piątek, 29 listopada 2013

John Porter: Nigdy nie zaśpiewam już po polsku

- Zdaję sobie sprawę, że coraz więcej ludzi tylko odtwarza muzykę, zamiast jej słuchać (...) Ile znasz osób, które włączą sobie w domu płytę, usiądą w fotelu i zaczną jej słuchać tak jakby czytali książkę? - JOHN PORTER, walijski gitarzysta, który od 1976 roku tworzy i wydaje płyty w Polsce.

 Podobno utwory na Twoją ostatnią płytę „Back In Town” były już gotowe, ale po przesłuchaniu całego materiału postanowiłeś z nich zrezygnować i zacząłeś komponować od początku. Dlaczego?

Lubię płyty, które mają własną linię logiczną i cechuje je spójność, a tamten materiał był zbyt różnorodny. Nie chciałem nagrywać albumu, na którym byłoby po trochę wszystkiego. Z poprzedniego materiału pozostała jedynie piosenka „Back In Town”, która zainspirowała mnie do nowej całości.

Dziś rzadko słucha się całych płyt od początku do końca, przez co niewiele osób przywiązuje znaczenie do koncepcji całego albumu. Zamiast tego odtwarza się utwory na YouTube, albo ściąga wybrane plik z sieci i słucha razem z innymi, często niepasującymi do pozostałych.

Zdaję sobie sprawę, że coraz więcej ludzi tylko odtwarza muzykę, zamiast jej słuchać. Dzięki temu staje się ona dla nich bardziej taką ścieżką dźwiękową. Ilu znasz osób, które włączą sobie w domu płytę, usiądą w fotelu i zaczną jej słuchać tak jakby czytali książkę?

Ja wciąż tak robię.

Ale takich osób jest coraz mniej. Teraz częściej włącza się radio w samochodzie lub sięga po mp3 player. A to zupełnie inny rodzaj słuchania. Nie wspominając o tym, że mp3 oferuję bardzo słabą jakość dźwięku. Nie rozumiem też jak można słuchać 20 różnych piosenek zamiast jednej płyty, ale to znak czasu. Nie podoba mi się to, ale nie mogę przecież zmienić ludzi.

Wspominałeś, że muzyka staje się sztuką użytkową.

Już tak jest. Zwróć uwagę, na te wszystkie idiotyczne programy muzyczne, które są w telewizji. Nie ważne czy ktoś jest dobry czy nie. To wieczne podsycanie napięcia, sensacja,  licytacja kto wygra... A później po 5 minutach sławy, wyrzuca się każdego na śmietnik. Takie programy nie służą promocji uczestników, tylko jurorów.

Mówisz tak, jakbyś miał wyrzut, że nigdy nie zaproszono Cię do takiego programu.

To nieprawda. Miałem propozycję, aby zostać jurorem w ..... Aaa! Tego nie mogę podobno mówić. Później dostałem też propozycję, abym pojawił się w nim razem z Anitą (Lipnicką - wokalistka i partnerką życiową Johna Portera - przyp red.). Niezależnie od tego Anita otrzymała jeszcze propozycję dołączenia do grona jurorów  „X-Factor”, ale też się nie zgodziła. Daj spokój..

A pamiętasz „Szansę na sukces”, pierwszy muzyczny talent show w polskiej telewizji?

Tak. Ale to był normalny program rozrywkowy. Uczestnicy przychodzili, śpiewali.... Zwycięzców nigdy nie traktowano z dnia a dzień jak muzycznych celebrytów. Dziś wszystko opiera się na drakońskich kontraktach podpisywanych z wytwórniami. Pieniądz wciąż się kręci, ale nie dla tych, którzy wygrywają. Dawid Podsiadło? Wiele osób ma talent. To nie są jednak programy dla osób, które kochają muzykę, tylko dla tych, którzy chcą zostać sławnym w 5 i na 5 minut.

A Ty?

Ja robię swoje.

Nie ma Cię w radiu.

I nigdy mnie nie będzie. Mam im tego zazdrościć? Ja nie pasuje do profilu stacji komercyjnych, z czym musiałem się już pogodzić wiele lat temu. To dla mnie żaden problem. Nawet się już nie zastanawiam czy coś mojego wreszcie puszczą, bo nie puszczą.

