jeszcze jedna kwestia, o której należałoby wspomnieć, a która nadaje bardzo osobisty wymiar tej płycie. Członkowie Los Angeles Trio mieli początkowa nagrać album w hołdzie Erollowi Garnerowi. Plany uległy jednak zmianie. Pod koniec roku zmarła matka Bogdana Hołowni. Pianista zaproponował, aby nagrać płytę, którą mógłby właśnie jej zadedykować. Osobiście wybrał kilkanaście piosenek pochodzących z czasów jej młodości i zaaranżował jazzowo. Powstał wyjątkowy prezent.

Los Angeles Trio, Carissima, HoBo Records. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...