wtorek, 17 grudnia 2013

Koncert pamięci Grzegorza Ciechowskiego 2013

Zaskakujące jest to, że choć frekwencja tego koncertu od początku utrzymuje się na wysokim poziomie (w sobotę szczelnie nabita była nie tylko cała sala, ale również schody, prowadzące do jej wnętrza), to jednak z każdym rokiem publiczność jest coraz młodsza. Coraz mniej jest w tym tłumie tych, dla których początki Republiki zbiegły się z ich młodością. Dla których przywiązanie do biało-czarnych pasów było tak ogromne, że nie wyobrażali sobie, aby tego nie manifestować na zewnątrz. To nie zarzut. To fakt. 

Misia Furtak (w środku) śpiewa "Lawę" w duecie z Melą Koteluk (Fot. T. Bielicki)

To już gdybanie, ale zaryzykuje stwierdzenie, że coraz częściej ci, którzy zaglądają w grudniu do „Od Nowy” robią to przede wszystkim zwabieni obietnicą kumulacji gwiazd, które z różnym skutkiem  mierzą się na scenie z twórczością autora „Białej flagi”. Bo ilu wśród nich było w tym roku takich, którzy znali debiutanckie „Nowe sytuacje” na wylot? Którzy wiedzieli, że gdy Republikanie, odtwarzający w finale materiał ze wspomnianej płyty, zagrają „Arktyką”, to tuż po niej zabrzmi „Śmierć w bikini”? Że w finale usłyszymy „My lunatycy”?

Leszek Biolik wykorzystał tegoroczny koncert do promocji twórców, z którymi związał się za pośrednictwem swojej „Otwartej Sceny”. To właśnie Magnificent Muttley (zaledwie średnie wykonanie „Psów Pawłowa” i „Masakry”) oraz Drekoty (dość intrygująca wersja „Fanatyków ognia”, „Sam na linie”) otworzyły toruńskie wydarzenie. Od pierwszych dźwięków w górę poszła jedyna powiewająca fanowska flaga w biało-czarne pasy. W takie pasy podczas całego koncertu w „Od Nowie” układały się zresztą nawet światła scenicznych reflektorów. 

Po nich przyszedł czas na tegoroczną laureatkę Nagrody im. Grzegorz Ciechowskiego – Misię Furtak. Koncertowy potencjał jej popowej debiutanckiej EP-ki okazał się zaskakująco bardzo dobry. Jako bonusy zabrzmiał nowy utwór zatytułowany roboczo „Egyptian”, świetna (!) rozimprowizowana  wersja „Ola” z repertuaru jej Tres.b oraz „Układ sił” i „Lawa”, którą Misia Furtak miała już kiedyś okazję zaśpiewać na tej samej scenie. Tym razem – tę bodaj najbardziej radośnie brzmiącą piosenkę Republika – wykonała w duecie z Melą Koteluk. 

Tymon Tymański z członkami Republiki podczas odgrywania całych "Nowych syyuacji"

Sztuka sensownego zmierzenia się z kompozycją innego artysty polega na tym, aby wykonać ją bez muzycznego gwałtu i przy okazji pozostawić swój ślad. O ile Kari Amirian siląc się na przesadzony artyzm w „Nie pytaj o Polskę” i „Odchodząc” zderzyła się ze ścianą, to Tomasz Makowiecki wyszedł z tego obronną ręką. Były ciarki na plecach, gdy płynącym „Ciałem” podryfował w hipnotyczne rejonu. Podobnie w „Telefonach”, które rozmarzone i spowolnione wyewoluowały w codzie w dyskotekowe obszary bliskie chociażby grupie Kamp!. Właśnie dla takich chwil warto zajrzeć do „Od Nowy” w grudniu. 

I wreszcie finał. Coś na co wszyscy fani Republiki czekali. Zbigniew Krzywański, Leszek Biolik i Sławomir Ciesielski pojawili się razem na scenie, aby z okazji 30-lecia wydania debiutanckich „Nowych sytuacji” zagrać ten materiał na żywo. Utwór po utworze. Z brzmieniem, którego nie da się podrobić. Przy mikrofonie wspierali ich nieco zbyt teatralny przy tej okazji Piotr Rogucki, rozszalały na scenie Jacek „Budyń” Szymkiewicz oraz najsłabiej wypadający z całej trójki - Tymon Tymański. Piękne jest to, że niezależnie od tego jak dobrze czy źle by wypadali, tłum i takie nie przestawałby skandować: Re-pu-blika!

piątek, 13 grudnia 2013

Andrzej "Kobra" Kraiński: Ciechowski, Nowo-Mowa i Kobranocka

- Republika nie robiła skandali jak Lady Pank czy Oddział Zamknięty. Ale nie byli spokojną załogą. Pierwszego prawdziwego jointa wypaliłem właśnie z Grzegorzem w „Od Nowie” - ANDRZEJ „KOBRA” KRAIŃSKI opowiada o swojej przyjaźni z Ciechowskim i jego wpływie na Kobranockę.

Grzegorz Ciechowski (Fot.??)
Jak dowiedziałeś się o jego śmierci?

Jechałem w niedzielę na obiad do teściowej i zadzwonił do mnie Wysol (Piotr Wysocki z Kobranocki - przyp red.). Pół godziny później zaczęli dzwonić dziennikarze. Za dwie kolejne godziny byłem już na żywo w TVN24. Podobno cały czas miałem spuszczono głowę. Nie ukrywam, że trudno było mi wtedy opanować wzruszenie. I wówczas od prowadzącego rozmowę dziennikarza padło pytanie, które mnie załamało: „Czy uważasz, że zabiła go muzyka?”. Ręce mi opadły. Beznadzieja.

Jego odejście musiało Tobą mocno wstrząsnąć?

Mocno. Tym bardziej, że nikt nie spodziewał się jego śmierci. I tym bardziej, że mieliśmy z Grzegorzem jedną rzecz do wyjaśnienia, czego nie zdążyliśmy zrobić, gdy jeszcze żył. Gdy w 1986 roku rozpoczęła się kariera Kobranocki przy okazji wywiadu dla Rozgłośni Harcerskiej zapytano mnie o teksty i związki z  Ciechowskim i Republiką. Stwierdziłem wówczas, że Grzegorz pisze w taki sposób, że nie wykłada od razu kawę na ławę, tylko trzeba się nad jego twórczością trochę zastanowić. To, co powiedziałem dotarło do niego w formie plotki, że niby go krytykowałem. Mocno się wkurzył.

Od 1986 do 2001 roku, gdy umarł, to kawał czasu. Mogliście sobie tę sprawę wyjaśnić.

Tak, ale za każdym razem, gdy spotykaliśmy się albo unikaliśmy tego tematu, albo byliśmy zbyt pijani, aby to wyprostować. Zadzwonił do mnie przed 20-leciem Republiki, gdy mieli w Toruniu zagrać słynny koncert w fosie zamkowej. Mówił, że trzeba wreszcie wyprostować te bzdury. Niestety. W dniu koncertu wróciłem do domu tak skonany, że pomimo iż mieszkałem kilka ulic dalej, na ten koncert nie poszedłem. I nie wybaczę sobie tego nigdy. Pół roku później już nie żył.

To on zaraził Cię literaturą i nowofalową muzyką?

George Orwell, Kurt Vonnegut.... A z drugiej strony Stranglers, XTC, Nina Hagen, Patti Smith... Puszczał mi muzykę, która mnie powaliła. Zafascynowałem się jego osobą i transformacją Res Publiki w Republikę. Nie wszystkim to się podobało. Koledzy z Fragmentów Nietoperza stwierdzili, że za bardzo wchodzę Ciechowskiemu w d... i wyrzucili mnie z zespołu. To był 1982 rok. Wtedy Grzegorz wymyślił nazwę dla mojej nowej kapeli: Nowo-Mowa.




Jaki miał wpływ na repertuar, który w niej stworzyliście?

Sam podsunął mi swoje teksty. Część z nich była znana jeszcze z repertuaru Res Publiki. Był wśród m.in. taki numer „Smutna rzecz”. Później teksty pisali też inni.

W 1983 roku ruszyliście w wspólna trasę z Republiką, która była wówczas u szczytu popularności. Koncerty na stadionach, w ogromnych halach...

....którym towarzyszył wrzask przypominający histerię na koncertach The Beatles. Tłum cały czas skandował Re-pu-blika. Działo się.

Bywałeś u  niego na imprezach, gdy jeszcze mieszkał przy ul. Popiela?

Pewnie. Mieszkał w jednym pokoju u teściów. Na parterze. Żeby nie wiedzieli, że przyjmuje gości wchodziło się przez okno. Imprezki odchodziły tam konkretne. Gdy w 1982 roku „Kombinat” zajął w Trójce 1. miejsce na liście przebojów świętowaliśmy u niego w trójkę. Ja, Grzegorz i jego żona - Jola. Pamiętam jak wtedy przy wejściu zajrzał mi do siatki i powiedział: „O, rum Negrita. O! Jest i drugi”. To właśnie tam słuchaliśmy jego nowych kompozycji. Każdy nowy numer odtwarzał wielokrotnie na magnetofonie. Jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz.

Był otwarty na krytykę?

Oj, trzeba było uważać. Był nieprawdopodobnym cholerykiem. Na próbach potrafił grzmotnąć ręką w klawisze i ustawić pozostałych członków Republiki po kątach. Rządził. Kiedyś siedząc u niego w domu poinformowałem go, że Sławek Ciesielski zaczął grać w Kobranocce. Wiesz jak zareagował? Powiedział „Sławek nie gra z wami”. A ja do niego: „No przecież ci mówię, że gra”. I wtedy do mnie dotarło, że on już definitywnie określił jak jest.

Imprezował?

Republika nie robiła skandali jak Lady Pank czy Oddział Zamknięty. Ale nie byli spokojną załogą. Pierwszego prawdziwego jointa wypaliłem właśnie z Grzegorzem w „Od Nowie”. W biurze Waldka Rudzieckiego palił Ciechowski oraz dziennikarze. „Eeee, ujarany jesteś” - powiedział. Wtedy do mnie dotarło, że w końcu wiem, jakie to jest uczucie. Nie wiem czy o tym gadać.