Słuchałem wielokrotnie „Back In Town”. To są piosenki, które mogłyby z powodzeniem zagościć w radiu.
 
Wiem. Ale stacje radiowe mają na to zupełnie inne spojrzenie. Zastanawiasz się pewnie, gdzie w takim razie będę za kilka lat? Nie wiem. Będę nagrywał kolejne piosenki.



Pamiętam sprzed lat koncert promujący płytę „Porter Band 99” w nieistniejącym już kinoteatrze „Grunwald”. Wyszedłeś na scenę z zespołem. Koncert był słabo wypromowany, a więc na sali było zaledwie 10-15 osób. Zagraliście prawie 1,5 godziny jakbyście grali dla wypełnionego po brzegi klubu. I jeszcze były bisy. Dziś nie każdy zespół byłoby na coś takiego stać.

Co mam ci powiedzieć? Jak się lubi robić, to co się robi, to się gra. Liczba osób pod sceną nie ma wtedy żadnego znaczenia.

To prawda, że kiedyś próbowałeś nagrać piosenkę po polsku?

(Śmiech) Tak. To była porażka! Zrezygnowałem bardzo szybko. Ludzie wciąż do mnie przychodzili i mówili: „John, tyle lat mieszkasz w Polsce, może być coś nagrał po polsku?”. Nie zdają sobie sprawę, że śpiewanie w obcym języku, to coś zupełnie innego niż mówienie. Zmienia się nie tylko głos, ale i charakter piosenki. Brzmi to koszmarnie.  Ostatnio jak jechałem samochodem, kierowca słuchał Radia Zet. Usłyszałem utwór inspirowanym mocno zachodnią muzyką. Wszystko się w tym utworze nawet zgadzało, dopóki wykonawca nie zaczął śpiewać.  Po polsku. Jego tekst absolutnie nie pasował do charakteru muzyki. Wtedy utwierdziłem się w przekonaniu, że nigdy nie zaśpiewam po polsku.

Co z kolejną Twoją płytą? Znów trzeba będzie czekać aż 11 lat?

29 listopada lecę do Londynu nagrywać kolejny album. Materiał, który mam już gotowy od dawna, zachowany jest w duchu „Back In Town”. Będzie może nieco cięższy, bo nie znajdzie się na nim chyba żadna akustyczna gitara. Dla mnie nowe piosenki są o wiele żywsze. Premiera prawdopodobnie wiosną.


wtorek, 26 listopada 2013

Toruń Blues Meeting 2013

Jeśli ktoś chce przeżyć te dwa dni na Bielanach, to potrzebuje do tego nie lada kondycji. I nie chodzi wcale o przeciągające się do późnych godzin nocnych jam session, ale o hektolitry wypijanego podczas festiwalu alkoholu. I to nie tylko w barze. Czarnoskóry gitarzysta Lamar Chase niemal każdą swoją solówkę poprzedzał pociągnięciem sporego łyka Jacka Danielsa wprost z butelki. A że grał tych solówek sporo, to whiskey starczyło mu tylko na godzinę. Butelki z rąk nie wypuszczał, aby przy okazji pochwalić się tym, jak sobie radzi z techniką slide. 

Grupa Soul Catchers International, w której można było usłyszeć tego amerykańskiego muzyka, swoją energią mogłaby obdarzyć kilka polskich kapel, które myślą, że potrafią grać. I to nie tylko bluesa, ale również frazy, które leżą gdzieś na jego pograniczu. Zespół bez słabych punktów. Świetny klawiszowiec, dobrzy gitarzyści… Nie ma się więc co dziwić, że publiczność wywołała go podczas piątkowego wieczoru na scenę na bisy. Wśród nich zabrzmiał m.in. nieśmiertelny standard Willie Dixona "Hoochie Coochie Man".

