sobota, 31 grudnia 2011

Płyty 2011 roku

Nie jest to może ranking najlepszych płyt mijającego 2011 roku, ale zestaw 10 albumów, po które sięgałem najczęściej. Jednak kilka pozycji z poniższej listy po prostu wstyd nie znać. Kolejność alfabetyczna.

Baaba Kulka - Baaba Kulka 
Sporo się uśmiałem przy słuchaniu. Iron Maiden jakiego nie znamy. Nagie i pozbawione wszelkiej świętości. Baaba Kulka potraktowała ich kompozycja niczym własne. Kto nie zna klasyki heavy metalu przy słuchaniu będzie miał nieco mniejszą zabawę. (Recenzja TUTAJ)


Coldplay - Mylo Xyloto
Dobra płyta. Wpadająca w ucho. Pozytywna. Momentami może nawet za bardzo. Album na każdą okazję. Grzechu nie ma gdy się przy nim sprząta, albo pędzi samochodem na umówione spotkanie.



Explosions In The Sky - Take Care, Take Care, Take Care
Wystarczy puścić ich płytę, położyć się na ziemi, popatrzeć w niebo. I od razu wszystko wydaje się proste. Od czasu albumu The Earth Is Not A Cold Dead Place nie można powiedzieć o nich złego słowa. Jeszcze nigdy rock nie był taki przestrzenny.

Fleet Foxes - Helplessness Blues
Gdyby pięć lat temu ktoś puścił mi te nagrania i powiedział, że będę się tym zasłuchiwał – nie mógłbym pewnie uwierzyć. Neo-progresywny folk? Nie wiem. Całość zagrana w duchu lat 60. Dziewczyny się na to nie zbajeruje, ale ponucić sobie czasem można.


Fucked Up - David Comes to Life
Wisienka na torcie całego rockowego grania minionego roku. Swoista hard-core-opera. Współczesne The Pixies. Dziki słoń skaczący po kilkumetrowej scenie. A wszystko w jednym półtoragodzinnym materiale prosto z Kanady.



Jane's Addiction - The Great Escape Artist
Nie mogłem się od tego albumu uwolnić przez parę tygodni. Panowie z Jane’s Addiction znów w świetnej formie. Dopieszczali ten album dość długo w studiu, ale było warto. Niesamowite brzmienie. Wciąga od pierwszego riffu gitary.



Julia Marcell – June
Czapki z głów. Nadchodzi dziewczyna z toruńskiego Rubinkowa. Z własnymi pomysłami, muzyką; czerpiąca ogromną radość z tego co robi. Kiedy pierwszy raz usłyszałem jej nagrania, dałem się nabrać, że nie jest z Polski. Na June pokazała się z zupełnie innej strony niż na debiucie. 

Nosowska - 8
Każda jej płyta to już wydarzenie. Nosowska znów o krok do przodu przed polską sceną. Bez szkody dla siebie i zespołu Hey dzieli swój talent na dwa. Zapędza się w nowe muzyczne rejony. Z sukcesem.


Piotr Rogucki - Loki - wizja dźwięku
Jedna z najbardziej niedocenionych polskich płyty tego roku. Rogucki upuścił nieco pary z balonu, który napompował razem z Comą i nagrał niezły rockowy album. Urozmaicony, pełen potencjalnych przebojów. (Recenzja TUTAJ)


PJ Harvey - Let England Shake
Oszczędnie tu jest. A może dlatego każdy dźwięk, który się pojawia ma takie znaczenie. Płyta nagrana jakby wbrew obecnym rockowym trendom. A taka już jest PJ Harvey. Nic nie musi nikomu udowadniać. Nagrywa co chce. Jak Bob Dylan.




czwartek, 22 grudnia 2011

Grzegorz Ciechowski - wspomnienia

Dokładnie 10 lat temu po operacji w warszawskim szpitalu zmarł Grzegorz Ciechowski. Gdyby żył, miałby dziś 54 lata. Pozostawił po sobie muzykę, która magnetyzuje kolejne pokolenia. Jak wspominają go ci, z którym przez lata krzyżował swoją drogę? 

Zbigniew Cołbecki, twórca Bikini, który zaczynał karierę w tym samym okresie co lider Republiki:  
- W latach 80. wpadaliśmy na siebie co chwilę. Jak nie w starej "Od Nowie", to w jego mieszkaniu przy ulicy Popiela. Mieszkał tam ze swoją pierwszą żoną. Regularnie co tydzień odbywał się u nich imprezy. Piliśmy wino i słuchaliśmy analogów. Na początku sporo art-rocka, później tej nowej muzyki. W pewnym momencie Grzegorz był totalnie zakręcony na Talking Heads i XTC. Puszczał nam ich płyty i kazał wyłapywać różne atonalne wstawki. Później naszło go na słuchanie muzyki elektronicznej np. grupy Yello. 

Grzegorz "Gelo" Sakerski, wokalista Rejestracji, której sala prób sąsiadowała z salą Republiki: 
- Czasami chłopacy podsłuchiwali nasze kompozycje i zaczynali je grać po swojemu. Tak dla zabawy. Republika na próbach była bardzo zdyscyplinowana. Ciechowski miał w sobie coś z muzycznego dyktatora. Na scenie odróżniali się swoim wizerunkiem. Tak samo było z ich muzyką. 
W pierwszych latach Republiki ich fani masowo zapuszczali takie same poppersowe grzywki jak Ciechowski. On miał olbrzymią charyzmę i tworzył dobre teksty. Jakim był w kontaktach osobistych? Hm… Trochę sztywny i lekko zarozumiały. 
Pamiętam dokładnie dzień, w którym Republika stała się sławna. Ówczesny kierownik "Od Nowy" Waldek Rudziecki pozapraszał dziennikarzy z całej Polski na ich koncert. Wszyscy się wówczas upalili, a po koncercie pojawiły się same dobre recenzje. 

Wojciech Budny, operator TVP, który w latach 80. był częstych gościem w „Od Nowie”: 
- To było szaleństwo. Ludzie skrzykiwali się z całej Polski. Przyjeżdżali do Torunia, aby koczować pod lufcikiem ich sali, gdy ćwiczyli. Na kaseciaki nagrywali całe próby. Łącznie z bluzgami Ciechowskiego, gdy Republice coś nie wychodziło. 
Mieli swoje przyzwyczajenia. Jakie? Zawsze podczas długiej perkusyjnej solówki w utworze „Sam na linie” Ciechowski z Krzywańskim schodzili za scenę, aby wypić setkę wódki. Lepiej im się wtedy grało. 
Zbyszek Krzywański puszczał mi kiedyś fragmenty nieskończonej płyty Republiki. Gdyby nie śmierć Ciechowskiego, to jestem przekonany, że tym albumem wywróciliby do góry nogami cały muzyczny świat. To, co później wydano z tego materiału było najsłabsze. Tam były inne, lepsze premierowe perełki. Piosenki miały już linie wokalne. Problem polegał na tym, że brakowało słów. Grzegorz śpiewał na tych materiałach po „norwesku”, czyli w wymyślonym przez siebie języku. Gdyby zdążyli to wydać przed jego śmiercią, album miałby taką samą siłę rażenia jak „Nowe sytuacje” w latach 80. 

Karol Ułanowski, perkusista Manchesteru i fan Republiki: 
- Byłem tak zafascynowany tym zespołem, że zapuściłem nawet taką grzywkę jak miał Ciechowski. Identyfikowałem się z Republiką nie tylko muzycznie. Ta fascynacja rozpoczęła się od kilku utworów przegranych na kasecie. Dziś ze wszystkich płyt najczęściej wracam do "Nowych sytuacji". Wciąż odnajduję na niej coś nowego. Ku mojej radości widać, że Republika fascynuje kolejne pokolenia. Jak odbieram nowe wersje ich utworów? Szukam w nich ducha Republiki i Ciechowskiego. Ze wszystkich wydawnictw, które ukazały się w tym jubileuszowym okresie najbardziej udało się to Kasi Kowalskiej. 

Grzegorz Kopcewicz, lider Butelki, który od lat 80. współtworzy toruńską scenę, organizator wspólnego wyjazdu na pogrzeb Grzegorza Ciechowskiego:  
- Fanki? Było ich sporo. Krążyły zawsze wokół Republiki. Pamiętam czasy, gdy zapełniali ogromne hale sportowe. Dziś polskim zespołom to się nie zdarza. W Toruniu zawsze traktowano ich nieco inaczej. Nie było takiej histerii. Przychodziło się pod sceną przede wszystkim popatrzeć jak grają. 
Ich wizerunek nie narodził się od razu. Podczas pierwszych koncertów Grzegorz Ciechowski w takich spodniach pumpach udawał Iana Andersona z Jethro Tull. Na szczęście bardzo szybko z tego zrezygnował. 
Często podglądałem ich jak ćwiczyli w „Od Nowie”. Ciechowski nie tolerował, aby z prób robić imprezę. Gdy przychodziło za wiele osób, to bez pardonu ich wypraszał. Był mózgiem Republiki. Decydował nawet jakie dźwięki na gitarze ma zagrać Zbyszek Krzywański. 
Szczególnie zapamiętałem ostatni występ Republiki na krzyżackich murach. Takiego rozmachu w Toruniu wcześniej nie było. Po jego śmierci zorganizowałem wyjazd na pogrzeb do Warszawy. Było tylu chętnych, że wynajęliśmy cały autobus. 

Krzysztof Janiszewski, wokalista toruńskiej grupy Half Light, która w tym roku wydała „Nowe orientacje”, własną wersję debiutanckiej płyty Republiki: 
- Pierwszy koncert Republiki przeżyłem w 1983 roku. Miałem wówczas 12 lat. To co zobaczyłem, było porażające. Zespół na scenie był jednością, a nie jakąś grupą przypadkowych osób. Do tego olbrzymia charyzma lidera, który był lokomotywą całego zespołu. Chłód wiał od nich ze sceny. Nie nawiązywali żadnego kontaktu z publicznością, choć zdarzało się, że Ciechowski reagował na zaczepki skinów. Robił to jednak w bardzo inteligentny sposób. Oni wołali "Bia-ła fla-ga! Bia-ła fla-ga!" sugerując, że Republika ma się poddać i zejść ze sceny. A on im odpowiadał: "Biała, ale w czarne pasy". Zamykał im usta. 
Fani Republiki chodzili zawsze poubierani na czarno. Ja też. Pewnego razu kolega z klasy zapytał mnie nawet czy noszę po kimś żałobę. 