To Ciechowski poznał Cię z Ordynatem Michorowskim, nadwornym tekściarzem Kobranocki, dzięki któremu uniknąłeś wojska?

Tak. Miałem tysiąc głupich pomysłów na to, co zrobić, aby się od tego wojska wywinąć. Trzy dni przed moim wyjazdem do Morąga, gdzie miałem zostać wcielony do jednostki moździerzy, zadzwonił Grzegorz. Mieszkał już wówczas na Rubinkowie. Pokierował mnie do pracującego w psychiatryku Andrzeja Michorzewskiego, przez którego sam próbował się wcześniej wykręcić od armii. Michorzewski spojrzał na mnie i stwierdził „Podejrzewam depresję endogenną”. Do wojska nie poszedłem.

Nowo-Mowa. Na pierwszym planie Andrzej "Kobra" Kraiński

Jaki był jeszcze wpływ Ciechowskiego na Kobranockę?

Zawiózł nas swoim maluchem na pierwszą sesję nagraniową do Bydgoszczy. Jechaliśmy tym samochodem w pięciu. Do dziś nie wiem jak to było możliwe. I jeszcze trzymaliśmy jego nowe klawisze - Yamaha DX7. Grzegorz zagrał wówczas z Kobranocką całą sesję, o czym chyba nikt nie wie. Pierwsze surowe wersje „I nikomu nie wolno” i „Póki to nie zabronione” z jego udziałem puszczano w Trójce. Ostatecznie materiał na płytę nagraliśmy później jeszcze raz. Bez niego. Załatwił nam jeszcze występ w Jarocinie w 1986 roku. Później miał miejsce ten wspomniany wywiad dla Rozgłośni Harcerskiej. I posypało się.

Ale spotykaliście się nadal?

Tak, ale sporadycznie. W 1987 roku imprezowaliśmy u niego w domu. Podobnie w 1990 roku, gdy reaktywowano Republikę. Teraz w Opolu i w Sopocie nie wyczujesz od nikogo alkoholu. A kiedyś to, co działo się na scenie, było tylko przykrywka balangi, która rozgrywała się na tyłach. Poważnie! Oglądam nagrania z Opola z 1990 roku i widzę, że wszyscy na scenie byli pijani. A po koncercie Ciechowski wynajął jeszcze klub w Opolu, gdzie imprezowaliśmy do rana.

czwartek, 12 grudnia 2013

Manchester: "Turcja", "Zapominanie" i "Miłość we Wrocławiu"

Już jest. Skompletowany materiał na nowym album Manchesteru. Przedpremierowo miałem szansę przesłuchać kilku utworów.



„Generalnie coś o miłości musi zawsze być, bo zespoły z radia z systemem już nie walczą” - stwierdził niedawno jeden z moich znajomych. I miał rację. Tekstowo Manchester po raz kolejny sięga więc po bezpieczne i sprawdzone tematy, które można wyczuć już po samych tytułach piosenek. Jest więc „Miłość we Wrocławiu” - rozpędzona i zdradzająca dyskotekowe zapędy Sławka Załeńskiego kompozycja, który przypomina „Lawendowego” z poprzedniego albumu, a także typowo manchesterowo zagrane i dość przewidywalne „Zapominanie”. „Jak trudno jest oderwać cię ze ścian/ Jak ciężko zamalować każdy ślad” - śpiewa w tej ostatniej Maciej Tacher. 

Małą niespodziankę przynosi piosenka ukrywająca się pod tytułem „Turcja”. Jako jedyna z tych wszystkich trzech utworów zdradza nieco inną niż dotychczas muzyczną stronę toruńskiej grupy. Jest w jej gitarowym wstępie coś, co może budzić nawet skojarzenia z ostatnimi płytami Lady Pank. Jest jakaś zupełnie inna odświeżająca dla zespołu pulsacja. I jeśli nowa płyta przyniesie więcej takich ciekawostek, to trzeci album Manchesteru może okazać się sporym zaskoczeniem nie tylko dla fanów. Tak naprawdę wszystko teraz w rękach producenta, który pochyli się nad materiałem. A to tym jaki może mieć wpływ na płytę wiedza wszyscy, którzy znają wersję demo pierwszego przeboju Manchesteru „Nie na pierwszej randce”. 

* Kilka dodatkowych szczegółów o nowej płycie Sławek Załeński i Maciej Tacher zdradzili w rozmowie, którą można przeczytać TUTAJ

wtorek, 10 grudnia 2013

Leszek Biolik: Republika i Otwarta Scena

- Będziemy nagrywali najbliższy koncert pamięci Grzegorza Ciechowskiego. Ale tylko audio. I zapewne za jakiś czas będzie można sobie tego materiału posłuchać - mówi LESZEK BIOLIK, basista Republiki oraz Obywatela GC, producent nagrań i współtwórca Otwartej Sceny

Fot. www.leszekbiolik.com
Co Pan czuje, kiedy wychodzi się na scenę w Toruniu po tylu latach od zakończenie działalności zespołu, a tłum nie przestaje skandować: „Re-pu-blika”?
 
Jest pewien rodzaj energii związanej z tym zespołem, który pojawi się zawsze w momencie, kiedy gramy publicznie. To sprawie, że z powrotem znajdujemy się w tej kuli czasu i energii, który niesie ze sobą Republika. A to zawsze jest niesamowite przeżycie. Co ciekawe z mojej wiedzy wynika, że większość uczestników tego wydarzenia nigdy nie była na występie Republiki w oryginalnym składzie.
 
Koncert w klubie "Od Nowa” to nie tylko okazja, aby usłyszeć muzyków Republiki ponownie razem na scenie, ale również posłuchać laureatów Nagroda im. Grzegorza Ciechowskiego. Podobno to Pan ma najmocniejszy głos w kapitule przyznającej te laury?

Nie wiem. Ale miło to usłyszeć. Każdy z nas co roku ma zawsze swoich kandydatów. Wszystkie propozycje są zapisywane na kartce, a następnie każdy głosuje sam w zaciszu domowym. W efekcie nikt z nas tak naprawdę nie wie kto wygrał, dopóki nie dostaniemy oficjalnego maila z toruńskiego magistratu.

A więc może władze Torunia wybierają laureatów, a wy nawet o tym nie wiecie?

(Śmiech) Przyjrzę się temu bliżej.

Paristetris, Mela Koteluk, Misia Furtak... To były podobno Pana propozycje?

Misię Furtak zaproponował Jerzy Tolak (menadżer Republiki - przyp red.). Z uwagi na to, że ja wyprodukowałem jej solową płytę, postanowiłem wstrzymać się w tym roku od głosowania. Przyznaję, że sytuacja była dla mnie dość krępująca. Z drugiej strony pomyślałem sobie, że skoro cenni artyści mieliby nie dostać nagrody tylko przez to, że jesteśmy z nimi w jakikolwiek sposób związani, to też nie byłoby to OK.

Dlaczego od pewnego czasu wybieracie laureatów, którzy działają jedynie na polu muzycznym?

Być może to wynik tego, jaki mamy obecnie skład kapituły. Są jednak plany, aby w kolejnych latach rozszerzyć ten koncert na 2-3 dniowe wydarzenie i stworzyć z niego cały festiwal pamięci Grzegorza Ciechowskiego. Formuła zostałaby wówczas rozszerzona o plastykę i poezję. Mogę też zdradzić, że planujemy zmienić formułę samego procesu wybierania laureatów tej nagrody. Jedna z propozycji polega na tym, aby członkowie kapituły ogłaszali oficjalnie nominacje swoich kandydatów. Dzięki temu udałoby się wyróżniać ciekawych artystów, którzy do tej pory przepadali w eliminacjach.


Otwarta Scena to Pana nowe, bo roczne dziecko. Projekt wymyślony, aby pokazywać muzyków w ich naturalnych warunkach i czasem w dość nietypowych konfiguracjach. Pomysł chwycił, co widać po reakcjach w internecie.  Artyści muszą się zatem ustawiać do Pana w kolejce?

Jest wielu twórców, którzy chcą wystąpić i drugie tyle tych, których my chcielibyśmy zaprosić. Mamy jednak swoje ograniczenia budżetowe. Ostatnio pojawiły się szanse pozyskania środków na takie promowanie młodej polskiej kultury. Póki co dzięki finansowemu wsparciu Narodowego Centrum Kultury będziemy nagrywali najbliższy koncert pamięci Grzegorza Ciechowskiego. Ale tylko audio. I zapewne za jakiś czas będzie można sobie tego materiału posłuchać.

Zgaduję, że kilkunastu artystów z Otwartej Sceny pojawi się w tym rok na koncercie w klubie "Od Nowa"? 

Nie mogę o tym opowiadać (śmiech). Grzegorz Ciechowski jako artysta był zawsze mocno zainteresowany tym, co nowego dzieje się w kulturze. Myślę więc, że na tym koncercie powinni zagościć twórcy, którzy nie tylko mają spory dorobek artystyczny i są znani przez szeroką publiczność, ale także ci całkiem młodzi i mniej znani. Prawdopodobnie gdyby Republika wydała swoją pierwszą płytę dzisiaj, mogłaby zostać niezauważona przez popularne radiostacje. Grzegorz byłby na pewno zadowolony, że chcemy pomóc artystom szukającym własnych środków wyrazu i tożsamości, a nie takim, którzy szukają okazji do szybkiego zarobienia pieniędzy w jednym z programów telewizyjnych.

* Koncert pamięci Grzegorza Ciechowskiego już 14 grudnia w klubie "Od Nowa".

piątek, 29 listopada 2013

John Porter: Nigdy nie zaśpiewam już po polsku

- Zdaję sobie sprawę, że coraz więcej ludzi tylko odtwarza muzykę, zamiast jej słuchać (...) Ile znasz osób, które włączą sobie w domu płytę, usiądą w fotelu i zaczną jej słuchać tak jakby czytali książkę? - JOHN PORTER, walijski gitarzysta, który od 1976 roku tworzy i wydaje płyty w Polsce.

 Podobno utwory na Twoją ostatnią płytę „Back In Town” były już gotowe, ale po przesłuchaniu całego materiału postanowiłeś z nich zrezygnować i zacząłeś komponować od początku. Dlaczego?