Martyna Jakubowicz, która pojawiła się po tej grupie w duecie z Romanem Puchowskim nie miała prostego zadania. Wokalistka wydała niedawno płytę „Burzliwy błękit Joanny”, na której znalazły się jej interpretacje songów Joni Mitchell z polskimi tekstami. Podobnie zrobiła kilka lat temu nagrywając album w hołdzie Bobowi Dylanowi. Jak odebrała jej występ toruńska publiczność? Nagle przy barze zrobiło tłoczno, a pod scenę, gdzie występowała twórczyni „W domach z betonu” można było podejść nieprawdopodobnie blisko.
 
O Ericu Sardinasie, największej gwieździe tegorocznej edycji festiwalu można napisać wiele. Wszystko sprowadza się jednak do zdanie – jeśli ktoś nie był , to może żałować. Podobnie jak przy okazji koncertu Dżemu, który wystąpił dzień później. Dżem to od lat prawdziwy zespół-instytucja, który co roku gromadzi w klubie „Od Nowa” rzesze fanów. Przy okazji jego występów za każdym razem można kupić rożne nietypowe gadżety. Tym razem dołączyły do nich m.in. …ubranka dziecięce przeznaczone dla najmłodszych Dżemowych fanów. Bo tak się dziś, proszę państwa, robi się biznes.


sobota, 23 listopada 2013

Casanova to za mało, czyli Atrakcyjny Kazimierz wydaje "Sex na raz"

Żądza mnie wpędza ze związku w związek/ Lecz wszystkich dziewczyn mieć już nie zdążę” - śpiewa JACEK BRYNDAL, który od początku lat 90. wspólnie z bratem tworzy projekt pod hasłem Atrakcyjny Kazimierz. 1 grudnia wydaje kolejną płytę - "Sex na raz".

Minęło 9 lat zanim doczekaliśmy się kolejnego materiału Atrakcyjnego Kazimierza. Dlaczego trzeba było czekać aż tak długo?

Atrakcyjny Kazimierz "Sex na raz"
Powodów był kilka. Mieliśmy bardzo pracowity okres z Kobranocką, przez co mój solowy projekt musiał zejść na dalszy plan. Po drugie trafiłem na wyjątkowo niesprzyjające okoliczności, jeśli chodzi o potencjalnych wydawców. Pojawiali się i znikali, a jeden z nich wpakował mnie w takie kłopoty, że sprawa zakończyła się w sądzie. Dzięki niemu na dwa lata straciłem możliwość dysponowania własnym materiałem. Po tej akcji straciłem motywację do działania. I tak jakoś minął ten czas. Ale ta przerwa miała również swoje dobre strony 

Jakie? 

Najstarsze utwory na płycie pochodzą sprzed 3 lat. Gdybym wówczas wydał ten materiał, skład piosenek byłby inny. A tak kilka z nich wypadło i pojawiły się nowe. Dzięki temu płyta jest bardzo aktualna.

Atrakcyjny Kazimierz z upływem lat spoważniał. Już na poprzednim albumie „Winogrono” pojawiło się sporo społecznych wątków.

Na „Sex na raz” jest zdecydowanie więcej weselszych numerów. To wszystko zależy zawsze od tego, co w danej chwili urodzi się w głowie mojej oraz mojego brata - Rafała. Jego teksty można usłyszeć we wszystkich utworach poza dwoma, w które wsamplowałem różne odzywki i okrzyki. Jeden z nich powstał w hołdzie Jamesowi Brownowi i nosi tytuł „Jerzy Brązowy”. Drugi ukrywa się pod tytułem „Fun”. 

A teksty ? 

Piosenki opowiadają m.in. o ciągotach mężczyzn w średnim wieku i nie tylko. Że nawet jako ktoś jest Casanovą, to nie jest w stanie zadowolić wszystkich pań. Śpiewam: „Żądza mnie wpędza ze związku w związek/ Lecz wszystkich dziewczyn mieć już nie zdążę”. Jest też piosenka o tym, że czasem warto się wyluzować zatytułowana „Trzeba się napić”. Z tą piosenką wiąże się zresztą dość śmieszna sytuacja. 

Pijacka?