Andrzej "Kobra" Kraiński, lider Kobranocki i przyjaciel Grzegorza Ciechowskiego: 
- Gdy chłopaki wyrzucili mnie z Fragmentów Nietoperza Grzegorz wziął mnie pod swoje skrzydła. Zaraził nową muzykę i literaturą. Podrzucał do posłuchania B-52’s, Stranglers, XTC, Suicide, wczesną Nina Hagen, Iggy’go Popa, a także Jethro Tull. Miałem wtedy 18 lat, a on był ode mnie 7 lat starszy. Do dziś nie wiem czym zasłużyłem sobie, że jako gówniarz bywałem regularnie na imprezach w jego domu. 
Z fascynacji literaturą George’a Orwella narodziła się grupa NowoMowa, z którą towarzyszyliśmy Republice podczas trasy promującej ich pierwsza płytę. Z nikąd trafiliśmy nagle do wielkich hal i na stadiony, gdzie kilka tysięcy osób niestrudzenie skandowało „Re-pu-blika!” machając biało-czarnymi flagami. Fascynująca sprawa. 
Wiele Grzegorzowi zawdzięczam. To właśnie on poznał mnie z Ordynatem Michorowskim, który jest autorem tekstów Kobranocki. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że nie byłem na ostatnimi toruńskim koncercie Republiki, gdy zagrała w ruinach krzyżackiego zamku. Mieliśmy sobie jeszcze tyle do powiedzenia. 



"Biała flaga" Republika. 

niedziela, 18 grudnia 2011

Koncert pamięci Grzegorza Ciechowskiego 2011

Przyznam szczerze, że ten koncert wyobrażałem sobie zupełnie inaczej. 10. rocznica śmierci Grzegorza Ciechowskiego oraz 30-lecie Republiki obiecywały iście wyjątkowy wieczór w towarzystwie największych tuzów polskiej sceny. Gwiazd - co najmniej kilka - było. Prawdą jest jednak to, co już 3 lata temu powiedział Zbigniew Krzywański, gitarzysta Republiki. Impreza rozrosła się do takich rozmiarów, że trudno jest zaprosić na nią jeszcze głośniejsze nazwiska niż dotychczas i zaproponować z nimi coś jeszcze bardziej ekscytującego niż było. 

Acid Drinkers na scenie (Fot. Jacek Smarz)

W tym roku płyty z muzyką Republiki nagrały dwa zespoły. Toruński Half Light oraz Agresssiva 69. Było czymś oczywistym, że obie grupy pojawią się na scenie I tak też się stało. Pierwszej przypadło dość trudne zadanie rozpoczęcia imprezy. Elektroniczne wersje kompozycji z debiutanckiej płyty Republiki mogły wywołać lekką konsternację wśród tych republikańskich ortodoksów, którzy nie znali wcześniej tego materiału. Od publiczności powiało chłodem. Ale i tak na tle industrialnej Agressivy 69 grupa wypadła o wiele lepiej. 
Kogo jeszcze mogliśmy oglądać na scenie? Depresjonistów Zbigniewa Krzywańskiego, Leszka Biolika z zespołem, Glacę, Weronikę Ciechowską (w finale zaśpiewała „Odchodząc”) czy Kazika Staszewskiego, który – ku rozczarowaniu wielu osób – wpadł na scenę, aby wykonać tylko jeden utwór - „Układ sił”. Ktoś może powiedzieć, że podczas corocznych koncertów najważniejsza jest nie liczba gwiazd, ale muzyka Grzegorza Ciechowskiego i Republiki. I też będzie miał rację. 
10. rocznica śmierci Ciechowskiego oraz uroczystość wręczenia 10. nagrody jego imienia aż prosiły się, aby na koncert zaprosić wszystkich dotychczasowych muzycznych laureatów tego toruńskiego wyróżnienia. Gdzie więc był Piotr Rogucki z Comy? Czemu nie zaproszono Pauliny Bisztygi, która tego samego dnia kilka godzin wcześniej miała koncert w Dworze Artusa? Pytań rodziło się wiele. Z poprzednich laureatów pojawiła się jedynie Joanna Piwowar z projektem Ms No One wykonując m.in. rozpędzoną „Sado-maso piosenkę".
Jednymi z najlepszych tego wieczoru okazali się panowie z Acid Drinkers. „My lunatycy”, „Gadające głowy”, czy „Kombinat”, któremu muzycznie bliżej było do acidowego „Slow and stoned”. Po swojemu i z klasą. Jeszcze nigdy utwory Republiki nie zabrzmiały w taki sposób. Kto odstawał od reszty? Nastoletnia Majka Babyszka. Widziałem w życiu wiele zdolnych dzieciaków, ale proszę - nie róbmy z koncertu pamięci jednego z największych muzycznych fenomenów XX wieku cyklu „Od przedszkola do Opola”. I to już drugi raz. 
Na koniec warto wspomnieć o Julii Marcell, tegorocznej zdobywczyni Nagrody im. Grzegorza Ciechowskiego, która podczas sobotniego wieczoru odebrała laury. Jeszcze żaden laureat tego wyróżnienia nie miał tak ciepłego przyjęcia na scenie jak ona. Niezwykłą artystką jest Marcell, która zresztą dorastała na toruńskim Rubinkowie. Wykonała „Będzie plan” Republiki oraz kilka własnych kompozycji z ostatniej płyty „June”. Jeśli ktoś jeszcze nie ma tego albumu w swoje płytotece, to niech szybko pobiegnie go kupić. Koniecznie. 

Koncert pamięci Grzegorza Ciechowskiego, klub "Od Nowa", 17 grudnia 2011 roku. 

sobota, 17 grudnia 2011

„Teraz Rock”, czyli klepanie po tyłkach i bylejakość

Grudniowy "Teraz Rock"
Znów dałem się na to namówić. I to dobrowolnie. Przeczytałem kolejną recenzję w „Teraz Rocku”, który chełpi się tym, że jest „jedynym pismem rockowym w Polsce”. Osobiście zamiast czytać „jedyne pismo”, wolałbym czytać - po prostu – dobre. Czy takim jest obecny „Teraz Rock”? Szczerze wątpię. Zawiodłem się na nim po raz kolejny. Ale po kolei. 
Nie będę tu już przytaczał tych chwalebnych recenzji i przyjaznego klepania po tyłkach takich rodzimych gwiazd jak Kazik Staszewski, Grabaż, Coma itd. Z całą sympatią dla tych wykonawców nie wszystkie płyty, które wyszły spod ich palców są dobre. Po prostu. I choć Kazik Staszewski oraz Grabaż wielkimi twórcami są, to jednak trzeba uczciwie powiedzieć, że również im zdarzają się płytowe potknięcia. Wszyscy o tym wiedzą, poza twórcami „jedynego pisma rockowego w Polsce”. 
O tym, że w „Teraz Rocku” rządziły (i nadal rządzą układy) można przeczytać w rozmowie z Jackiem Leśniewskim, który współtworzył to pismo w latach 1996-2000. Skromny fragment poniżej: 
„ - (…) wiem to z pierwszej ręki, poza tym moja żona przez 2 lata była szefem działu reklamy w Tylko Rocku… Np. przykładowo kiedyś nie można było dać 2 czy 3 gwiazdek nowej płycie Urszuli czy innemu dziełu bo ta czy inna duża wytwórnia będzie obrażona i nie wyśle naczelnego czy kogoś innego na wywiad z Mikiem Oldfieldem czy Angusem Youngiem w Londynie czy w Paryżu. Mniejsza znowu nie przyśle zaproszeń na koncerty i płyt do recenzji. Tak to funkcjonowało kiedyś więc myślę że niezmiennie tak to funkcjonuje i dziś. 
- Czyli recenzje w gazecie nie są miarodajne do końca?
- Rzadko kiedy były. Ważne były tylko pozory rzetelności i gratisy. Nie ma to nic wspólnego z obiektywizmem i z rzetelnością dziennikarską. Duże nazwiska i znani wykonawcy muszą mieć 4 czy 5 gwiazdek, bo dzięki temu są profity jak darmowe CD i DVD (…)” 
Czy jest tak nadal? Jest. Wystarczy prześledzić kilka numerów. Poczytać wywiady, przejrzeć recenzje. 
Do napisania tego tekstu sprowokowało mnie jednak coś zupełnie innego. Grudniowa recenzja drugiej płyty toruńskiego Manchesteru – niemal żywcem przepisana STĄD. Te same argumenty, te same spostrzeżenia, sugestie, wskazanie na te same utwory… Takie cudowne podobieństwa raczej rzadko się zdarzają. Mylę się? Nie sądzę również, aby autor posiadł jakieś telepatyczne zdolności, które pozwalałyby idealnie wpasować się w sposób myślenia i argumentacji innego autora. 
Co więc zrobił? Nie miał pojęcia co napisać, a więc zabrał się na internetowy research. Podczas buszowania w sieci brutalnie wtargnął na blogową stronę, przeczytał i wykorzystał. Przyznam, że taka sytuacja zdarzyła mi się już po raz drugi. Drodzy Państwo, króluje bylejakość. A „Teraz Rock„ zszedł na psy. 

PS. Wywiad z Jackiem Leśniewskim można przeczytać TUTAJ

piątek, 16 grudnia 2011

Waldemar Rudziecki: Republika - początki

Toruńska Republika świętuje w tym roku 30-lecie swojego istnienia. Waldemar Rudziecki, który kierował studencką „Od Nową” na początku lat 80, opowiada o tajemnicy fenomenu tego zespołu. 

Dlaczego ze wszystkich zespołów, które grały wówczas w Toruniu trafiło akurat na Republikę? 

Nurt, w który grupa wpisała się ze swoją muzyką był w tamtym czasie niezwykle modny. Duże rolę przy sukcesie Republiki odegrały również kwestie pozamuzyczne. Co konkretnie? Zainteresowanie warszawskiego show biznesu, który poszukiwał czegoś nowego poza stolicą. Wyławiano niektóre zespoły i proponowano im preferencyjne warunki. 

Republika (Fot. ze zbiorów W. Rudzieckiego)


Więc gdyby Republika wystartowała 5 lat później, to nie miałaby szansy na taki rozgłos w latach 80.? 

Oczywiście, że nie. Początek lat 80. to był najlepszy moment, aby zaistnieć z taką muzyką. W Toruniu całe środowisko skupione było wokół klubu „Od Nowa”, który był już popularny w całej Polsce. Od 1977 roku wielu liczących się muzyków przewinęło się przez klub, choć nie byli stąd. Irek Dudek zamieszkał nawet na rok czy półtora w Toruniu. W klubie grywał w różnych konfiguracjach m.in. Andrzej Nowicki z Perfectu. Coraz więcej mówiło się o naszej scenie. Był taki moment, gdy koncerty organizowaliśmy trzy razy w tygodniu. Każdego dnia grały po trzy zespoły. I zawsze przychodziły tłumy.

Jak Republika była odbierana na scenie zanim zrobiło się o niej głośno w Polsce? 

Tak jak każdy inny zespół. Nie było żadnej ekstazy. Ich muzyka wciąż się zmieniała. Na początku grupa funkcjonowała jeszcze jako ResPublica z Wiesławem Rucińskim. On nadal ma w swoim archiwum nagrania z tamtego okresu, które nigdy nie zostały jeszcze wydane. Zmiany w Republice wiązały się z umiejętnościami muzycznymi Grzegorza Ciechowskiego. W pewnym momencie zaczęli grać nowofalowo. 

Waldemar Rudziecki
Później doszedł ten charakterystyczny chłodny wizerunek na scenie...