Lubię płyty, które mają własną linię logiczną i cechuje je spójność, a tamten materiał był zbyt różnorodny. Nie chciałem nagrywać albumu, na którym byłoby po trochę wszystkiego. Z poprzedniego materiału pozostała jedynie piosenka „Back In Town”, która zainspirowała mnie do nowej całości.

Dziś rzadko słucha się całych płyt od początku do końca, przez co niewiele osób przywiązuje znaczenie do koncepcji całego albumu. Zamiast tego odtwarza się utwory na YouTube, albo ściąga wybrane plik z sieci i słucha razem z innymi, często niepasującymi do pozostałych.

Zdaję sobie sprawę, że coraz więcej ludzi tylko odtwarza muzykę, zamiast jej słuchać. Dzięki temu staje się ona dla nich bardziej taką ścieżką dźwiękową. Ilu znasz osób, które włączą sobie w domu płytę, usiądą w fotelu i zaczną jej słuchać tak jakby czytali książkę?

Ja wciąż tak robię.

Ale takich osób jest coraz mniej. Teraz częściej włącza się radio w samochodzie lub sięga po mp3 player. A to zupełnie inny rodzaj słuchania. Nie wspominając o tym, że mp3 oferuję bardzo słabą jakość dźwięku. Nie rozumiem też jak można słuchać 20 różnych piosenek zamiast jednej płyty, ale to znak czasu. Nie podoba mi się to, ale nie mogę przecież zmienić ludzi.

Wspominałeś, że muzyka staje się sztuką użytkową.

Już tak jest. Zwróć uwagę, na te wszystkie idiotyczne programy muzyczne, które są w telewizji. Nie ważne czy ktoś jest dobry czy nie. To wieczne podsycanie napięcia, sensacja,  licytacja kto wygra... A później po 5 minutach sławy, wyrzuca się każdego na śmietnik. Takie programy nie służą promocji uczestników, tylko jurorów.

Mówisz tak, jakbyś miał wyrzut, że nigdy nie zaproszono Cię do takiego programu.

To nieprawda. Miałem propozycję, aby zostać jurorem w ..... Aaa! Tego nie mogę podobno mówić. Później dostałem też propozycję, abym pojawił się w nim razem z Anitą (Lipnicką - wokalistka i partnerką życiową Johna Portera - przyp red.). Niezależnie od tego Anita otrzymała jeszcze propozycję dołączenia do grona jurorów  „X-Factor”, ale też się nie zgodziła. Daj spokój..

A pamiętasz „Szansę na sukces”, pierwszy muzyczny talent show w polskiej telewizji?

Tak. Ale to był normalny program rozrywkowy. Uczestnicy przychodzili, śpiewali.... Zwycięzców nigdy nie traktowano z dnia a dzień jak muzycznych celebrytów. Dziś wszystko opiera się na drakońskich kontraktach podpisywanych z wytwórniami. Pieniądz wciąż się kręci, ale nie dla tych, którzy wygrywają. Dawid Podsiadło? Wiele osób ma talent. To nie są jednak programy dla osób, które kochają muzykę, tylko dla tych, którzy chcą zostać sławnym w 5 i na 5 minut.

A Ty?

Ja robię swoje.

Nie ma Cię w radiu.

I nigdy mnie nie będzie. Mam im tego zazdrościć? Ja nie pasuje do profilu stacji komercyjnych, z czym musiałem się już pogodzić wiele lat temu. To dla mnie żaden problem. Nawet się już nie zastanawiam czy coś mojego wreszcie puszczą, bo nie puszczą.

Słuchałem wielokrotnie „Back In Town”. To są piosenki, które mogłyby z powodzeniem zagościć w radiu.
 
Wiem. Ale stacje radiowe mają na to zupełnie inne spojrzenie. Zastanawiasz się pewnie, gdzie w takim razie będę za kilka lat? Nie wiem. Będę nagrywał kolejne piosenki.



Pamiętam sprzed lat koncert promujący płytę „Porter Band 99” w nieistniejącym już kinoteatrze „Grunwald”. Wyszedłeś na scenę z zespołem. Koncert był słabo wypromowany, a więc na sali było zaledwie 10-15 osób. Zagraliście prawie 1,5 godziny jakbyście grali dla wypełnionego po brzegi klubu. I jeszcze były bisy. Dziś nie każdy zespół byłoby na coś takiego stać.

Co mam ci powiedzieć? Jak się lubi robić, to co się robi, to się gra. Liczba osób pod sceną nie ma wtedy żadnego znaczenia.

To prawda, że kiedyś próbowałeś nagrać piosenkę po polsku?

(Śmiech) Tak. To była porażka! Zrezygnowałem bardzo szybko. Ludzie wciąż do mnie przychodzili i mówili: „John, tyle lat mieszkasz w Polsce, może być coś nagrał po polsku?”. Nie zdają sobie sprawę, że śpiewanie w obcym języku, to coś zupełnie innego niż mówienie. Zmienia się nie tylko głos, ale i charakter piosenki. Brzmi to koszmarnie.  Ostatnio jak jechałem samochodem, kierowca słuchał Radia Zet. Usłyszałem utwór inspirowanym mocno zachodnią muzyką. Wszystko się w tym utworze nawet zgadzało, dopóki wykonawca nie zaczął śpiewać.  Po polsku. Jego tekst absolutnie nie pasował do charakteru muzyki. Wtedy utwierdziłem się w przekonaniu, że nigdy nie zaśpiewam po polsku.

Co z kolejną Twoją płytą? Znów trzeba będzie czekać aż 11 lat?

29 listopada lecę do Londynu nagrywać kolejny album. Materiał, który mam już gotowy od dawna, zachowany jest w duchu „Back In Town”. Będzie może nieco cięższy, bo nie znajdzie się na nim chyba żadna akustyczna gitara. Dla mnie nowe piosenki są o wiele żywsze. Premiera prawdopodobnie wiosną.


wtorek, 26 listopada 2013

Toruń Blues Meeting 2013

Jeśli ktoś chce przeżyć te dwa dni na Bielanach, to potrzebuje do tego nie lada kondycji. I nie chodzi wcale o przeciągające się do późnych godzin nocnych jam session, ale o hektolitry wypijanego podczas festiwalu alkoholu. I to nie tylko w barze. Czarnoskóry gitarzysta Lamar Chase niemal każdą swoją solówkę poprzedzał pociągnięciem sporego łyka Jacka Danielsa wprost z butelki. A że grał tych solówek sporo, to whiskey starczyło mu tylko na godzinę. Butelki z rąk nie wypuszczał, aby przy okazji pochwalić się tym, jak sobie radzi z techniką slide. 

Grupa Soul Catchers International, w której można było usłyszeć tego amerykańskiego muzyka, swoją energią mogłaby obdarzyć kilka polskich kapel, które myślą, że potrafią grać. I to nie tylko bluesa, ale również frazy, które leżą gdzieś na jego pograniczu. Zespół bez słabych punktów. Świetny klawiszowiec, dobrzy gitarzyści… Nie ma się więc co dziwić, że publiczność wywołała go podczas piątkowego wieczoru na scenę na bisy. Wśród nich zabrzmiał m.in. nieśmiertelny standard Willie Dixona "Hoochie Coochie Man".

Martyna Jakubowicz, która pojawiła się po tej grupie w duecie z Romanem Puchowskim nie miała prostego zadania. Wokalistka wydała niedawno płytę „Burzliwy błękit Joanny”, na której znalazły się jej interpretacje songów Joni Mitchell z polskimi tekstami. Podobnie zrobiła kilka lat temu nagrywając album w hołdzie Bobowi Dylanowi. Jak odebrała jej występ toruńska publiczność? Nagle przy barze zrobiło tłoczno, a pod scenę, gdzie występowała twórczyni „W domach z betonu” można było podejść nieprawdopodobnie blisko.
 
O Ericu Sardinasie, największej gwieździe tegorocznej edycji festiwalu można napisać wiele. Wszystko sprowadza się jednak do zdanie – jeśli ktoś nie był , to może żałować. Podobnie jak przy okazji koncertu Dżemu, który wystąpił dzień później. Dżem to od lat prawdziwy zespół-instytucja, który co roku gromadzi w klubie „Od Nowa” rzesze fanów. Przy okazji jego występów za każdym razem można kupić rożne nietypowe gadżety. Tym razem dołączyły do nich m.in. …ubranka dziecięce przeznaczone dla najmłodszych Dżemowych fanów. Bo tak się dziś, proszę państwa, robi się biznes.


sobota, 23 listopada 2013

Casanova to za mało, czyli Atrakcyjny Kazimierz wydaje "Sex na raz"

Żądza mnie wpędza ze związku w związek/ Lecz wszystkich dziewczyn mieć już nie zdążę” - śpiewa JACEK BRYNDAL, który od początku lat 90. wspólnie z bratem tworzy projekt pod hasłem Atrakcyjny Kazimierz. 1 grudnia wydaje kolejną płytę - "Sex na raz".

Minęło 9 lat zanim doczekaliśmy się kolejnego materiału Atrakcyjnego Kazimierza. Dlaczego trzeba było czekać aż tak długo?

Atrakcyjny Kazimierz "Sex na raz"
Powodów był kilka. Mieliśmy bardzo pracowity okres z Kobranocką, przez co mój solowy projekt musiał zejść na dalszy plan. Po drugie trafiłem na wyjątkowo niesprzyjające okoliczności, jeśli chodzi o potencjalnych wydawców. Pojawiali się i znikali, a jeden z nich wpakował mnie w takie kłopoty, że sprawa zakończyła się w sądzie. Dzięki niemu na dwa lata straciłem możliwość dysponowania własnym materiałem. Po tej akcji straciłem motywację do działania. I tak jakoś minął ten czas. Ale ta przerwa miała również swoje dobre strony 

Jakie? 

Najstarsze utwory na płycie pochodzą sprzed 3 lat. Gdybym wówczas wydał ten materiał, skład piosenek byłby inny. A tak kilka z nich wypadło i pojawiły się nowe. Dzięki temu płyta jest bardzo aktualna.