Ale to już znacznie później. Z tego co pamiętam to dopiero po tym, jak zainteresował się nimi warszawski show biznes, czyli Andrzej Ludew i spółka. Ekstaza zaczęła się po Festiwalu Nowe Fali w 1982 roku. Zjechało się wówczas wielu dziennikarzy, co miało przełożenia na liczbę artykułów, które ukazały się w prasie. Grzegorz był inteligentnym człowiekiem. Nie bójmy się tego powiedzieć - to był dobry materiał na gwiazdę. Cały zespół potrafił się - w pozytywnym tego słowa znaczeniu - sprzedać się. 

Zaglądał Pan często do ich legendarnej czarnej sali prób? 

Jasne. Nad repertuarem pracowali zespołowo. Czasem dochodziło do konfliktów. Dziś trochę niedoceniony jest Paweł Kuczyński, który miał olbrzymi wpływ na ich kompozycje. Pamiętam, że gdy opiekowałem się Republiką, to wciąż były z nimi problemy. Nie odbywały się zaplanowane koncerty... Prowadziłem nawet korespondencję w tej sprawie z Grzegorzem, którą przekazałem później do archiwum. 

Dzięki uwadze skupionej na Republice udało się rzucić światło Warszawy na inne toruńskie zespoły. 

To dosyć ciekawe zjawisko. Toruńska scena rzeczywiście wykorzystała szansę, która wtedy się pojawiła. Wypłynęła Kobranocka, a także te wszystkie grupy, które kręciły się zawsze na drugim planie. Faktem jest jednak, że Republika w porównaniu do innych zespołów - nie tylko w Toruniu, ale również w Polsce - była bardziej sprawna technicznie. I wmiksowała się w lukę, czego nie zrobiłaby bez pomocy Andrzeja Ludewa. Warszawskie komunistyczne układy. Innych wtedy nie było. Nie było szansy wejść do radia. Aby to zrobić, trzeba było mieć dojścia, których ja nie miałem. Nie mówię, że muzycy Republiki się sprzedali. Ale ich muzyka nie zmieniła się nagle z dnia na dzień, w chwili gdy przestałem się nimi zajmować. To były wciąż te same kompozycje. 


niedziela, 11 grudnia 2011

Violetta Villas: Koniak wieczorową porą

„Polacy nie byli przygotowani na taki talent jak Violetta Villas” - twierdzi Zbigniew Rabiński, toruński impresario, który organizował jej koncerty. 

- Pamięta Pan waszą ostatnią rozmowę? 

- Oczywiście. Telefonowaliśmy do siebie od czasu do czasu. Ostatnim razem zadzwoniła do mnie w niedzielę, 7 sierpnia tego roku tuż po godz. 16. Rozmawialiśmy wtedy dość długo. Głównie o szansach organizacji jej występu. I to w Toruniu. Jej nadal wydawało się, że będzie jeszcze koncertować. Gdy tylko lepiej się czuła, to od razu snuła plany powrotu na scenę. Estrada to było jej całe życie. A ja byłem organizatorem kilkunastu występów, na których była gwiazdą. W Ciechocinku, Starogardzie Gdańskim, czy w Busku Zdroju. Namówiłem ją również, aby podpisała kontrakt na wydanie podwójnego albumu z cyklu „Z archiwum Polskiego Radia”. 

Violetta Villas


- Zapamiętał Pan jakoś szczególnie, któryś z jej występów? 

- Jeden z cyklu koncertów "Start w przyszłość", który organizowaliśmy wspólnie z Krzysztofem Cwynarem w Busku Zdroju w 1996 roku. Poza Violettą Villas wystąpiły wówczas jeszcze m.in. Łucja Prus, Grażyna Świtała, Ewa Śnieżynka i Krystyna Giżowska. Koncert startował o godz. 15.30. Na kilku minut przez rozpoczęciem imprezy przybiega do mnie Elżbieta Budzyńska, która opiekowała się Violettą Villas. Prosi, abym podszedł, bo właśnie przyjechali. Idę do samochodu, a tam Violetta Villas w białej bluzce z tą burzą blond włosów, w których wplątane są jeszcze dziesiątki wałków. Spogląda na zegarek i tym swoim zalotnym głosem mówi do mnie "Och, nawet się nie spóźniłam…".

- Zalotnym głosem? 

- No tak. Z tym takim swoim erotycznym zacięciem wspartym charakterystycznym ruchem głowy. Odprowadziłem panie do garderoby, gdzie - może mi Pan wierzyć - spędziły cztery godziny. Pomieszczenie w tym czasie było zamknięte na klucz, a okna szczelnie zasłonięte. Pamiętam, że poprosiły mnie wtedy tylko o wiadro wody. Do dziś nie wiem po co. Nie chciały nawet nic do picia czy do jedzenia. 

- Zdążyła wtedy wystąpić? 

- A jak Pan myśli? Po tych czterech godzinach Elżbieta Budzyńska znów mnie woła. Jak teraz to Panu opowiadam, to czuję jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. Idę do garderoby. Violetta Villas stoi przodem do mnie ok. metra od drzwi. Ręce ma skrzyżowane. W białych rękawiczkach i krynolinie, w którą wpięto wiązanki fioletowych kwiatów. Przepasana szarfą. Włosy zrobione. Bez okularów. I pyta mnie: "Czy tak mogę wyjść na scenę?". Pocałowałem ją w rękę. Ona mnie – kompletnie zaskoczonego - prosto w usta,  prosząc jednocześnie, abym zaprowadził ją przed publiczność. Miała zaśpiewać tylko trzy piosenki. Ostatecznie wykonała cały swój recital. 

- Jaką była osobą prywatnie? 

- Niezwykłą. Najwięcej czasu miałem okazję spędzić z nią przy okazji koncertu w Starogardzie Gdańskim. To była końcówka lat 90. Mógł być 1998 lub 1999 rok. Po występie została bowiem na noc, co było dla niej czymś niespotykanym. Zazwyczaj od razu – nawet gdy impreza kończyła się bardzo późno - jechała do domu. Tamtego wieczoru po kolacji przegadaliśmy prawie całą noc. Violetta Villas. Elżbieta Budzyńska, Krzysztof Cwynar i ja.  

- O czym tak zażarcie dyskutowaliście? 

- O jej występach w Sopocie, w Las Vegas.... O gażach artystów. Było wesoło. Mało osób wie, że potrafiła żartować z samej siebie. Nawet ze swojego wzroku, który jak wiemy nie był za dobry. Wtedy też po raz kolejny mnie zaskoczyła. 

- W jaki sposób? 

- Hm… Po koncercie bywa, że artyści lubią sobie wypić trochę alkoholu. A więc kiedy Violetta Villas powiedział do mnie podczas kolacji "Panie Zbyszku, skoro stać Pana na krowę, to musi być Pana stać i na łańcuch", to nie wiedziałem początkowo o co jej chodzi. A ona do mnie: "Jak to Pan nie wie? Mówię o butelce koniaku". 

- Żartuje Pan? 

- W żadnym razie. Sam wysłałem wtedy kogoś po ten koniak do sklepu. Nie chcę skłamać, ale wydaje mi się, że wypiliśmy wówczas ponad połowę całej butelki. Ona była bardzo towarzyska. Wciąż kokietowała. Te jej miny, gesty. Jeśli miała odpowiedniego partnera w rozmowie, to nie było mowy o żadnych gwiazdorskim zachowaniu.  

- W życiu prywatnym nie miała chyba szczęścia do osób, którymi się otaczała. W ostatnich latach żyła raczej samotnie i w ubóstwie.

- Ona nigdy nie czuła się bezpiecznie. Wciąż uciekała od ludzi. Myślę, że to wynik tego, że napotkała na swojej drodze zbyt wiele osób, które ją wykorzystały lub skrzywdziły. Powtórzę to z pełną odpowiedzialnością – nie czuła się bezpiecznie. Dom, w którym zamieszkała miał być jej azylem. Nie udało się. Nie przypuszczała, że zostanie zarzucona zwierzętami znoszonymi jej przez ludzi. To nie były fanaberie artystki. Miała po prostu dobre serce. Przyjmowała każde zwierzę z otwartymi ramionami. 

- Czy mówiąc, że "do końca nie czuła się bezpiecznie" delikatnie sugeruje Pan jakieś niejasności dotyczące jej śmierci?  

- Nie. Nie sądzę, aby w jej śmierci było coś tajemniczego. Prawdą jest jednak, że miała bardzo skomplikowane kontakty z synem oraz Elżbietą Budzyńską, którą potępili wszyscy dziennikarze. Czy ktoś chciałby poświęcić 20 lat dla Violetty Villas i nic z tego nie mieć? Nie chce bronić Elżbiety Budzyńskiej, ale tylko ona była dostępna dla artystki dzień i noc. Była jej sprzątaczką, kucharką, garderobianą i powierniczką. A Violetta Villas była na nią zdana. Czy tego chciała czy nie. 

- Jak Pan zareagował kiedy dowiedział się o jej śmierci? 

- Nie pamiętam. To był szok. Tego samego dnia dzwonili do mnie znajomi, dziennikarze z gazet, namawiali mnie nawet na wywiad dla telewizji... Powiedziałem: "Nie". Przez dwa pierwsze dni byłem niemal nieprzytomny. Nawet żona zwróciła mi uwagę, abym przestał tak emocjonalnie do tego podchodzić. Ale nie potrafię. Violleta Villas - zaraz po Annie German - była dla mnie największą polską artystką. W Polsce nikt nie był przygotowany na takie zjawisko jak Violetta Villas. Gdyby żyła w Stanach Zjednoczonych lub we Francji jej kariery potoczyłaby się zupełnie inaczej. 


Kazik i Violetta Villas "Kochaj mnie, a będę twoją"

sobota, 3 grudnia 2011

Kobra na "Yugopolis"

O tym, że w związku z kontynuacją Yugopolis Grzegorz Brzozowicz zaprosił do współpracy Atrakcyjnego Kazimierza oraz Andrzeja "Kobrę" Kraińskiego pisałem już na blogu. Utwór tego pierwszego pt. "Morze śródziemne" trafił na "Yugopolis 2". Kawałek zaśpiewany przez Kobrę - "Byłaś moja" wzbogaci reedycję albumu "Yugopolis", który ukaże się 6 grudnia tego roku. 



Oryginał piosenki grupy Idoli można posłuchać tutaj.

piątek, 2 grudnia 2011

TSA w "Od Nowie"

Czasem trudno ubrać emocje w słowa, a już na pewno po takim koncercie. TSA w „Od Nowie”. Kawał porządnej sztuki. Nie jakieś harcerskie pitu-pitu na gitarce, ale soczyste riffy wsparte solówkami, które wciskają w ziemię. To również permanentna samcza walka na scenie o przywództwo w tym stadzie. Numer jeden - Andrzej Nowak. Ten facet urodził się z gitarą w dłoni i muzycznym ADHD. Furia z jaką wyciska z gryfu wszystkie dźwięki… I to w jaką układają się przemyślaną opowieść. Potęga. 