Atrakcyjny Kazimierz z upływem lat spoważniał. Już na poprzednim albumie „Winogrono” pojawiło się sporo społecznych wątków.

Na „Sex na raz” jest zdecydowanie więcej weselszych numerów. To wszystko zależy zawsze od tego, co w danej chwili urodzi się w głowie mojej oraz mojego brata - Rafała. Jego teksty można usłyszeć we wszystkich utworach poza dwoma, w które wsamplowałem różne odzywki i okrzyki. Jeden z nich powstał w hołdzie Jamesowi Brownowi i nosi tytuł „Jerzy Brązowy”. Drugi ukrywa się pod tytułem „Fun”. 

A teksty ? 

Piosenki opowiadają m.in. o ciągotach mężczyzn w średnim wieku i nie tylko. Że nawet jako ktoś jest Casanovą, to nie jest w stanie zadowolić wszystkich pań. Śpiewam: „Żądza mnie wpędza ze związku w związek/ Lecz wszystkich dziewczyn mieć już nie zdążę”. Jest też piosenka o tym, że czasem warto się wyluzować zatytułowana „Trzeba się napić”. Z tą piosenką wiąże się zresztą dość śmieszna sytuacja. 

Pijacka?

(Śmiech). Nie. Do tej samego tekstu muzykę zrobił zespół Poparzeni Kawą Trzy, dla którego Rafał też pisze teksty. Po prostu w pewnym momencie nieco się pogubił i pozapominał co komu podarował. Ja dostałem ten tekst od niego jako pierwszy, ale zespół wcześniej wydał piosenkę na płycie. W efekcie mamy dwóch wykonawców, którzy w swoim repertuarze mają piosenkę z tym samym tekstem, ale z inną muzyką. Oczywiście moja jest lepsza (śmiech).

Sam nagrałeś większość partii muzycznych. Dlaczego? 

Kiedy kilka lat temu zacząłem bawić się muzyką na komputerze, moim marzeniem było, aby samemu stworzyć cały materiał. Ostatecznie, aby dodać płycie smaku zaprosiłem jednak kilku gości, m.in.  Tomka Organka, Bartka Staszkiewicza, Asię Dudę i Asię Czajkowską. 



Co trafi na radiowego singla?

Trwa burza mózgów. Być może będzie to piosenka, którą nagrałem używając wyłącznie mojego głosu, co w dużej ogólności przypomina to, co robi Bobby McFerrin. To wesoła piosenka o kobiecych fochach.

Czyli ciągłość tematyki damsko-męskiej z poprzednich płyt zostanie zachowana. I pewnie zgodnie z tytułem albumu będzie sporo seksu? 

Oj, będzie. Kiedy piosenka tytułowa urodziła się w moje głowie rozmyślałem o jesiennych imprezach w klubach studenckich. To coś do potańczenia. Ogólnie na płycie będzie trochę refleksji z myślą przewodnią: seks, odzież na wagę, bank, mięso i chemia. 

Nosowska.zip w Dworze Artusa

Niezwykle długo trzeba było czekać, aby Kasia Nosowska zawitała do Torunia z solowym projektem. Wreszcie przyjechała. I to na dodatek w dość szczególnym wydaniu, prezentując przekrojowe spojrzenie na swoją dotychczasową twórczość. Podczas środowego koncertu było więc sporo sięgania do absolutnych korzeni. Do tych piosenek, którymi w drugiej połowie lat 90. wokalistka zdecydowała się rozpocząć na albumie „Puk, puk” swój flirt z elektroniką. 

Fot. Grzegorz Olkowski

Zaczęła od „Mileny”, a później kolejno posypały się „Tfu”, „Pani pasztetowa”, „Zoil”, „Przebijśnieg”, „Keskese” i mocno przearanżowana wersja „O papierkach”. Chyba jeszcze nigdy w Dworze Artusa nie było tak głośno. I to nie tylko za sprawą gitar, ale i komputerowych beatów. Współczuję tej części publiczności - a było kilkadziesiąt takich starszych uczestników  - którzy przyszli zapewne na koncert zwabieni albumem „Osiecka”. W pewnym momencie zdali sobie sprawę, że być może podczas tego wieczoru „Zielono mi” nigdy nie będzie. 

Jednak nawet i oni zostali dopieszczeni, gdy po transowym „Weejte wel vogel”, przepięknie intymnym „Kto?” i „Nomadzie” Nosowska zaśpiewała „Na całych jeziorach ty” oraz „Kto tam u Ciebie jest?”. Nie były to zresztą jedyne utwory na koncercie, które pierwotnie nie wyszły spod jej pióra. Jak przyznała ze sceny, z utęsknieniem czeka na polski koncert Dawida Bowiego, po czym odśpiewała jego „Let’s Dance”. Wśród bisów m.in. „Polska”. Na koniec owacja na stojąco. Publiczności jest bowiem w Nosowskiej zakochana. Bezgranicznie. 


Przed Nosowską wystąpił Krzysztof Zalewski, który przyjechał promować nową płytę „Zelig”. Było solidnie i rockowo. Zalewski nie tylko może pochwalić się kawałem potężnego głosu, ale jeszcze dokładnie wie, jak go używać. Udowodnił to zresztą nie tylko w singlowym „Jaśniej”, ale również w „Nie pytaj o Polskę” Obywatela G.C. Wykonanie tej kompozycji miało zresztą szczególny wymiar, albowiem kilkanaście lat wcześniej w murach Dworu Artusa swoje pierwsze kroki z Republiką stawiał Grzegorz Ciechowski. 

poniedziałek, 18 listopada 2013

MGM w wersji koncertowej

Choć zespół Mirosława „Gonza” Zacharskiego wraca w pewien sposób do swoich akustycznych korzeni, to jednak jakże inne jest to granie od tego, co ponad dekadę temu zaprezentował przy okazji  debiutu. 

Sympatii do grupy MGM nigdy nie ukrywałem. Zwłaszcza, gdy zespół postanowił odżegnać się od swoich bluesowych korzeni i za sprawą gitarzysty Tomasza Prasa postawić na hard rocka. A trzeba przyznać, że jak Pras się postara to potrafi na żywo nieźle przyłożyć na gryfie. Miałem nawet tę przyjemność, że obfotografowałem i zaprojektowałem MGM dwie okładki - singla i ostatniego album pt. "New Heads". Po jego wydaniu zespół wielokrotnie obiecywał, że kolejnym krokiem będzie płyta koncertowa. Album został już zarejestrowany. Trwa produkcyjna kosmetyka. Aby nie być gołosłownym muzycy podrzucili mi surowy materiał. A w zasadzie jego równą połowę.

Do posłuchania dostałem akustyczną - pierwszą część płyty. Druga będzie w całości elektryczna. Większość kompozycji to utwory z ostatniego albumu. Jest tu zarówno „Kot”, „Złamana”, jak i pulsująca „Gorąca krew”. Do zespołu po okresie przerwy powrócił Witold Puciński. Drugi gitarzysta sprawił, że kompozycje brzmieniowo stały się nieco bardziej treściwe. Pierwsze na co zwraca się uwagę w tym materiale to olbrzymia energia, która wylewa się niemal z każdego utworu i zmusza słuchacza, aby potupał sobie do rytmu nogą. Bronią się nawet te kompozycje, które pierwotnie - tak jak "Świat (Wyrwać się)" - pomyślane były jako mocne, elektryczne numery.

Mankamentem, a może dla niektórych atutem tego materiału, jest brak niespodzianek. MGM niezwykle solidnie gra tu wszystko to, do czego przyzwyczaił słuchaczy przez lata. Nikt nie mówi, aby przy okazji koncertowej płyty grupa miała teraz wywracać swoje piosenki do góry nogami, ale przydałby się jakiś powiew świeżości pod postacią premierowego utworu. Tym bardziej, że od „New Heads” minęło już trochę czasu.
Ale z ostateczną oceną wstrzymam się jeszcze do czasu przesłuchania całości. 

czwartek, 14 listopada 2013

Misia Furtak i Nagroda im. Grzegorza Ciechowskiego

Zespół Tres b., który tworzy, pojawił się już wśród kandydatur do toruńskich laurów trzy lata temu. W tym roku kapituła postanowiła nagrodzić jego wokalistkę. Panie i panowie, do grona laureatów Nagrody Miasta Torunia im. Grzegorza Ciechowskiego dołączyła Misia Furtak. 

Misia Furtak (Fot. Kuba Dąbrowski - przy okazji zapraszam na jego świetny blog fotograficzny )
Na koncercie pamięci twórcy „Białej flagi” Misia Furtak pojawiła się już dwukrotnie. Pierwszy raz z zespołem. Drugi raz sama. Za trzecim razem nie tylko zaśpiewa, ale odbierze również wyróżnienie, które wcześniej trafiło do takich twórców jak chociażby Piotr Rogucki, Julia Marcell, Mela Koteluk czy Lao Che. 

- Mam nadzieję, że zrobi karierę również w sensie komercyjnym, bo jak mawiał Eric Clapton „samym bluesem chleba się nie posmaruje” - twierdzi Zbigniew Krzywański, gitarzysta Republiki, który jest jednym z członków kapituły przyznającej tę nagrodę.

Furtak znana była jako wokalistka grupy Tres.b. Wydała z nią trzy płyty - w tym świetnie przyjęty przez krytykę album „40 Winks of Courage”. Zespół sięgnął z nią nie tylko po Fryderyka za debiut roku, ale również po Paszport Polityki. W październiku wkroczyła na solową ścieżkę wydając popową EP-kę jako Misia Ff. Nagroda im. Grzegorza Ciechowskiego trafiła do niej m.in za „intymny charakter twórczości i za głos-instrument, którym potrafi subtelnie grać na delikatnych strunach ludzkich emocji”.



- Nagrodę odbieram jako coś naprawdę wyjątkowego, ponieważ to pierwsze wyróżnienie dla mnie, a nie dla zespołu. Twórczość Ciechowskiego wiele dla mnie znaczy - mówiła wokalistka podczas wczorajszego spotkania z mediami. 