Ergo "Dawka dzienna"

Ergo "Dawka dzienna"
Nie jestem fanem muzyki chłopaków z Ergo. Nie chodzę na każdy ich koncert. Nie nucę ich piosenek przy goleniu i nie szukam namiętnie choćby skrawka informacji o tym zespole w prasie. Przyznam jednak, że panowie zaciekawili mnie ogromnie, kiedy na koncercie w hołdzie Republice wykonali swoją interpretację ”Śmierci na pięć”. I chyba sami również zdali sobie sprawę z tego, że wyszło dobrze, skoro studyjna wersja tego bodaj ostatniego przeboju Grzegorza Ciechowskiego znalazła się na ich debiutanckim albumie „Dawka dzienna”. A co z resztą?
Skrzywienie zawodowe każe mi od razu przy pierwszym słuchaniu płyty zagłębić się w teksty. I tu niestety – jak zwykł mawiać mój kolega ze studiów - szału nie ma. To, co uda się jeszcze przemycić gdzieś w wersach poszczególnych piosenek, w tekście czytanym (poupychanym nie wiadomo po co między utworami!) już się nie godzi. W tej materii otrzymaliśmy na albumie przeważającą serię truizmów przystrojonych w pseudopoetycki anturaż. Zespołowi marzył się chyba koncept album, ale to jeszcze nie ta pora.
Muzycznie Ergo rysuje swoją przestrzeń mocną kreską. Wszystko oscyluje zawieszone gdzieś między piosenką aktorską a rockiem. Trudno to wszystko zamknąć tylko w jednej szufladce i opatrzyć jednym spójnym hasłem. A to komplement. Nie jest to muzyka łatwa, która sprawdzi się na dużym plenerowym koncercie. Lepiej słuchać tych dźwięków w zaciszu (kiedyś mógłbym napisać – zadymionego) klubu. Szkoda tylko, że potencjał gitarzysty Łukasza Fijałkowskiego, który błyszczy swoją grą na koncertach schowano tu pod muzyczną kołdrę. 
Komu należy zaaplikować „Dawkę dzienną”, którą już od kilku dni można nabyć w muzycznych aptekach z płytami? Każdemu kto szuka w muzyce nie tylko wpadających w ucho melodii i pozostaje łasy na odkrywanie nieco innych klimatów niż to, co serwowane jest nam w komercyjnych rozgłośniach. Wśród utworów na potencjalny przebój wybija się tytułowa „Dawka dzienna”, ale warto również zwrócić uwagę na refleksyjny „Enfant terrible” czy „Żenadę”. Te ostatnie utwory oraz "Tango profanum" charakteryzują rodzący się styl grupy 

Ergo, Dawka dzienna, HRPP 2011.

piątek, 25 listopada 2011

Sofa: Trzeci album na wiosnę

Po tym co słyszałem, twierdzę, że to może być jedna z najciekawszych płyt 2012 roku. Premierę zaplanowano na wiosnę.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Bogdan Hołownia: Dźwięki, których nie ma w nutach

Bogdan Hołownia, pianista jazzowy i absolwent toruńskiej Szkoły Muzycznej, która obchodzi w tym roku swoje 90-lecie opowiada o latach spędzonych w szkolnej ławce.



- Skąd pomysł, aby rozpocząć naukę w średniej Szkole Muzycznej. Sam Pan się wyrywał czy rodzice namawiali? 

-Po ogólniaku nie wiedziałem co robić. Mój najlepszy kolega postanowił iść na ekonomię, więc poszedłem z nim. Po jej skończeniu trafiłem do wojska. Później znalazłem pracę w „Polmozbycie”, gdzie spędziłem trzy miesiące. Nie wyobrażałem sobie jednak siebie w tym miejscu za 50 lat. W tym samym czasie Andrzej Gulczyński pokazał mi pierwszy walking basowy. Zobaczyłem dźwięki, których nie było w nutach i poczułem wiatr wolności.

- I wtedy postawił Pan na Szkołę Muzyczną? 

- Tak. Wcześniej na prywatne lekcje muzyki chodziłem do prof. Barbary Muchenberg. Stwierdziła, że gdy pójdę do szkoły, to moje granie zostanie sformalizowane, a ja będę mógł się lepiej zorganizować i więcej ćwiczyć. Dostałem się. Musiałem tylko nadrobić teorię, bo nikt na mnie z tym nie czekał. Ale jak się coś musi, to się wiele rzeczy zrobi. 

- Miał Pan swoich ulubionych nauczycieli? 

- Oczywiście. Przede wszystkim prof. Wiesław Lisecki, który wykładał teorię oraz historię muzyki. Wspaniała osoba. Wyglądał jak Karol Marks i Fryderyk Engels w jednym. Posiadał nie tylko wiedzę, ale i mądrość życiową. Kiedy miałem dylematy dotyczące porzucenie szkoły, zatrzymał mnie pewnego dnia na korytarzu i powiedział: „Możesz zrezygnować ze szkoły, ale gdy to zrobisz, to już nigdy do niej nie wrócisz. A twoje myśli wciąż będę do niej wracały”. Do dziś nie wiem skąd on wiedział, że stoję przed taką decyzją. 

- Kto jeszcze? 

- Prof. Mariola Hadrysiak. Niezwykle ładna kobieta... (śmiech). Uczyła nas harmonii. Wie Pan, ja w tej szkole byłem najstarszy. Skończyłem studia z ekonomii, więc na chórze przezywali mnie „magister”. 

- Pozostali uczniowie nie mieli jeszcze 18 lat, Pan był już po studiach. Jak się Pan odnalazł w takiej klasie? 

- Nigdy się nie odnajdywałem, ponieważ nigdy nie czułem się częścią takiej grupy. Siedziałem spokojnie w ostatniej ławce i przyglądałem się światu. Wiek nie ma znaczenia. Można mieć naście lat i umysł 60-latka, albo odwrotnie. To nie był problem. Problemem były wieczne formalizmy tej szkoły. Prof. Bogdan Bilski, który był dyrektorem gonił mnie za granie pochodów jazzowych. Otwierał drzwi do klasy jak sobie grałem i pytał „A Chopin już wyćwiczony?”. 

- Traktował jazz jako muzykę kapitalistycznego Zachodu? 

- Sądzę, że to wynikało z jego natury. Zatrudniono mnie później w szkole jako nauczyciela, który prowadził zespół muzyczny. Grupa wystąpiła przed dyrektorem, od którego usłyszałem „To co Pan przygotował nie nadaje się do reprezentowania szkoły. Jeżeli chce Pan pojechać z tym na konkurs, to na własną odpowiedzialność”. Z własnej kieszeni kupiłem więc uczniom bilety na pociąg i pojechaliśmy. Nie zostaliśmy już na ogłoszenie wyników, bo musielibyśmy opłacać hotel. 

- I wygraliście konkurs? 

- Wygraliśmy. Po dwóch tygodniach dyrektor wezwał mnie do siebie i pyta: „Jak to jest, że zespół zdobywa główną nagrodę, a nie ma nikogo kto by ją odebrał?”. A dyplom powiesił sobie na ścianie. 

- Jak bardzo zmieniło się od Pana czasów podejście do nauki muzyki? 

- Dawniej gdy Willis Conover puszczał w „Głosie Ameryki” jazzowe utwory, to przed radioodbiornikiem siadała grupa muzyków, z których każdy spisywał po kilka taktów. W takim sposób mieli cały utwór, na którym im zależało. Ćwiczyli go na próbach i wymieniali się uwagami jak należy to zagrać. A dziś? Liczba i dostęp do materiałów jest ogromny, co niestety nie przekłada się na jakość ich wykonywania.


"Little Wing" z płyty Bogdana Hołowni i Jorgosa Skoliasa "Tales". Album rewelacyjny. 

niedziela, 20 listopada 2011

"Toruń Blues Meeting" - Czas na zmiany

Toruński festiwal przez lata obrósł swoją legendą. I nie chodzi w niej wcale o muzykę. Tutaj wszystko od początku było jasne. Poza dźwiękami płynący ze sceny liczył się klimat imprezy, spotkania ze znajomymi, którzy przyjeżdżali na to dwudniowe wydarzenie z całej Polski, a także hektolitry wypijanego w czasie koncertów piwa. W pierwszy dzień festiwalu przychodziło się słuchać i pogadać. Drugiego dnia wszyscy ściągali na Dżem. 


W ostatnich latach – poza ubiegłorocznym przyjazdem Johnny’ego Wintera - „Toruń Blues Meeting” przestał już jednak budzić emocje. Niekończące się kolejki do baru zaczęły zanikać. Na młodym pokoleniu zapatrzonym w nowe muzyczne wzorce blues nie robi już wrażenia, a ci starzy i wierni fani zaczęli się powoli wykruszać. Najstarszy toruński muzyczny festiwal powoli i nieubłaganie zaczął dosięgać kryzys. Nawet gwiazdy z zagranicy już nie pomagają. 
Dlaczego? Toruńska „Od Nowa” ze swoim festiwalem nie jest już muzycznym ewenementem, jakim była jeszcze kilka lat temu. W Toruniu coraz więcej jest już miejsc, w których zadomowił się blues. Miejsc, które oferują porządny zastrzyk tej muzyki i to całkowicie za darmo. Jako przykład niech posłuży chociażby toruński pub „Pamela”, który już od kilku lat postawił – z pozytywnym skutkiem - na tego typu granie. 
Jak było w tym roku? Pierwszy dzień tegorocznej edycji – cieszył się mniejszym powodzeniem. Czarną kurtyną odgrodzono nawet część sali, aby zatuszować wrażenie, że przybyło mniej osób. Ci, którzy zdecydowali się jednak przekroczyć drzwi klubu nie mogli narzekać. Choć dopiero w finale na scenie pojawił się syn Muddy Watersa, to intrygujących bluesowych zagrywek można było posłuchać sporo już wcześniej. 
Kasa Chorych wykrzesała ze swoich instrumentów niezły ogień, a najsłynniejszy polski wirtuoz jazzowej gitary pokazał, że i z bluesem radzi sobie również dobrze. Ekipa Jarosława Śmietany zaprezentowała nie tylko materiał z ostatniej płyty „I Love the Blues”, ale również takie standardy jak rozsławiony przez The Animals „House of the Rising Sun” czy „Fire” Jimi Hendriksa. Kompozycje tego ostatniego rozbrzmiewały nie tylko na scenie. 
W ramach festiwalu odbyła się prezentacja elektrycznych gitar wykonanych ręcznie. Każdy chętny mógł wziąć takie muzyczne wiosło do ręki, podłączyć się do pieca i wypróbować jego brzmienie. Dzięki temu w czasie festiwalu mieliśmy dwa koncerty. Jeden na głównej scenie i drugi w korytarzu pod schodami. Co chwilę rozbrzmiewał tam „Wehikuł czasu”, „Hey Joe”, „Little Wing”, a także różne inne pospiesznie improwizowane bluesy. 
I to jest właśnie kierunek, w którym powinien podążać festiwal, aby uratować starych i zyskać nowych fanów. Sama muzyka, sprzedaż okolicznościowych koszulek i kubków nie wystarczy. Koncerty powinno się obudować prezentacjami, giełdą płyt, warsztatami… Dlaczego? Dwa dni festiwalu po raz kolejny pokazały, że do „Od Nowy” przychodzi się nie dla bluesa, ale dla koncertu Dżemu. A te dysproporcje coraz bardziej są widoczne.