Jej udział w grudniowym koncercie jest już pewny. Kto jeszcze wystąpi? Tego nie wiadomo. Zgodnie z tradycją organizatorzy nie ujawniają bowiem zapraszanych artystów, aby nie przysłonić postaci twórcy, któremu koncert jest poświęcony. Podobnie jest z formułą koncertu, która również ma być zaskoczeniem.

- Jeżeli ktoś prześledzi historię Republiki i skojarzy pewne daty, to być może wyciągnie z tego dobre wnioski - zdradza Zbigniew Krzywański. A Maurycy Męczekalski, szef klubu „Od Nowa”, gdzie co roku odbywa się wydarzenie, dodaje: - Wracamy do źródeł. Do prawdziwej Republiki. W takim duchu przygotowywany jest grudniowy koncert, podczas którego na scenie pojawia się wszyscy żyjący muzycy tego zespołu, co ostatnio nie było normą. To główna oś, na bazie której zbudowano całe wydarzenie - mówi.


Póki co można więc sobie jedynie puścić wodze fantazji na temat tego, kogo na takim koncercie chcielibyśmy zobaczyć. I w oparciu o artystów, o których ostatnio dość głośno, przygotowują lub wydali płytę, albo mieli w swojej historii związek z dokonaniami Obywatela GC stworzyć właśna listę. Taką jak ta: Jan Borysewicz, Wojciech Karolak, Domowe Melodie, Dawid Podsiadło, Sorry Boys, Krzysztof Zalewski, Edyta Bartosiewicz, Baaba, Organek, L.U.C.

wtorek, 12 listopada 2013

"Toruń Blues Meeting" - kulisy

MIROSŁAW „MAURYCY” MĘCZEKALSKI, szef klubu „Od Nowa”, pomysłodawca i dyrektor artystyczny festiwalu „Toruń Blues Meeting” o kulisach organizacji tego wydarzenia.

„Toruń Blues Meeting” to chyba najstarszy festiwal odbywający się nieprzerwanie w Toruniu. Mylę się?

Sam to kiedyś sprawdzałem. Jest co prawda jeszcze Festiwal Kapel Ludowych, ale to zupełnie inny rodzaj imprezy. Pomysł na „Blues Meeting” pojawił się 24 lata temu, gdy byłem jeszcze studentem. Jednak pierwszą edycję zorganizowałem już jako absolwent.

Mirosław "Maurycy" Męczekalski na tle pierwszego plakatu Toruń Blues Meeting

Początki musiały być trudne?

Do dyspozycji miałem jedynie telefon i maszynę do pisania. Nie podpisywaliśmy żadnych umów z wykonawcami. Wszystko ustalano na słowo. Ówczesny kierownik klubu „Od Nowa” - Jarosław Radomski - stwierdził, że skoro chcę robić festiwal, to muszę najpierw na niego zarobić. Pod hasłem „Long Live Rock’n’Roll” urządziłem więc rockową dyskotekę. Przyszły tłumy. Dzięki temu udało się uzbierać kilka czy kilkanaście tysięcy złotych. Żadnego sponsora nie mieliśmy.

Podobno na pierwszy festiwal przyszyło 200 osób?

Trochę więcej. Nie była to superfrekwencja, ale przy prawie zerowej reklamie i niemal ręcznie robionych plakatach, byliśmy zadowoleni.

Na tych plakatach pojawiło się zdjęcie Twojej córki.

Tak. W domu na ścianie miałem amerykańską flagę. Kiedyś zrobiłem córce na tym tle sesję fotograficzną z gitarą. Na bazie tego zdjęcia plastyk Krzysztof Łuczak stworzył nasz pierwszy plakat, który odbijał przy użyciu sitodruku. Technologia produkcji sprawiła, że moja córka wygląda na nim jakby była czarna.

Od 1993 roku z imprezą nierozerwalnie związał się Dżem.

W 1990 roku nie chciałem ich zapraszać, ponieważ marzył mi się ortodoksyjny festiwal bluesowy. A Dżemowi bliżej przecież do rocka. W 1992 roku postanowiłem to zmienić, ale wtedy Ryszard Riedel był akurat w szpitalu, gdzie wstawiano mu nowe zęby. Pierwszy i jedyny raz Dżem zagrał z Riedlem dopiero rok później. Kilka miesięcy później wyrzucono go z zespołu, a w lipcu 1994 roku już nie żył. Tego samego roku Dżem także pojawił się na naszym festiwalu, ale w dość eksperymentalnym składzie. Z Martyną Jakubowicz.

Podobno gdy Tadeusz Nalepa grał na „Blues Meetingu”, to miał przyklejone teksty piosenek do gitary?

W Toruniu tego nie widziałem. Zwróciłem na to jednak uwagę podczas festiwalu „Blues nad Bobrem”, na którym grałem z Tortillą. Na gitarze miał wtedy małe kartki z fragmentami tekstów. Podczas „Blues Meetingu” zaskoczył nas czymś innym. Zażądał pieniędzy jeszcze przed występem. A należy wiedzieć, że to były czasy, gdy koszty festiwalu pokrywały wpływy z biletów, które przez cały czas były sprzedawane w kasie. Musieliśmy sami zrzucić się na jego gażę. Pamiętam, że nawet od bramkarzy pożyczałem wtedy pieniądze.

Który z gitarzystów zszedł podczas koncertu ze sceny i grał między publicznością?

Carlos Johnson. Losy jego koncertu ważyły się zresztą do ostatnich minut. Grający z nim na organach Wojciech Karolak trafił krótko przed występem do szpitala w Gdyni. Zespół przyjechał więc bez niego. Gdy ich zobaczyłem bez Karolaka, powiedziałem: „Panowie, nie mogę was przyjąć w takim składzie”. Wykonano kilka telefonów do Gdyni. I już po chwili wysyłaliśmy tam taksówkę, aby przywiozła brakującego muzyka. Organizacja takiego festiwalu nie jest prosta.


wtorek, 5 listopada 2013

II Rzeczpospolita na rockowo. Kim jest Sam Luxton?

9 listopada na toruńskiej scenie zadebiutuje Sam Luxton, nowy muzyczny projekt, który penetruje polską historię. - Cała estetyka tych czasów jest dla mnie bardzo atrakcyjna. Samochody, moda, kino... - mówi Michał Maliszewski, lider zespołu. - To Polska, o której opowiadali moi dziadkowie.

 
Michał Maliszewski
Toruński gitarzysta przyznaje, że historia nigdy nie interesowała go w szkole. Fascynacja przyszła dopiero później. Z wiekiem. Dziś - jak sam mówi - z wypiekami na twarzy potrafi rzucać cytatami i opowiadać o historycznych ciekawostkach. M.in. o tym, że przed wojną w Polsce zarejestrowanych było prawie 43 tysiące samochodów.

- Kocham swój kraj i uważam się za patriotę. Jestem dumny z jego historii, a jednocześnie świadomy jej ciemnych stron - mówi. 
 
O losach II Rzeczpospolitej postanowił opowiedzieć na rockowo. Tak narodził się jego nowy projekt koncertowy „Wolność, granice, moc i szacunek”, którego nazwa została zaczerpnięta z przemówienia prezydenta Ignacego Mościckiego nad pogrzebie Józefa Piłsudskiego.

- Czytanie materiałów źródłowych podsuwało mi pomysły na kolejne teksty. Niektóre napisałem osobiście, w innych wykorzystałem bezpośrednie cytaty. Bywało, że same układały się w słowa utworów - opowiada Michał Maliszewski. - Przykład? Dwa zdania dialogu pochodzące z majowego zamachu stanu. Piłsudski stojąc na moście mówi do młodego żołnierza, który nie chce go przepuścić „Do mnie, dziecko, będziesz strzelał?”. A porucznik Henryk Piątkowski odpowiada:”Tak, bo taki mam rozkaz”. Napięcie literackie jest w tej wymianie zdań ogromne.

Maliszewski zwraca uwagę, że historia II Rzeczpospolitej jest coraz bardziej na topie, o czym świadczy chociażby wysyp różnych publikacji na ten temat. Wystarczy wejść do księgarni i popatrzeć na półki.

- To było przecież takie lśnienie w naszej historii. Krótki okres, w którym powstaliśmy po zaborach, aby później zostać zgwałconym przez wojnę i okupację. A po wojnie znów przez komunistów - mówi. - Z jednej strony są to czasy już nieosiągalne, a z drugiej na tyle bliskie, że wciąż żyją jeszcze osoby, które je pamiętają.

Jak zaznacza - czternaście piosenek, które składa się na projekt koncertowy Sama Luxtona „Wolność, granice, moc i szacunek” nie jest żadnym wykładem historii. To raczej takie muzyczno-słowne widokówki, impresje na temat jednego z ciekawszych okresów w polskiej historii.
 
- Niektóre z nich zawierają więcej detali, inne mniej. Opisują sprawy ważne politycznie, a nawet osiągnięcia techniczne - zdradza gitarzysta. - Zachęcam do posłuchanie tego materiału na żywo.


*** 
Poza Michałem Maliszewskim (gitara + wokal) zespół tworzą: Adam Staszewski - bas oraz Jacek Leśniewski - perkusja. Swój premierowy materiał zaprezentują 9 listopada w klubie Mocart.

piątek, 1 listopada 2013

Sławek Uniatowski, Oksana Predko... Po co komu "Must be the music" i "The voice of Poland"?

- Telewizyjne programy rządzą się swoimi prawami. O wiele łatwiej jest wypromować w nich Kopciuszka, niż osobę, która trochę już na tej muzycznej scenie podziałała - MARIUSZ SKŁADANOWSKI, dziennikarz Radia Gra o nadziejach i szansach na zwycięstwo toruńskich twórców w telewizyjnych programach muzycznych.

Mariusz Skałdanowski (Fot. Grzegorz Olkowski)

8 grudnia w Toruniu casting do „Must Be The Music”. Swoich sił w tym programie próbowali już m.in. Tomasz Cebo, Burn, Czaqu... Najdalej zaszedł Cebo. Ale też odpadł. Twórcy z Torunia nie mają szczęścia, umiejętności, czy nie są po prostu odpowiednio skrojeni pod telewizyjne wymagania, aby zaistnieć w takim show? 

Nasza lokalna scena jest już na tyle ugruntowana, że wielu dobrym artystom nie wypada startować w takich programach. Zespoły, które odnoszą sukcesy, potraktowałyby to jako ujmę i więcej by na tym straciły niż zyskały. Z drugiej strony grupa Enej wygrała „Must Be The Music” w dziewiątym roku swojego istnienia, a więc też nie była żadnym debiutantem. Nie oszukujmy się jednak, że rolą takich programów jest wyławianie ciekawych twórców. Liczy się tylko show i rosnąca oglądalność. A samo wydanie zwycięzcy płyty odbywa się tylko przy okazji tej zabawy. 

Do tej pory spośród torunian największy sukces odniósł w 2005 roku Sławek Uniatowski, gdy zajął II miejsca w „Idolu”. Wykorzystał swoją szansę?

Niestety nie. I to pomimo tego, że startował w czasach, gdy „Idol” był jeszcze jedynym tego typu programem w Polsce. Teraz podobnych produkcji jest więcej, a co za tym idzie nawet ich zwycięzcy nie mają już takiej siły przebicia. Pokładano w nim ogromne nadzieje. Każde spotkanie wiązało się z pytaniem: Kiedy wydasz płytę? Teraz już nikt nie pyta, bo nie wypada. Nie zrobił tego szybko, a o laureatach takich programów pamięta się tylko do czasu kolejnej edycji programu. Po drugie zamiast zabrać się do pracy, stał się maskotką programów telewizyjnych. 

Takim muzycznym celebrytą?

Dokładnie. Bardzo go lubię i cenię. Jego koncerty i informacje o nowych projekty powinny być wydarzeniem, o których słychać w całej Polsce. A tak nie jest. Oczywiście wszystko można zganić na wytwórnię, która nie pozwoliła mu nagrać albumu na własnych warunkach. Spójrzmy jednak na Dawida Podsiadło, który też zupełnie nie przystawał do programów typu talent show. Wyciszony, stonowany... A jednak potrafił wykorzystać szansę i nagrał wartościową płytę. I na swoich warunkach. Sławkowi też mogło się udać. To bardzo dobry soulujący wokalista wychowany na polskiej tradycji muzycznej i twórczości Grzegorza Ciechowskiego.

Porozmawiajmy o tej szansie, która teraz stoi przed Oksaną Predko z Toronto w „The Voice of Poland”. Jeśli przejdzie dalej, to co będzie w stanie ugrać w tym programie? 

Ona dobrze wie nie tylko jak wyglądają festiwalowe sceny, ale także jak smakuje gorycz porażki. Odnosiła sukcesy, wystąpiła w Opolu, wydała płytę. Będzie jej o tyle łatwiej, że nie podchodzi do tego programu tak naiwnie jak inni. Wszystko ma już poukładane w głowie. Występ w „The Voice of Poland” może dać jej rozgłos potrzebny do promocji materiału z solowej płyty, na którą bardzo czekam. Przecież zaśpiewana przez nią piosenka „Every Little Thing” do jednej z popularnych reklam to był świetny kawałek. Mam nadzieję, że takich utworów ma w zanadrzu więcej. 

A więc niezależnie czy wygra czy przegra, to i tak coś zyska. Jednak czy zgarnie w tym programie główną nagrodę?

Myślę, że nie. Zaważy łatka muzycznego wyjadacza, którą jej przyklejono i nieprzewidywalna zabawa widzów w głosowanie. Takie programy rządzą się swoimi prawami. O wiele łatwiej jest wypromować w nich Kopciuszka, niż osobę, która trochę już na tej muzycznej scenie podziałała. Myślę, że Oksana Predko ma świadomość tego, że nie idzie po wygraną, tylko, aby pomóc swojej płycie. I wielkie brawa dla niej, że się nie poddaje. Takie są teraz czasy, że jak nie wchodzi się drzwiami i oknami, to trudno coś osiągnąć.

wtorek, 29 października 2013

Titus: Bycie rockowym muzykiem to kaprys

- Jak wychodzimy na scenę, to zawsze z takim nastawieniem jakbyśmy zaraz mieli komuś skopać tyłki - TOMASZ „TITUS” PUKACKI, wokalista i basista Acid Drinkers o ulubionych polskich przebojach i toruńskich projektach.

Tomasz "Titus" Pukacki (Fot. Materiały prasowe)

Dwa lata temu podczas koncertu pamięci Grzegorza Ciechowskiego oddaliście mu hołd w klubie „Od Nowa”. Ciechowski w Toruniu to sacrum. Wy - poza „Gadającymi głowami” - wywróciliście jego kompozycje do góry nogami.

Na tym polega rock’n’roll! W Acid Drinkers zawsze staramy się tak robić. A jeśli to jest jeszcze jakieś miejscowe sacrum, to jest to wręcz nasz obowiązek, a by zrobić z tego profanum (śmiech). Do tego koncertu przygotowywaliśmy się naprawdę solidnie. Mieliśmy ponad tydzień prób. Nie sztuką jest przecież odegrać dźwięki. To wszystko musi siedzieć i być ograne. Jak wychodzimy na scenę, to zawsze z takim nastawieniem jakbyśmy zaraz mieli komuś skopać tyłki.

Gracie te utwory na koncertach?

Jakoś na to nie wpadliśmy. Ale nasz riff z „Kombinatu” tak bardzo nam się spodobał, że postanowiliśmy ukraść go do własnego utworu. Sądzę, że publika heavymetalowa może nie kojarzyć utworów Republiki.

Tym lepiej dla Was.

Tym gorzej dla Republiki (śmiech).

Macie już trzy utwory Republiki, nagraliście dwie płyty z zagranicznymi coverami... Może ciekawie byłoby to ze sobą ożenić i wypuści album z waszymi przeróbkami polskich przebojów?

To interesująca propozycja, ale ostatnią płytę z coverami popełniliśmy dwa lata temu. Trochę za szybko, aby wypuszczać podobny projekt.

Co by się na takim albumie mogło znaleźć?

Oj... Mnóstwo rzeczy. Na pewno „Szklana pogoda” Lombardu. Świetny rockowy numer. „Mass media” albo „Wpadka” TSA. Może coś jeszcze Proletaryatu... Choć pewnie gdybyś zapytał mnie o to samo za dwie godzinny, to podałbym zupełnie inny zestaw utworów.

Aktualnie bierzesz udział w toruńskim projekcie promującym płytę „Tribute to Moskwa”. Jak do niego trafiłeś?

Pawła Gumolę poznałem w Poznaniu. Mówię sobie „O, to jest ten „Guma”. Tylko czemu nie ma już tych białych włosów?”. Opowiedziałem mu, że jak słuchałem jego nagrań na początku lat 80., to laczki spadały mi z nóg. On o tym pamiętał, gdy zespół świętował swoje 30-lecie w Jarocinie. Zaprosił mnie, abym do niego dołączył. Od razu się zgodziłem. Po tylu latach wciąż potrafiłem zanucić utwory Moskwy. Wybrałem „Co dzień” oraz „Powietrza”. Poszło. Było tak fajnie, że przyjechaliśmy w tym składzie także do Torunia.

Jak jesteście odbierani? Punkowa Moskwa i ty - heavymetalowiec z krwi i kości...

Moskwa gra energetyczną muzyką, która jednocześnie jest niezwykle prosta. W Toruniu na koncert przyszło dużo punków. I to po "40"! To dobrze i źle. Dobrze - bo pamiętają o zespole. Źle, bo młodzi być może nie znają jednej z najważniejszych kapel z początku lat 80.

Co daje Ci angażowanie się w takie projekty?

Robię to dla kaprysu. W ogóle zabieranie się za rock’n’rolla jest kwestia kaprysu. Nie można mieć kaprysu i zostać chirurgiem naczyniowym albo pilotem jumbo jeta. Ale można mieć kaprys i zostać muzykiem rockowym. W zasadzie całe moje życie to wielki kaprys.

piątek, 25 października 2013

Tomek Organek: Czas na solowy album

- To miał być mocny materiał z silnym przekazem. I w tekście, i w muzyce. Takie rzeczy bardzo często uzyskuje się prostymi środkami - TOMEK ORGANEK, gitarzysta grupy Sofa o opowiada o swoim solowym projekcie ukrywającym się pod nazwą Organek. 

Zakładam, że grupa Ser Charles, w której grasz jest odskocznią od Sofy. Jak w takim razie należy traktować ten solowy projekt? 

To główny nurt moich osobistych muzycznych zainteresowań. Chcę wreszcie stanąć na obu nogach i pokazać kim naprawdę jest Tomek Organek. W Sofie nie jest to do końca możliwe, ponieważ obowiązuje w niej pewna konwencja i zawsze trzeba się jakoś dogadać. W imię wspólnej wizji. W Organku sam jestem odpowiedzialny za wszystko. Od kompozycji, tekstów aż po brzmienie. I robię co chcę. 

Tomek Organek (żrodło: https://www.facebook.com/SOFAmusic/photos_stream)

Kiedy pojawił się ten pomysł, aby wkroczyć na taką samodzielną ścieżkę?

Myślę, że zawsze chodziło mi to po głowie, ale nigdy nie skrystalizowało się na tyle, aby to zrobić. Brakowało mi spójnego pomysłu na to, co chcę to zrobić i co chcę powiedzieć. Rok temu wszystko zaczęło nabierać realniejszych kształtów. Niektóre teksty, które znajdą się na płycie pochodzą sprzed paru lat. Muzyka jest z kolei dość świeża.

Po Twoim wykształceniu zdobytym na Akademii Muzycznej w Katowicach spodziewałbym się bardziej wycieczek w stronę jazz-rocka. Otrzymaliśmy za to materiał będący ukłonem w stronę lat 60 i 70.

To taki sentymentalny zabieg. Właśnie takiej muzyki słuchałem w liceum. I nigdy jej nie porzuciłem. Zawsze była gdzieś obok mnie. W Organku zależało mi na prostej rockowej energii. A jazz-rock? Nie chciałem grać czegoś wydumanego, a aby grać poważny jazz mam za słabe uszy (śmiech). To miał być mocny materiał z silnym przekazem. I w tekście, i w muzyce. Takie rzeczy bardzo często uzyskuje się prostymi środkami. 

I stąd pomysł na klasyczne rockowe trio? 