sobota, 19 listopada 2011

Aberdeen "Z soboty na niedzielę"

Aberdeen "Z soboty na niedzielę"
Będzie krótko, bo tak naprawdę nie ma o czym pisać. Są świetne płyty, które długo goszczą w odtwarzaczach i są też takie, których lepiej do nich nie wkładać. Zespół nazywa się Aberdeen i jest nieślubnym muzycznym dzieckiem lidera Manchesteru – Sławka Załeńskiego. Gitarzysta (a na płycie również – o zgrozo – wokalista) pisząc te kompozycje zatęsknił za swoimi punkowymi korzeniami. Jednak już podczas miksów i masteringu jakby pospiesznie się z tego wycofał. Efekt? Piwo przy tej płycie robi się od razu ciepłe i bez gazu. 
W esemesowym skrócie mamy tutaj do czynienia z cyklem wynurzeń na takie chodliwe tematy jak chlanie i ruchanie. Częstochowskie rymy w stylu „Jestem nawalony/ jak działa Navarony” wytrawnego słuchacza również nie połechcą. Brzmieniowo całość jest nijaka, dzięki czemu przebrnięcie za jednym zamachem przez wszystkie dziewiętnaście kompozycji może okazać się sporym wyzwaniem. Śmiertelnie poważne to granie nie jest. A jeśli miało być z jajem, to też nie do końca wyszło. 
Dla jasności - to nie tak, że wszystko jest tu złe. Kilka utworów na płycie „Z soboty na niedzielę” ma swój mniej lub bardziej rock’n’rollowy potencjał. Problem w tym, że zespół tak do końca chyba sam nie wie, w którą stronę chce pójść. Czy chce być niezależną ekipą nihilistów z gitarami czy zamierza lizać stopy radiowym prezenterom? Odpowiedź na to pytanie powinni znaleźć jeszcze przed wydaniem tego debiutanckiego albumu. Na koniec kilka ciepłych słów pod adresem autora okładki i perkusisty – Marcina Treichela. Za niebanalny pomysł na wkładkę należą mu się gratulacje. 

Aberdeen, Z soboty na niedzielę, HRPP Records 2011. 

sobota, 5 listopada 2011

Coma: Czerwona trasa koncertowa

Rogucki potrafi robić z publiką co chce. Sceniczne zwierzę. Można lubić lub nie lubić ich nowego albumu, ale nie zmienia to faktu, że to jeden ze zjawiskowych zespołów polskiej sceny. Udowodnili to podczas piątkowego koncert w „Od Nowie”. Pierwsza część z naciskiem na „Czerwony album”. Druga to już wiązanka przebojów. Z „Ciszą i ogniem” (na bis), „Tonacją” i „Spadam” na czele. To zawsze robi wrażenie, gdy publika zna wszystkie teksty na pamięć. I gdy wszystkie ręce na zawołanie wędrują w górę. Potęga.

środa, 2 listopada 2011

MGM: Nowa jakość

Mirosław "Gonzo" Zacharski, wokalista i lider MGM opowiada o nowej muzycznej ścieżce, na którą wstąpił jego zespół na płycie "New Heads". 

Mirosław "Gonzo" Zacharski
- Kilka dni temu ukazał się winylowy singiel zapowiadający waszą nową płytę "New Heads". Trzy utwory koncertowe oraz jeden studyjny zatytułowany "Świat" z soczystym gitarowym riffem. Tak właśnie będzie brzmiał cały album? 

- Dokładnie. O to właśnie nam chodziło. Choć tak naprawdę to tylko przedsmak, tego co czeka słuchaczy na całym albumie. 

- Opowiedz o tej płycie. Pracowaliście nad nią dość długo. 

- To prawda. Ale każdy z nas zajęty jest na co dzień swoją pracą. Płytę nagrywaliśmy w studio w Gniewkowie. Bardzo szybko poszło nam z perkusją i basem. Następne wspólnie z gitarzystą Tomkiem Prasem dojeżdżaliśmy, aby dogrywać partie gitary. Później miesiąc przerwy... W sumie zajęło nam to rok. Mieliśmy sporo czasu, aby przemyśleć jak to wszystko ma ostatecznie wyglądać. Wielkie podziękowania należą się Darkowi Kowalskiemu z pubu "Pamela", który umożliwił nam te nagrania i cały czas wspiera nasz zespół. 

- Przy której z tych nowych kompozycji było najwięcej dłubania, szukania odpowiedniego brzmienia?

- W "Gorącej krwi”, która najbardziej odbiega od tego, co prezentowaliśmy do tej pory. Bardzo długo próbowaliśmy dopasować do niej różne brzmienia. Dopiero Bobo Ryszewski, który jest zdolnym basistą sprawił, że to wszystko niezwykle okrągło zabrzmiało. Gdyby nie sekcja rytmiczna jaką mamy obecnie, to by nie było nowego MGM. Chłopaki czują to, co grają i robią to mega dynamicznie. 

- Podobno część utworów rodziła się dopiero w studiu?

- Pozostawiliśmy sobie do dopracowania takie muzyczne niuanse jak kwestia niektórych gitarowych solówek. W studiu kończyłem, a nawet napisałem tekst do piosenki "Bohater". Poza tym nagrywając niektóre utwory doszliśmy do wniosku, że można je jeszcze ciekawiej zaaranżować. Zaczęliśmy więc to zmieniać. 

- Wielokrotnie podkreślałeś, że "New Heads" to będzie nowa jakość MGM. Zupełnie nowe brzmienie zespołu.

- Tak, bo to pierwsze porządne nagrania, które zrealizowaliśmy w obecnym składzie. Poza tym zawsze szukałem takiego brzmienia, które uzyskujemy teraz razem. Nie będzie przesadę jeśli powiem, że przez całe życie poszukiwałem takiego perkusisty jak Michał Dąbrowski. Ten facet tak gra, że wreszcie jestem usatysfakcjonowany. Do tego melodyjny basista, którym jest Bobo Ryszewski i Tomek Pras ze swoimi hard-rockowymi riffami. 

- Właśnie - zespół od kilku lat coraz bardziej podąża w stronę rocka.

- Taki jest teraz nasz kierunek. Mamy nawet plan, aby włączyć do repertuaru MGM utwór z repertuaru mojego ulubieńca - Ozzy Osbourne'a. Kompozycja nazywa się "Perry Mason". To będzie taki nasz hołd dla niego i całego heavy metalu. 

Gonzo, Tomasz Pras, Bobo Ryszewski, Michał Dąbrowski
- Z taką muzyką ciężko wam będzie przebić się do radia. 

- Wiem. Ale co mam powiedzieć? Nigdy nie podkładałem się, aby grać tak, żeby się sprzedać. Nie po to zresztą związałem całe swoje życie z muzyką. Wierzę, że się uda. Musi. 

- Dużo śpiewacie w tych nowych numerach o miłości.

- Też się z tego śmieję. Obiecuję, że na następnym albumie tego już nie będzie. Zrobiliśmy sześć nowych piosenek, a nieubłaganie zbliżał się czas wejścia do studia. Uzupełniliśmy więc płytę kompozycjami, które narodziły się jeszcze w poprzednim składzie. Zamykamy tym samym pewien rozdział. Od stycznia ruszamy na koncertach z premierowym programem. Być może pokusimy się nawet, aby kolejną płyta nagrać na żywo. 

- Na co dzień jeździsz taksówką po Toruniu. To sprzyja pisaniu tekstów piosenek? Zbieraniu historii? Inspiracji? 

- Nie ukrywam, że sporo się już przy okazji tej pracy widziałem. Z tej nudy oczekiwania w samochodzie przychodzi mi tysiące pomysłów do głowy. To fakt. Jednak do napisania tekstu potrzebny mi jest impuls. Gdy muszę go napisać, to siadam i robię to w 10 minut. Gdy mam za dużo czasu mogę siedzieć przy jednym zdaniu godzinami i nic. 

- Wśród nowych piosenek są utwory, do który napisania zainspirowały cię nocne wydarzenie w Toruniu? 

- "Złamana". To historia o nastolatce, która zakochała się w starszym mężczyźnie. Facet rozkochał ją w sobie, zrobił jej dziecko, a potem włóczył się taksówkami po kasynach. W końcu wyjechał do Anglii, aby uciec od odpowiedzialności. Historia została wymyślona, ale jej korzenie są nieco toruńskie. 

- W tym roku wspólnie z MGM świętujesz 18-lecie. "New Heads" będzie waszą drugą płytą. Czujesz się spełniony jako muzyk? 

- Nie do końca. Jak Bóg da, to artystyczne spełnienie nastąpi z obecnym składem MGM. Nie chcę się już bawić w inne rzeczy. Gdyby miało mi to nie wyjść, to dałbym już sobie z tym spokój. Obecny MGM to dla mnie priorytetowy skład i zespół. Nic więcej mnie teraz nie interesuje. 

* Winylowy singiel pilotujący płytę MGM "New Heads" został wydany nakładem HRPP Records. 

poniedziałek, 31 października 2011

Julia Marcell: Z Torunia do Berlina

 Julia Marcell, polska wokalistka, pianistka i kompozytorka, która robi karierę w Europie opowiada o swoich toruńskich korzeniach i nowej płycie pt. „June”.

- Jak to jest, że córka profesora, a nawet rektora wyższej uczelni nie wybiera drogi naukowej, tylko muzyczną?

- Wyłamałam się! Ale moi rodzice chyba się tego spodziewali. Nazywali mnie zawsze „artystką ze spalonego teatru” (śmiech). Zawsze chciałam być na scenie. Przyzwyczaili się do tego. Zawsze mi jednak powtarzali, aby zrobiła choć jakiegoś magistra. Przychodzą teraz na moje koncerty. Wspierają. Sądzę, że gdybym chciała zostać mechanikiem i była tym zajęciem maksymalnie zafascynowana, też by mi pozwolili.

- Narodziła się jednak Julia Marcell. Skąd ten pseudonim?

- Traktuję go bardziej jako nazwę dla całego projektu. W życiu miałam ich mnóstwo. Zawsze coś mnie gnało, aby zakładać teatrzyki, robić instalacje artystyczne i maratony malarskie. Zawsze wydawało mi się, że dobra nazwa to jest to. Że wszystko co się robi trzeba jakoś opakować, spuentować, związać. Kiedy zaczynałam pisać piosenki studiowałam sztuki piękne. Postanowiłam uszczknąć coś z Marcela Duchampa. To dobra wróżba. Duchamp zmienił świat sztuki, przewartościował rzeczy, które były przed nim. Pomyślałam, że warto mieć takiego patrona.

 - Urodziłaś się w Toruniu?

- W Chełmnie. W Toruniu spędziłam dzieciństwo. Do 14 roku życia mieszkałam z rodzicami na Rubinkowie. Wciąż przenosiliśmy się z miejsca na miejsca, ale zawsze w ramach tego samego osiedla. W Toruniu ważny jest dla mnie Teatr Horzycy, a także cała starówka. No i Aula UMK jest szczególna.

- Aula UMK?

- Tak. Organizowano tam kiedyś bale dla dzieci pracowników uniwersyteckich. Uwielbiałam brać w nich udział! Występy, słodycze... Zawsze wyczekiwałam tej imprezy. Cała mapa Torunia usiana jest miejscami, do których mam sentyment. W grudniu przyjadę, aby na spokojnie wszystkie te miejsca odwiedzić.

- Co zaważyło na tym, że przeniosłaś się do Niemiec?

- To była spontaniczna decyzja. Potrzebowałam odmiany, nowej inspiracji. Chciałam znaleźć dla siebie nowe miejsca. A że strasznie lubię podróżować... Ten Berlin to też nie jest na zawsze. Mieszkam tam dopiero 3 lata.

- Mówią, że to miasto odcisnęło na „June” swoje piętno.

- Tak. Pod względem poszukiwania inspiracji i dźwięków z różnych miejsc. Wcześniej miałam bardzo dogmatyczne podejście do muzyki. Akustyczne granie i nagrywanie na tzw. setkę. W Berlinie dostrzegłam więcej możliwości i zaczęłam eksperymentować. Spore piętno na tym albumie odcisnęli również producenci, którzy zajęli się elektroniką. Potrzebowałam jej do przełożenia swojej częstotliwości na inne spectrum,. Aby album nadal był organiczny, ale miał jednocześnie więcej przestrzeni w sobie. Przy nowej płycie odkryliśmy, że mamy coraz większą frajdę z grania energetycznych utworów, w których można się wyżyć i poskakać.

- Skąd pomysł, aby na anglojęzycznej płycie w utworze „Echo” wykorzystać polski tekst?

- Przyjeżdżając do Berlinie znalazłam się w takim tyglu kulturowym. Otaczali mnie ludzi z najróżniejszych stron. W pewnym momencie zaczęłam poszukiwać swoich korzeni. To może śmieszne, ale będąc w Polsce nigdy nie oglądałam się na polskich wykonawców. Słuchałam zagranicznych twórców. Tym, co dzieje się na polskim rynku zaczęłam interesować się dopiero po przyjeździe do Berlina. Odkrywać nowe zespoły, zasłuchiwać się po długiej przerwie np. w Ewie Demarczyk. Odezwała się we mnie taka wewnętrzna potrzeba, aby przemycić na ten album coś polskiego. Wyszło dość spontanicznie w takiej nieco ludowej konwencji.

- Nagroda im. Grzegorza Ciechowskiego to szczególne wyróżnienie. Jakie miejsca zajmuje on na mapie twoich muzycznych zainteresowań?

- Choć w dzieciństwie w moim domu były płyty Republiki oraz Obywatela G.C, to dopiero teraz na nowo odkrywam jego piosenki. One rzeczywiście zachwycają swoim stylem i zastosowanymi rozwiązaniami. Był świetny! Republika, Maanam, Ewa Demarczyk.. To są kamienie milowe w historii polskiej muzyki.

- Usłyszymy w grudniu w „Od Nowie” piosenki Republiki w wersji Julii Marcell?

- Chciałabym się z nimi zmierzyć i dowiedzieć się czy wyjdę z tego obronną ręką. To dla mnie szalenie interesujące wyzwanie.


wtorek, 25 października 2011

MGM: Prolog do "New Heads"

Wielkimi krokami zbliża się premiera nowej płyty MGM zatytułowanej „New Heads”. Materiał nasyconymi gitarowymi riffami i dalekimi od banału tekstami „Gonza”. O tym co w życiu ważne z perspektywy faceta, który trochę już w swoim życiu przeżył i ma coś do powiedzenia. To MGM, jakiego do tej pory jeszcze słyszeliśmy. Iście rockowa maszyna. 
Zanim jednak będzie nam dane przesłuchać cały album pojawi się winylowy singiel pilotujący to wydawnictwo. Zawiera jeden utwór studyjny oraz trzy kompozycje nagrane na żywo. Nie ukrywam, że z przyjemnością zaprojektowałem okładkę zarówno na płytę „New Heads”, jak i na wspomnianego singla (patrz obok). Wydawcą obu materiałów jest HRPP Records. 

Więcej informacji można znaleźć na www.mgm-newheads.blogspot.com

Julia Marcell z Nagrodą im. Grzegorza Ciechowskiego

Drugi raz Nagroda im. Grzegorz Ciechowskiego trafiła w moje muzyczne gusta.  Julia Marcell. Wyróżnienie zostało przyznane za "hipnotyzujący głos, który potrafi oddać, ale i wyzwalać w odbiorcy najbardziej intymne uczucia. Za poszukiwania nowych środków wyrazu; za muzyczną erudycję, wszechstronność i perfekcyjną wręcz dbałość nie tylko o każdy dźwięk, ale i każdy element tej wyjątkowej artystycznej wizji. Za stworzenie opartej na rytmie i niezwykle oryginalnej przestrzeni muzycznej, która wprowadza odbiorców niemalże w pierwotny trans".

Teledysk do utworu "Matrioszka" z drugiego albumu pt. "June"

Pamiętam, że kiedy pierwszy raz słuchałem jej debiutancką płytę „It Might Like You”, to nie mogłem uwierzyć, że za tymi dźwiękami ukrywa się Polka. Jutro drugi raz w swojej karierze wystąpi w Toruniu. Przyjdźcie jej posłuchać. Koniecznie.Warto.

piątek, 21 października 2011

Acid Drinkers: The Dick Is Rising Again Tour

Zaczęli od „Zero” z „Vile Vicious Vision”. Później poleciały dalsze ludowe przyśpiewki wybierane starannie ze śpiewników zatytułowanych „Infernal Connection”, „High Proof Cosmic Milk”, czy ostatniego wydawnictwa „Fish Dick Zwei”. Gdzieś pomiędzy zaplątała się jeszcze archiwalne pieśni „The Rocker”, a także „Another Brick In The Wall” z pierwszej płyty z coverami. Moc i energia Acid Drinkers płynąca ze sceny klubu Lizard King była monumentalna. Ci panowie od wielu lat mają gitary zawieszone między nogami i doskonale wiedzą co z nimi robić. I robią to prawie na trzeźwo. - Okeeeej? – krzyczał co chwilę Titus do publiczności . Zajebiście ok. Do pełni szczęścia zabrakło „Drug Dealer” i „Pizza Driver” co piszący te słowa odbił sobie po powrocie do domu. 



niedziela, 16 października 2011

Manchester "Chemiczna broń"

Toruński Manchester wydał swoją drugą płytę. „Chemiczna broń” to piętnaście utworów, w tym jedna kompozycja bonusowa, od której kilka lat temu zaczęła się historia całego zespołu. 

Manchester "Chemiczna broń" 
Kiedy w 1992 roku na rynku ukazała się płyta Kobranocki „Ku nieboskłonom” pisano, że oto Andrzej „Kobra” Kraiński odkrył jakiś patent na hity. Tutaj jest podobnie. Grupa pod wodzą Sławka Załeńskiego sypie przebojami jak z rękawa. Mamy tu nie tylko znanego z radia „Lawendowego”, czy „Tajemnicę”, a także premierowe „Lubię twoje włosy” (z solówką - jak cały utwór - rodem z Oasis) czy ich największy nowy potencjalny hit - „Autostradę kłamstw”. 
Nikt na tej płycie nie oszukuje, że chce zmieniać swoją muzyką świat. To materiał skrojony na potrzeby rozgłośni radiowych. Każdy z premierowych utworów (poza drobnymi wyjątkami) przy odpowiedniej promocji mógłby spokojnie powalczyć o radiowe laury. Refreny wchodzą do głowy szybciej nim ktoś zorientuje się o czym opowiadają te piosenki. Niestety to właśnie w tekstach należy doszukiwać się mankamentów „Chemicznej broni”.   
Wgłębianie się w słowa tych utworów oddzielnie nie razi tak bardzo jak słuchanie ich wszystkich po kolei. Czy rzeczywiście członkowie Manchesteru nie mają nic więcej do powiedzenia poza zgłębianiem tematu relacji damsko-męskich? Samo słowo zgłębianie jest zresztą w tym przypadku sporym nadużyciem. Na „Chemicznej broni” aż w trzynastu na piętnaście utworów Manchester odmienia miłosne historie przez różne przypadki. Po co? 
Ale to by było tylko tyle narzekań. Czy to się komuś podoba czy nie, mamy aktualnie w Toruniu zespół, który wie jak robić muzyczne przeboje. Drugi album Manchesteru to zresztą o wiele dojrzalsza płyta od ich debiutu sprzed trzech lat. Inaczej nagrana. Brzmieniowo ciekawsza. Wyraźnie słychać, że zadbano o ten synth-popowo-rockowy album od strony produkcyjnej. Na jego końcowym efektem pracowało zresztą kilka osób. 
Właściwie to tylko „Chemiczna broń” (ze wstępem niczym Muse) i „Polski Londyn” daje szansę posmakować tego jak kiedyś brzmiał Manchester. Dziś zespół zamiast gitarowej prostoty coraz częściej z zaciekawieniem spogląda w stronę elektronicznych nowinek, co wychodzi mu tylko na dobre. Ci, którzy sięgną po tę płytę skuszeni którymś z utworów puszczanych w radiu (a jest ich kilka) nie będą zawiedzeni całością. 

* Uwaga na koniec. Takie utwory jak ckliwy „List” czy spowolnione „Na jej podobieństwo” mogli sobie już podarować. Lepiej radzą sobie w żywszych numerach. 

Manchester, Chemiczna broń, EMI Music Poland, 2011. 


piątek, 23 września 2011

Butelka: Do kurii trafił na mnie donos

Grzegorz Kopcewicz, lider toruńskiej grupy Butelka opowiada o nowej płycie swojego zespołu zatytułowanej "Diabeł z powyłamywanymi rogami". 

Butelka (Fot. Anna Wojciulewicz)
- Nagrywacie album i poza informacjami o koncertach niewiele słychać o zespole. Cisza przed burzą? 

Jeżeli wydanie płyty można porównać do burzy, to rzeczywiście tak jest. Kolejny album zapowiadaliśmy już kilka razy, ale zmiany w składzie spowodowały pewne opóźnienia. Nie musieliśmy się zresztą spieszyć z jego wydaniem. Sporo rzeczy się pozmieniło. Nowy gitarzysta wniósł taki metalowy szlif, którego Butelka nigdy nie posiadała. To dodało nam nieco mroku. Z kolei perkusista ma za sobą progresywne doświadczenia. Cały zespół brzmi więc teraz nieco inaczej. 

- Pytam, bo Butelka przyzwyczaiła już torunian do prowokacji. Było starcie z Robertem Biedroniem o jedną z piosenek, było regularnie szczypanie Radia Maryja w tekstach, a także wystawa zdjęć, w ramach której odwiedziłeś kilka toruńskich kościołów... Sporo. A teraz jest cicho. Podejrzanie cicho.