Dokładnie. Klasyczne power trio, czyli wychodzą trzy osoby na scenę i podpinają się pod dwa wzmacniacze. Moim zdaniem dopiero wtedy odsłania się siła kompozycji, siła tekstu i siła przekazu solisty. Bez komputerów i produkcji, które często potrafią zasłonić to, co jest najważniejsze. Proste granie, prosty przekaz. 

Dobrałeś sobie muzyków, z którymi grywasz na co dzień w Sofie. Dlaczego? 

Na początku miałem zupełnie inny pomysł. Swój projekt chciałem zrealizować w Warszawie, gdzie mam kilku kolegów chętnych do takiego grania. Jednak w związku z tym, że mieszkam w Toruniu i niezwykle trudno byłoby pogodzić próby, musiałem zrezygnować z tej opcji.  Z Adamem Staszewskim i Robertem Markiewiczem  bardzo dobrze się muzycznie rozumiem. Nawet nie muszą opowiadać o co mi chodzi. Od razu wszystko łapią. To porozumienie pokoleniowe, a także doświadczenie zdobyte przez lata wspólnego grania. 

Debiutancka płyta będzie niezwykle zróżnicowana, co można było już usłyszeć niedawno podczas koncertu w Toruniu. W zasadzie każdy utwór to zupełnie inna muzyczna wycieczka. Jest granie riffowe, akustyczne historie w stylu Johnny’ego Casha, echa Led Zeppelin...

Dbam o to, aby materiał na płycie był spójny. A kompozycyjnie? Dla mnie to wszystko bardzo się lepi. Kiedy podoba mi się jakaś harmonia - nawet gdy jest daleka od tej piosenki, w której gramy riffy - to nie ma to dla mnie znacznie. Bo jeśli potrafimy coś fajnie zagrać, to dobrze. O to przecież chodzi. Otwarcie przyznaje się do tego, że to taka wypadkowa moich fascynacja z lat młodości.

Zastanawiam się jak ten materiał odbiorą ci, którzy znają Tomka Organka tylko z Sofy? 

Wiesz... Jeśli komuś spodoba się ta muzyka, to przyjdzie na koncert lub kupi płytę. Nie szukam poklasku. Nie zastanawiałem się nawet nad tym, do kogo to ma trafić. Na pewno komponując te utwory nie myślałem o fanach Sofy. Choć oczywiście liczę, że części z nich może się to spodobać. Nikt nie zamyka się przecież na jeden rodzaj muzyki.

Teraz w Polsce nie jest trudno wydać płytę. Gorzej jest ją wypromować.

Mnie udało się zdobyć aż dwa kontrakty płytowe. Widzę jednak jak trudno jest się przebić. I to już na pierwszym etapie. Wytwórnie coraz bardziej przyglądają się materiałowi wyłącznie pod kątem tego czy da się go sprzedać czy też nie. Nie ma już takiego podejścia, że dobra muzyka sama się obroni. A rozgłośnie? Wydaję mi się, że to są dobre piosenki. I przede wszystkim to są piosenki. Do radia. Cały czas pracuję jeszcze nad tym materiałem w studiu. Na płycie znajdzie się od 12 do 14 utworów. Część z nich będzie zagrana na gitarze akustycznej.

Podobno pierwszy singiel ma ukazać się za niecały miesiąc? 

W listopadzie. Wtedy zobaczymy jakie będzie zainteresowanie. Przez lata emocjonowałem się tym czy coś się uda czy też nie. Teraz już przestałem. Chcę funkcjonować jako Organek. I nieważne czy będzie z tego jakiś pozytywny szum.


czwartek, 10 października 2013

Butelka i Różal kręcili razem

- W muzyce poważnej czy w operze też pojawiają się dzieła dotyczące diabła i piekła, a na scenie rozgrywają się dantejskie sceny. I nikt z tego powodu nie robi afery - mówi GRZEGORZ KOPCEWICZ, lider grupy Butelka oraz organizatorem festiwali metalowych w Toruniu.

Dwa lata temu przy okazji II edycji „Od Nowa Metal Fest” w Toruniu zawrzało za sprawą Behemotha. Próbowano nie dopuści do jego występu. Ostatecznie koncert jednak się odbył. Czułeś z tego powodu satysfakcję?

Pewnie. Ogromnie zależało mi, aby zespół zagrał w Toruniu. To przecież najważniejsza metalowa grupa w Polsce, co automatycznie podnosiło rangę festiwalu. Dla Behemotha był to wówczas bardzo gorący okres. Głośna była sprawa podarcia przez Adama „Nergala” Darskiego Biblii podczas jednego z poprzednich koncertów. Dodatkowo kolorowe gazety wciąż rozpisywały się o jego związku z Dodą. Wrzawa medialna obudziła lokalne demony, które stwierdziły, że nie chcą go w mieście. Gdyby tej wrzawy nie było, koncert odbyłby się bez takiego huku. Na szczęście udało nam się go obronić i nie było wstydu na całą Polskę.

Ci wszyscy, którzy spodziewali się na scenie ekscesów też byli zawiedzeni. 

Jedyne ekscesy robili ci, którzy modlili się pod klubem „Od Nowa”. Fani muzyki żadnych okołomuzycznych akcji nie urządzali.

Grupa Vader w nowym składzie

W tym roku też można liczyć na dodatkowe atrakcje?

Przede wszystkim czeka nas dużo dobrej metalowej muzyki. Gwiazdą tegorocznej edycji będzie Vader. Zespół odrodził się po paru latach w niezwykle silnym składzie z nowym angielskim perkusistą - 21-letnim Jamesem Stewartem. Chłopak gra jak automat. Pamiętam ten zespól sprzed wielu lat z festiwalu „Metalmania” w katowickim „Spodku”. W tej chwili jego siła jest podobna. Oglądałem ich ostatnio w Świeciu. Zrobili na mnie ogromne wrażeni, a po tylu latach oglądania koncertów metalowych mało co jest w stanie mnie jeszcze poruszyć.

Metal jest takim rodzajem muzyki, który potrafi budzić trwogę w niektórych środowiskach. Z czego to wynika?

W tej muzyce są takie odmiany jak black metal, którego wykonawcy malują się czasem np. jak demony. A przekaz, który proponują jest ściśle antychrześcijański. Stąd ten strach. Moim zdaniem większy krzyk robią jednak ci, którzy chcieliby rzeczywiście widzieć w nich osoby, które są zdolne pić krew i mordować dzieci. A takie rzeczy się przecież nie dzieją.

Ta muzyka już założenia opiera się na zasadach muzycznego teatru. I chyba należy podchodzić do niej z odpowiednim przymrużeniem oka?

W muzyce poważnej czy w operze też pojawiają się dzieła dotyczące diabła i piekła, a na scenie rozgrywają się dantejskie sceny. I nikt z tego powodu nie robi afery. Wiadomo, że to jest teatr i trzeba to tak traktować. Powtarzam to od wielu lat. Co innego jest wykreować coś na scenie, a czymś zupełnie innym jest wyczyniania dziwnych rzeczy na cmentarzu.

Perkusista Butelki Krzysztof Grzelak, Marcin "Różal" Różalski oraz Grzegorz "MC Butelka"Kopcewicz na planie teledysku.

Sam lubisz wzbudzać kontrowersje. Do udział w nowym teledysku Butelki zaprosiłeś Marcina „Różala” Różalskiego, zawodnika MMA, który - mówiąc delikatnie - reprezentuje dość skrajny punkt widzenia. Nie tylko na Kościół, ale i cały otaczający go świat. Po co?

Zaprosiliśmy go do pracy przy teledysku do utworu „Szatan”, który opowiada właśnie o przeciwnikach muzyki metalowej, którzy we wszystkim doszukują się diabelskiej ingerencji. A „Różal” ma taki wizerunek, że nie budzi wątpliwości, po której stoi stronie. Jak tylko go zobaczyłem, od razu pomyślałem, że warto go zaprosić przed kamerę. Zgodził się od razu. Teledysk powinien być wkrótce gotowy. A że „Różal” wciąż wygrywa kolejne walki na ringu, więc jest szansa, że wszyscy będą chcieli zobaczyć go w teledysku.

Wrzucając tej klip do internetu liczysz na większy odzew fanów czy antyfanów?

Nie zrobiliśmy tego, aby specjalnie kogoś zaatakować. Chciałem po prostu zrealizować swój pomysł. A to kto i co będzie o nim mówił, to już zupełnie inna sprawa.

Wróćmy do festiwalu. Jaki jest  klucz przy doborze zespołów?

Zapraszam grupy, na które nas stać. Przy tego typu muzyce naprawdę trudno jest znaleźć sponsorów. Budżet festiwalu zależy więc od liczby sprzedanych biletów. Łatwo to obliczyć. Bilet kosztuje 35-40 zł, a spodziewamy się około 300 osób. To mój autorski festiwal, a więc zapraszam zespoły, które lubię. Dragon’s Eye gościłem już dwukrotnie. Ogotay to grupa Marcina „Svierszcza” Świerczyńskiego, którego starsi fani metalu kojarzą zapewne z Yattering. Manslaughter to młody zespól grający mocną deatmetalową muzykę. Co ważne każdy z wykonawców ma coś do powiedzenia na scenie.

niedziela, 6 października 2013

Przybysz vs Joplin

Projekt "Kozmic Blues" zabrzmiał w toruńskim Dworze Artusa. Choć koncert był przedni, a wokalistka śpiewała z olbrzymią pasją, to jednak po jego zakończeniu pojawiło się nurtujące pytanie. Komu należały się te brawa? Natalii Przybysz czy Janis Joplin?

W tym roku minęło dziesięć lat od czasu wydania „Siły sióstr”. Debiutanckiego albumu Sistars, który wstrząsnął polskim rynkiem muzycznym. Co ciekawe zespół przemówił na początku tego roku nowym singlem po sześciu latach milczenia. Natalia i Paulina Przybysz nie marnowały w tym okresie czasu i wydeptywały osobne muzyczne ścieżki. Starsza z nich wydała w tym roku dość odważną płytę, na której postanowiła zmierzyć się z piosenkami kojarzonymi z najbardziej znaną wokalistką soulowo-bluesową na świecie - Janis Joplin.