Jeżeli ktoś przyzwyczaił się do tego, że muszę prowokować, to nieco się zdziwi. Działania, które podejmowałem w przeszłości służyły określonym celom, które osiągnąłem. Najnowsza płyta będzie zapisem tego, w którym miejscu znajduje się obecnie nasz zespół. Jeżeli ktoś oczekuję, że będę teraz zajadle atakował PiS, to może się zdziwić. 

- O czym więc będzie tekstowo opowiadała ta płyta?

W pewnym sensie będzie to koncept album. Materiał oddaje sytuację starszych osób mieszkających na osiedlach z czasów komuny, którym wydaje się, że administracja osiedla ich okrada. Tego typu wątki na pewno się pojawią. 

- Czyli jednym słowem Butelka rozszerzy swoją grupę docelową o zbiór osób 60+? 

Znalazłem sobie po prostu wdzięczny temat, którym się zająłem. Uznałem, że w pewien sposób może to być po prostu dowcipne. Traktuję ten materiał z przymrużeniem oka. Może nawet bardziej niż przy okazji poprzedniej płyty. 

- Podobno w jednym z nagrań można usłyszeć obszerne fragmenty autentycznego listu, który trafił do toruńskiej Kurii Diecezjalnej?

Tak. Postanowiliśmy wykorzystać go w jednym utworze. To anonim dotyczący mojej osoby, który udało mi się przechwycić. Chociażby dla tego utworu będzie warto sięgnąć po naszą płytę. 

- Na forach internetowych momentami aż wrze na temat zespołu. Po wydaniu "Diabła z powyłamywanymi rogami" znów zrobi się pewnie gorąco. 

Bardzo rzadko podejmuję dyskusję w sieci. Zabieram głos jedynie kiedy mnie coś szczególnie poruszy. Z anonimowymi fantomami nie ma sensu dyskutować. Strata czasu. 

wtorek, 20 września 2011

Manchester: Nadciąga "Chemiczna broń" - premiera 27 września

Sławek Załeński oraz Maciej Tacher z grupy Manchester opowiadają o nowej płycie zatytułowanej "Chemiczna broń", która będzie miała swoją premierę już 27 września.

- Cały czas się zastanawiałem jaką drogą podąży Manchester po wydaniu debiutanckiego albumu. I oto mamy odpowiedź. Pogranicze popu i synth rocka. To jest kierunek, w którym chcecie dalej zmierzać, czy tylko jeden z przystanków na waszej drodze?

Sławek Załeński: Muzyka Manchesteru wciąż się zmienia. I to tak nieoczekiwanie, że nie mam pojęcia co będzie za 5 lat. Startowaliśmy jako grupa niszowa, po czym odkryłem w moim komputerze wiele zabawek pozwalający wydobyć zupełnie inne brzmienie. Doszedłem wtedy do wniosku, że trzeba skończyć tą gitarową "undergroundowością". Nadal gramy jednak to, co nam się podoba. Wytwórnia zupełnie nie wtrąca się w to, co robimy. Nie ukrywam, że jestem nawet tym nieco zdziwiony.

Manchester
- Debiut pozostaje zawsze debiutem, ale to po drugim albumie słychać, na co tak naprawdę stać dany zespół.

SZ – Jestem o to spokojny. Dlaczego? Na albumie znalazło się piętnaście piosenek. Cały czas pozostaliśmy więc płodni muzycznie. A utwory? Uważam, że są „ładne”. Bardzo lubię to słowo (śmiech). Taki „Lawendowy” powstał np. z powodu naszego perkusisty, który zaspał po koncercie sylwestrowym we Wrocławiu. Napisałem ten utwór podczas oczekiwania na jego przyjazd. Resztą piosenek również rodziła się w dość naturalny sposób. Różnica polega na tym, że na „Chemicznej broni” więcej tekstów napisał Maciek. Z mojego pierwotnego tekstu do piosenki "Autostrady kłamstw", wyjął np. jedną frazę "Żegnaj muszę cię zapomnieć" i dołożył nową, własną resztę.

- Po tekstach Sławka wiadomo już czego można się spodziewać. A teksty Macieja?

Maciek Tacher: – Początkowo napisałem dwa, które nie były utrzymane w zbyt radosnym klimacie. Bliżej mi do liryki Kasi Nosowskiej, co nie do końca pokrywa się z pomysłem jaki mamy na nasz zespół. Zacząłem się więc zastanawiać jak mógłbym dogodzić Manchesterowi, a jednocześnie stworzyć coś swojego i bardziej optymistycznego. Przypomniałem sobie wtedy o Czerwonych Gitarach, których słuchałem kilkanaście lat temu z winyli. Chciałem przenieść coś z tamtego klimatu do moich tekstów. Tak powstały dwa teksty „Jestem supermanem” oraz „Lubię twoje włosy”.

- Co jeszcze różni wasz debiutancki album od drugiej płyty?

SZ – Brzmienie. Za wszystkie piosenki na drugim albumie – poza „Na jej podobieństwo”, którą zrobiłem sam - zabrali się warszawscy producenci. I to słychać.

- Nie żal wam tego, że straciliście już ten rockowy pazur, który mieliście na początku? Teraz jest - ja wspominał Sławek - „ładnie”.

SZ – Na koncertach nadal prym wiodą gitary. Na płycie bywa różnie.
MT – Na "Chemicznej broni" są może 2-3 piosenki, które zostały tak podprodukowane, że na pierwszy plan wychodzi syntezator. Najmocniej to słychać w „Lawendowym”. Reszta nie odbiega od koncertowych wersji i jest kontynuacją tego, co prezentowaliśmy 5 lat temu na pierwszym koncercie w Od Nowie. Będą też np. takie brit-popowe kawałki jak wspomniany „Lubię twoje włosy” czy „Wyścig Szczurów”.
SZ – Nasz nowy singiel „Nie chce się spać” też jest bardzo gitarowy. Efekt? Ani w Rmf Fm, ani w Radiu Zet nie chcą go grać. Następny „Autostrady kłamstw” też będzie gitarowym numerem.


- Bywa, że słuchacze biorą wasze teksty na poważnie?

SZ – Ktokolwiek to robi, musi być chyba szalony. Nigdy nie ukrywaliśmy, że część z nich piszemy dla zabawy. Jak tu brać na serio tekst „Ty znowu chcesz się kochać, ja już nie mam sił”? Nigdy nie zmienialiśmy naszymi piosenkami świata. Nie o to nam w Manchesterze chodzi.

- A co się stanie za kilka lat, kiedy to, co śpiewacie z racji waszego wieku zupełnie nie będzie już autentyczne dla waszych nastoletnich odbiorców?

MT – Ratuje nas to, że dosyć młodo wyglądamy (śmiech). Sławek jest nauczycielem w liceum, co może mieć wpływ na tematykę piosenek i ogólną wizję tekstów. Na „Chemicznej Broni” będzie miejscami poważniej, miejscami lekko i frywolnie. Co zrobimy na trzeciej płycie? Czas pokaże, ale rock’nd roll to w sumie strefa wiecznej młodości. Taka praca (śmiech)

wtorek, 13 września 2011

Stainless: Starsi bufoni dwaj

Stainless. Surfując po YouTubie trafiłem przypadkiem na ich największy przebój. 18 lat temu piosenka szalała w toruńskich rozgłośniach. Materiał nigdy nie ukazał się na płycie CD. Wyszedł jedynie na kasecie. Szkoda. W Stainless grał jeden z ciekawszych toruńskich gitarzystów.


Poniżej roboczy fragment rozdziału z mojej książki o toruńskim rocku.:
"(…) Krzysztof Janiszewski w sklepie muzycznym „Kram” przy ul. Mostowej natrafił na ogłoszenie zespołu, który poszukiwał wokalisty. Postanowił spróbować. Grupa nazywała się Smirnoff. Jej członkowie spotykali się na strychu Wojewódzkiego Ośrodka Animacji Kultury. Przed pojawieniem się w zespole Janiszewskiego funkcję wokalisty pełnił Leszek Kraśnicki. Jego koledzy ze Smirnoffa stwierdzili jednak, że lepiej będzie poszukać kogoś innego. Napisali więc ogłoszenie i powiesili je w „Kramie”. (…) -
- Przygotowałem sobie trzy utwory i zaśpiewałem. Andrzej Tyloch, który był liderem zespołu stwierdził, że jestem dość kontrowersyjnym wokalistą. I śpiewam za wysoko. Nie mieli jednak nikogo innego, więc zostałem – wspomina Janiszewski. 
Smirnoff grał typowy heavy metal spod znaku Iron Maiden i TSA. Pojawiły się jednak drobne problemy z nazwą. Andrzej „Bruner” Gulczyński, który się opiekował muzykami stwierdził, że Smirnoff za bardzo kojarzy się z wódką. Poza tym był jeszcze jeden zespół o takiej nazwie. Grał thrash i pochodził z Ciechanowa. To tylko przyspieszyło ich decyzję o zmianie. „Bruner” wymyślił Stainless. I tak już zostało. Krótko później z zespołu odszedł Leszek Krasiński. 
W 1991 roku Stainless tworzyli: Krzysztof Janiszewski – śpiew, Andrzej Tyloch – gitara, Sławomir Kosiński – gitara, Maciej Jackowski – bas, Piotr Wituszyński – perkusja. W takim składzie w 1992 roku zespół zdobył II miejsce na Festiwalu w Węgorzewie (tuż za grupą Sweet Nosie). Otrzymali wówczas nagrodę od Radia Olsztyn w postaci sesji nagraniowej, co otworzyło im możliwość nagrania płyty. 
Tuż po występie w Węgorzewie, Sławek Wierzcholski zaproponował Maciejowi Jackowskiemu granie w Nocnej Zmianie Bluesa. Po jego odejściu – basistą Stainless został Jarosław Szajerski. 
Sesja nagraniowa odbyła się w dwóch częściach. Pierwsza - listopad 1992 roku, druga - styczeń 1993 roku. Kontrakt udało się podpisać dzięki pomocy Sławka Wierzcholskiego. Wkrótce na rynku ukazała się kaseta magnetofonowa zatytułowana tak jak zespół - „Stainless”. Trzy miesiące po kasecie miała ukazać się płyta, ale nigdy do tego nie doszło. Firma „Bass Records”, z którą zespół podpisał kontrakt przestała istnieć. 
Największymi przebojami z ich debiutanckiego materiału stali „Starsi bufoni dwaj” oraz „Śmiech i łzy”. Wszystkie teksty na debiucie napisał Krzysztof Janiszewski. 
Zespół nie zrażony brakiem płyty zaczął tworzyć nowy materiał. Całość ewoluowała w stronę klimatów spod znaku Rage Against The Machine. Stainlees dotarł do półfinału festiwalu Marlboro Rock In 1995. Zagrał koncert w warszawskiej Stodole z Tiltem. Materiał o grupie ukazał się w Tylko Rocku. Coś jednak wisiało w powietrzu. Nie było kolejnej płyty i nieubłaganie zespół zaczynał się wypalać. 
Część grupy muzycznie ciągnęła w stronę coraz bardziej zakręconych rzeczy. Motorem takich psychodelicznych klimatów był basista Jarosław Szajerski. Niestety dotychczasowy lider - Andrzej Tyloch - nie podzielał tego pomysłu. W kwietniu 1996 roku po wielkiej kłótni zapakował swoją gitarę do futerału i wyszedł z sali prób. 
- Granie w zespole to wieczna walka. Walka nie tylko w zespole, ale ze światem zewnętrznym. Denerwują się organizatorzy koncertów, którzy nie są w stosunku do ciebie fair. Denerwują cię wydawcy. Do tego ludzie w zespole, każdy z nich ma inną wizję – mówi Janiszewski. - Andrzej stwierdził, że skoro nie pasuje do nas to odchodzi. Jest bardzo dobrym gitarzystą. Wychował się na Gary Moorze i potrafił grać sercem. Kiedyś Kobra proponował mu współpracę, ale on chciał grać swoje rzeczy. 
W chwili gdy Andrzej Tyloch zamknął drzwi narodził się Doktor C."

poniedziałek, 12 września 2011

Z archiwum: Butelka - rynek muzyczny jest jak dżungla

Grzegorz Kopcewicz, lider zespołu metalowego Butelka oraz właściciel studia nagrań Black Bottle Records opowiada o wkraczaniu na rockową ścieżkę

- Policzyłem sobie, że funkcjonujesz na scenie muzycznej już około 25 lat. Ćwierć wieku z rockiem to chyba sporo?

- (śmiech) To nie jest jeszcze tak dużo. Patrząc po zespołach, które funkcjonują na naszej polskiej scenie, łatwo zauważyć, że nie należę do tego najstarszego grona. Z drugie strony mam nadzieję, że nie będzie to mój ostatni rok. Takie zespoły jak chociażby Jethro Tull grają do dzisiaj i nie uważam, aby ocierały się o jakąś śmieszność. Każdy ma prawo wyjść na scenę. Nie ma przepisów na ten temat.

- Czego nauczyłeś się przez te lata o funkcjonowaniu muzycznej machiny?

- Tego jak niezwykle cenne bywa doświadczenie. Nikt nie zrobi mnie już tak łatwo w konia, jak młodego muzyka. Wiem jak działa sprzęt, na co należy zwracać uwagę na koncertach, czego się wystrzegać. Rzadko się teraz się zdarza, że pojedziemy w trasę koncertową i nagle wdepniemy na jakąś minę, bo ktoś nam nie chce zapłacić za występ.

"King Bruce Lee Karate Mistrz" - od tego coveru zaczęła się historia Butelki 

- Co się robi w takich sytuacjach?

- Trzeba uważać z kim się rozmawia. Rynek muzyczny z muzyką metalową jest jak dżungla. Trzeba walczyć o swoje. Każdy chce coś na tym zyskać i często dochodzi do spięć. Najtrudniejsze są sytuacje, kiedy jedzie się na drugi koniec Polski, po czym okazuje się, że koncert nie był wypromowany i nikt nie przyszedł. A trzeba zapłacić za transport kilkaset złotych. W takiej sytuacji trzeba spojrzeć sobie głęboko w oczy i wyjąć pieniądze z kieszeni.

- Czego w tej branży nie można kupić a trzeba się nauczyć?

- W Polsce nie istnieje w zasadzie instytucja menadżera. Zespół sam musi sobie z tym poradzić. Najlepszym przykładem takiego podejścia jest grupa Behemoth. Lider zespołu organizuje sobie wszystko od początku do końca. To jest najlepsza droga. Trzeba starać się samemu do wszystkiego dojść, a nie oglądać się na kogoś, kto ma nam to wszystko załatwić. Młodym przede wszystkim polecam ostrożność.

- Co ciebie popchnęło, aby zająć się muzyką?

- Pod koniec podstawówki stałem się fanem hard rocka. Docierało do nas wtedy sporo płyt z nagraniami zespołów z Węgier. Oprócz tego obowiązkowo słuchaliśmy przywożonych z Zachodu krążków Black Sabbath, Deep Purple, Led Zeppelin… Na tych trzech zespołach się wychowałem.

- Kiedy sam spróbowałeś szczęścia na scenie?

- Gdy uczyłem się w IV Liceum Ogólnokształcącym w Toruniu. Obok sali gimnastycznej była taka mała salka, gdzie odbywaliśmy swoje próby. Nie potrafiliśmy wówczas grać, ale bardzo chcieliśmy to robić. Doświadczenie przyszło z czasem. Cały zespół grał na jednym wzmacniaczu, a perkusja to był jeden kocioł i talerz. Teraz wystarczy mieć pieniądze i każdy może sobie kupić markowy sprzęt. Wtedy to było niemożliwe. Inna była rzeczywistość, taka bardziej „romantyczna”.

- Pamiętasz swój pierwszy koncert?

- Pewnie. To był przegląd młodzieżowy w Domu Kultury w Toruniu. Dostaliśmy wyróżnienie nawet nie za umiejętności, ale za debiut. Graliśmy kilka piosenek The Beatles. Później zagraliśmy większy koncert na rynku podczas Dni Torunia. Zespół nazywał się Eat, a później przemianował się na SS-20.

Nieżywe Trupy - solowy projekt Mc Butelki

- W szkole patrzyli przychylnym okiem na wasze granie?

- Granie i słuchaniem muzyki manifestowało się wtedy tak jak dziś - swoim ubiorem. Wychowawczyni powiedział mi wprost, że matury to ja na pewno nie zdam. Bulwersował ją fakt, że nosiłem marynarkę z podniesionym kołnierzem, a do tego krawat na gołą szyję i wpięty w klapę znaczek „Public Enemy”. W liceum naszym zespołem opiekowała się jedna z nauczycielek. Jak zobaczyła nas podczas tego koncertu na Dniach Torunia, to się załamała.

- Wspomniałeś, że kiedyś to granie było bardzie romantyczne. Co się zmieniło?

- Żyjemy w innej rzeczywistości, w której kierunek wyznaczają finanse. Dziś, aby zagrać koncert trzeba sporo w siebie zainwestować. Kiedyś zbieraliśmy co kto miał i to wystarczyło, aby zagrać koncert. Głód muzyki granej na żywo był tak ogromny, że na koncert w szkole przychodziły tłumy.

- Myślisz, że ci, którzy dzisiaj zaczynają przygodę z muzyką mogą poczuć namiastkę buntu, która towarzyszyła muzyce w latach w 80?

- Inne są teraz czasy. Mieliśmy wówczas konkretnego wroga – władzę ludową i Związek Radziecki. A teraz? Wszystko jest jakoś tak zatomizowane, rozproszone… Trzeba się ostro zmobilizować, aby znaleźć przeciwnika. Można atakować hipermarkety i polityków, ale nie systemowo jak to było w PRL-u. Wszyscy wtedy walczyliśmy, aby żyć w innej rzeczywistości. A jak już nastała, to okazało się, że to nie jest wcale taki raj.

- Zmiana pokoleniowa…

- Bardzo uważnie obserwuje wszystko co dzieję się na muzycznej scenie. Staram się zrozumieć młodych. Jakie wyciągam wnioski? Widać, że dziś najwięcej w muzyce denerwują się hip-hopowcy (śmiech).

- Przejawem buntu coraz częściej zamiast gitar pozostają sample i słowa recytowanie z szybkością błyskawicy.

- Ciekawi mnie bardziej co będzie jeszcze dalej - za 10, 15, 20 lat.. Dla mnie zawsze niezwykle cenne jest to, że ktoś mówi to, co sam myśli. Jeżeli to jest jeszcze na odpowiednim poziomie, to już w ogóle jest super. Każdy ma prawo się wykrzyczeć. Zwłaszcza, że nie ma cenzury, a więc odpowiada się tylko za to, co się powiedziało, a nie za to się powie.

- Czego słucha twój syn?

- Muzyki elektronicznej. Ja się na tym nie znam. Długo nie poważał tego, co robiłem jako muzyk w swoim obecnym zespole. W momencie kiedy zorientował się, że wśród jego znajomych są fani Butelki i zaczął do tego podchodzić zupełnie inaczej (śmiech).

"Dekoder Tv Trwam" Butelki, czy jazda bez trzymanki na rowerach bez siodełek

- Jak reaguje kiedy mu puszczasz utwory np. Judas Priest czy Deep Purple?

- Zupełnie tego nie czuje i wcale mnie to nie dziwi. Mój ojciec grał na trąbce i słuchał jazzu. Próbował mnie tym jazzem zarazić. Nie wyszło, bo ja zupełnie nie rozumiałem tej muzyki. Wolałem hard rocka. I tak samo jest teraz z moim synem .

- Pierwsze próby swojego zespołu odbywałeś w szkole, później skrzydła rozwinął nad wami Waldemar Rudziecki, ówczesny dyrektor studenckiej „Od Nowy”. Dziś w „Od Nowie” nie ma już możliwości, aby zespoły mogły się tam spotykać, aby poćwiczyć.

- W starej „Od Nowie”, która mieściła się w „Dworze Artusa”, były piwnice z grubymi murami. Każdy mógł tam grać nie przeszkadzając nikomu. Obecnie w „Od Nowie” wystarczy, że jeden zespół ma próbę. Efekt? Hałas potworny. Liczę na to, że władze Torunia wyremontują wreszcie jakiś bunkier i udostępnią twórcom, aby mogli kontynuować to, co zapoczątkował Waldemar Radziecki w latach 80.

- Z tego co mówisz, wynika, że dziś zespół ma o wiele trudniej, aby się przebić. Musi zainwestować w sprzęt, w promocję, znaleźć miejsce do prób. Inaczej skazany jest na margines.

- Jeśli zespół jest dobry i zdeterminowany, to poradzi sobie w każdych warunkach. Muzyka rockowa, bo o takiej rozmawiamy, nie jest promowana w radiu, ani w telewizji. Problem promocyjny pomaga dziś rozwiązać Internet. Trzeba sobie radzić samemu. Każdy kto zakłada zespół rockowy musi się liczyć z tym, że przez parę ładnych lat będzie musiał do tego dokładać. A być może zawsze.

- Sam jednak z uporem maniaka podążasz tą ścieżką. Grasz koncerty, masz własne studio nagrań. Często zaglądają do niego młode kapela, które chcą coś zarejestrować?

- Często sam namawiam ich, aby na próbę nagrali jedną, czy dwie piosenki. Aby posłuchali siebie jeszcze zanim na poważnie zaczną myśleć o normalnej płycie. Ostatnio nagrywał u mnie zespół In Vitro z Gniewkowa. Jestem bardzo mile zaskoczonym końcowym efektem. Okazało się, że trochę tych młodych zdolnych zespołów w okolicy jednak jest.

- Na jakie jeszcze grupy, które wypłynęły w ostatnim czasie, warto zwrócić uwagę?

- Na pewno Mr Lajt, którzy zdobył wyróżnienie na ostatnim Przeglądzie „KATAR”. Do tego dorzuciłbym wspomniany In Vitro, a także TAZ oraz Menace. Trochę boleję nad tym, że w Toruniu nigdy nie było jakiś wystrzałowych metalowych zespołów. To, co wychodziło poza Toruń, zawsze miało większy związek z reggae, nową fala, albo punk rock.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...