Natalia "Natu" Przybysz (Fot. Materiały promocyjne)

Albumu „Kozmic Blues” w całości nie słyszałem, ale koncert pod względem muzycznym był niezwykle udany. Pasja, energia, brzmienie... Natalia Przybysz z rozbudowanym o sekcję dętą zespołem zaprezentowała w Dworze Artusa prawie wszystkie wypromowane przez Joplin evergreeny. Z „Piece of My Heart”, „Maybe” i „Move Over” na czele. Wokalistka uczyła się tych piosenek długo i zadane lekcje odrobiła, co wcale nie było takie proste. Nie zdecydowała się przy tym na burzenie hipisowskich pomników, pozostając wierna oryginalnym wersjom.

„Dobre piosenki zasługują na to, aby je grać” - podkreślała wielokrotnie w wywiadach. I ma rację. Prawda jest również taka, że większość osób przyszło na ten koncert nie tyle z sympatii do Przybysz, ile z ogromnego sentymentu do twórczości Janis Joplin, co dało się zauważyć i wyczuć na sali. Średnia wieku podczas piątkowego wieczoru była zresztą dość wysoka.

Co będzie dalej z muzycznym projektem starszej z sióstr Przybysz? Zespół uchylił rąbek tajemnicy podczas bisów, kiedy to zagrali m.in. „Do kogo idziesz?’ Miry Kubasińskiej. Czyżby więc kolejnym krokiem było odkurzenie polskiej spuścizny blues-rocka?


Na koniec dość osobista refleksja. W życiu naoglądałem się już wielu koncertów. I to zarówno polskich, jak i zagranicznych wykonawców. Jeszcze nigdy nie widziałem jednak, aby ktoś wpier... podczas występu banany i mówił z pełnymi ustami do mikrofonu. Dla jednych może to być przejaw luzackiego stylu bycia wokalistki - co znalazłoby nawet potwierdzenie w jej ubiorze - ale ja nazwałbym to zwykłym brakiem szacunku dla publiczności. O jej kręceniu nosem na warunki nagłośnieniowe wspominać już nie będę.

środa, 2 października 2013

Tomek Organek solo

Tomek Organek z gitarą jak pistolet. Wchodzi na scenę w klasycznym trio i przystawia publiczności broń do głowy. To nieco spóźniona i dość krótka, ale za to szczerza recenzja koncertu jaki odbył się w klubie Lizard King w ramach festiwalu "LuLu". 
Gitarzysta Sofy zaprezentował się w Toruniu ze swoim solowym projektem, muzycznie głęboko zakorzenionym w latach 60. i 70. Płyta ma ukazać się wiosną. Warto poczekać. Już dawno nie słyszałem bowiem tak dobrego i zróżnicowanego materiału. Całość skojarzyła mi się z zawartością "Blunderbuss" Jacka White'a, ale bez cienia epigonizmu. Bardzo riffowe granie. Coś z hard rocka, a nawet jakieś echa neo country.


Póki co pozostaje nam się cieszyć udziałem Organka w toruńskim projekcie Ser Charles. Ale to już zupełnie inna historia... Przeznaczona na inny wpis.


środa, 11 września 2013

Manchester: Rod Stewart, przeboje i trzecia płyta

- Nie napinamy się na stworzeniu utworu, który puszczą duże rozgłośnie. Nie mamy już takiego ciśnienia. Tym bardziej, że mamy to szczęście, że lubią nas rozgłośnie lokalne - Maciej Tacher oraz Sławek Załeński z grupy Manchester opowiadają o nowej płycie, koncercie z Rodem Stewartem oraz kreowaniu radiowych przebojów.

Maciej Tacher i Sławek Załeński (Fot. Jacek Smarz)
W sobotę zagracie w Rybniku przed Rodem Stewartem. To dla Was nobilitacja czy kolejne doświadczenie?

SZ: Przede wszystkim ogromna promocja i szansa przypomnienia się na Śląsku przed premierą kolejnej płyty. Stewart mimo, że jest bardzo wiekowy, wciąż pozostaje ikoną muzyki rozrywkowej. Pamiętam doskonale jego fryzurę z lat 80. Zawsze chciałem mieć taka samą.

Przykład Kobranocki, która występowała przed Guns N’ Roses, a ostatnio grupy IRA przed Bon Jovi pokazuje, że polskie zespoły supportujące traktuje się po macoszemu. Nie  umożliwi się im prób, mają słabsze nagłośnienie... A więc fajnie wygląda to tylko teoretycznie.

SZ: Jeśli ktoś gra przed taką gwiazdą, musi założyć, że nie będzie traktowany na równych zasadach. Liczy się tylko promocja, bo na takim koncercie jako zespół nic nie zarabiamy. Najważniejsze jest dla nas to, że Rod Stewart słuchał naszych piosenek.

MT: Naprawdę w to wierzysz...? Znaczy się tak, tak... Na pewno ich słuchał (śmiech).

Dlaczego „Autostrady kłamstw” z Waszej poprzedniej płyty, choć posiadały wszystkie cechy  dobrego radiowego przeboju nigdy się nim nie stały?

MT: Już dawno przestałem doszukiwać się logiki w polskim show biznesie. Przecież „Autostrady kłamstw” spokojnie mogłyby sobie lecieć chociażby w Eska Rock.

Wystarczy, że jedna duża stacja puści, aby inne podchwyciły? 

SZ: Tak było z „Lawendowym”. RMF FM zaryzykowało, ale czekało aż go pociągnie Radio Zet i Eska. Wiele zależy od dyrektora muzycznego. I nie liczy się zawsze muzyka. Musi mu się spodobać zespół, wokalista, kolega, który go o to poprosi, albo menadżerka... Tak to działa.

MT: Przyjmuje się, że aby piosenka stała się przebojem muszą ją puszczać 2-3 rozgłośnie. Z nami było inaczej. „Dziewczynę gangstera” leciała w Esce, a „Lawendowy” szalał w RMF FM. „Tajemnicę” puszczało jeszcze Radio Zet, ale tylko dlatego, że zdobyliśmy Bursztynowego Słowika i musieli.

Inaczej się nie da?

SZ: Słyszałeś kiedyś o badaniach piosenki? Dyrektor jednej z największych stacji radiowych dostał nasze „Autostrady kłamstw” do posłuchania. Mówi nam „Utwór jest super, ale zabrakło 10 proc. w badaniu, aby zakwalifikować tę piosenkę do emisji”. Tak się tłumaczą. Skoro ostatnie piosenki nie przechodziły tych badań, to postanowiliśmy pójść pod prąd. Podczas komponowania przestałem napinać się na stworzeniu utworu, który puszczą duże rozgłośnie. Nie mam już takiego ciśnienia. Tym bardziej, że mamy to szczęście, że lubią nas rozgłośnie lokalne.

MT: Ciekawe, że od kiedy nie ma nas w RMF FM, to obserwujemy większy entuzjazm na koncertach oraz zwiększone zainteresowanie Manchesterem na Facebooku.

Wasz nowy materiał jest zdecydowanie bardziej surowy... Chcecie wrócić trzecim albumem do korzeni?

SZ: Odpuściliśmy sobie największe rozgłośnie, dzięki czemu muzyka Manchesteru jest teraz bardziej zróżnicowana. Mamy nawet piosenkę lekko psychodeliczną i  utwór trwający 4,5 minuty, co z radiowego punktu widzenia jest przecież strzałem w kolano. Takie utwory jak „Skupienia stan” są powrotem do tego, co graliśmy kiedyś. Nagraliśmy już 11 kompozycji.

MT: Przy ich powstawaniu zmieniliśmy system pracy. Wcześniej Sławek przynosił nam gotowe utwory. Teraz nadal komponuje w domu, ale ich kształt pozostawia już nam.

Jakie macie oczekiwania związane z nową płytą?

SZ: Nie wierzę, aby jakaś z tych piosenek stała się przebojem w dużej rozgłośni. Nastawiamy się na radia lokalne. Na singla trafi prawdopodobnie „Zapominanie”. I jeśli RMF FM nie będzie nas puszczać, to nie będziemy z tego powodu zawiedzeni. Zupełnie inaczej było przy poprzednich płytach, gdy wyczekiwaliśmy ogromnego sukcesu. Tak jak z „Autostradami kłamstw”, które była murowanym hitem.


poniedziałek, 9 września 2013

Half Light "Black Velvet Dance"

Z mroku na dyskotekowe parkiety. Half Light wydał płytę „Black Velvet Dance” z przeróbkami swoich kompozycji.

Half Light "Black Velvet Dance"
„Black Velvet Dance” zawiera remiksy utworów, które znalazły się na poprzednim albumie „Black Velvet Dress”. Remiksy dość nietypowe, bo każdą z piosenek zaprezentowano w tanecznych, podlanych tłustymi bitami, wersjach. Wrażenia? Momentami jest topornie („Confused”), a nawet nieco chaotycznie („Bitter Paris”). Są jednak i wersje, dzięki którym kompozycje nabrały rozpędu i przykuwają większą uwagę niż na oryginalnym krążku („Perfume”, „Cold Friends”).
Half Light wyciąga słuchaczy na parkiet, lecz nie w ociekającym od cekinów klubie disco, a bardziej w jaśniejszej odsłonie odbywającej się w ramach Castle Party electroteki. Po przesłuchaniu materiału można mieć skrajne odczucia. Wzdrygać się lub dać się porwać wersjom, które całkiem zgrabnie układają się w zupełnie nową muzyczną opowieść.
„Black Velvet Dance” jest muzycznym ukłonem w stronę słuchaczy, którzy do tej pory raczej z twórczością Half Light nie mieli wiele wspólnego. Pytanie tylko czy jest to akurat ta grupa osób, na której zespołowi tak bardzo powinno zależeć. Dylematy, które z tego płyną pozostawiam już jej twórcom. Niezależnie od tego Half Light należy się plus za odwagę i podjęcie nowego wyzwania. Do tej pory żaden toruński zespół na taki taneczny eksperyment się nie odważył.

Half Light, Black Velvet Dance, 2013.

Krzysztof Janiszewski opowiada o „Black Velvet Dance” TUTAJ.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...