(Śmiech). Nie. Do tej samego tekstu muzykę zrobił zespół Poparzeni Kawą Trzy, dla którego Rafał też pisze teksty. Po prostu w pewnym momencie nieco się pogubił i pozapominał co komu podarował. Ja dostałem ten tekst od niego jako pierwszy, ale zespół wcześniej wydał piosenkę na płycie. W efekcie mamy dwóch wykonawców, którzy w swoim repertuarze mają piosenkę z tym samym tekstem, ale z inną muzyką. Oczywiście moja jest lepsza (śmiech).

Sam nagrałeś większość partii muzycznych. Dlaczego? 

Kiedy kilka lat temu zacząłem bawić się muzyką na komputerze, moim marzeniem było, aby samemu stworzyć cały materiał. Ostatecznie, aby dodać płycie smaku zaprosiłem jednak kilku gości, m.in.  Tomka Organka, Bartka Staszkiewicza, Asię Dudę i Asię Czajkowską. 



Co trafi na radiowego singla?

Trwa burza mózgów. Być może będzie to piosenka, którą nagrałem używając wyłącznie mojego głosu, co w dużej ogólności przypomina to, co robi Bobby McFerrin. To wesoła piosenka o kobiecych fochach.

Czyli ciągłość tematyki damsko-męskiej z poprzednich płyt zostanie zachowana. I pewnie zgodnie z tytułem albumu będzie sporo seksu? 

Oj, będzie. Kiedy piosenka tytułowa urodziła się w moje głowie rozmyślałem o jesiennych imprezach w klubach studenckich. To coś do potańczenia. Ogólnie na płycie będzie trochę refleksji z myślą przewodnią: seks, odzież na wagę, bank, mięso i chemia. 

Nosowska.zip w Dworze Artusa

Niezwykle długo trzeba było czekać, aby Kasia Nosowska zawitała do Torunia z solowym projektem. Wreszcie przyjechała. I to na dodatek w dość szczególnym wydaniu, prezentując przekrojowe spojrzenie na swoją dotychczasową twórczość. Podczas środowego koncertu było więc sporo sięgania do absolutnych korzeni. Do tych piosenek, którymi w drugiej połowie lat 90. wokalistka zdecydowała się rozpocząć na albumie „Puk, puk” swój flirt z elektroniką. 

Fot. Grzegorz Olkowski

Zaczęła od „Mileny”, a później kolejno posypały się „Tfu”, „Pani pasztetowa”, „Zoil”, „Przebijśnieg”, „Keskese” i mocno przearanżowana wersja „O papierkach”. Chyba jeszcze nigdy w Dworze Artusa nie było tak głośno. I to nie tylko za sprawą gitar, ale i komputerowych beatów. Współczuję tej części publiczności - a było kilkadziesiąt takich starszych uczestników  - którzy przyszli zapewne na koncert zwabieni albumem „Osiecka”. W pewnym momencie zdali sobie sprawę, że być może podczas tego wieczoru „Zielono mi” nigdy nie będzie. 

Jednak nawet i oni zostali dopieszczeni, gdy po transowym „Weejte wel vogel”, przepięknie intymnym „Kto?” i „Nomadzie” Nosowska zaśpiewała „Na całych jeziorach ty” oraz „Kto tam u Ciebie jest?”. Nie były to zresztą jedyne utwory na koncercie, które pierwotnie nie wyszły spod jej pióra. Jak przyznała ze sceny, z utęsknieniem czeka na polski koncert Dawida Bowiego, po czym odśpiewała jego „Let’s Dance”. Wśród bisów m.in. „Polska”. Na koniec owacja na stojąco. Publiczności jest bowiem w Nosowskiej zakochana. Bezgranicznie. 


Przed Nosowską wystąpił Krzysztof Zalewski, który przyjechał promować nową płytę „Zelig”. Było solidnie i rockowo. Zalewski nie tylko może pochwalić się kawałem potężnego głosu, ale jeszcze dokładnie wie, jak go używać. Udowodnił to zresztą nie tylko w singlowym „Jaśniej”, ale również w „Nie pytaj o Polskę” Obywatela G.C. Wykonanie tej kompozycji miało zresztą szczególny wymiar, albowiem kilkanaście lat wcześniej w murach Dworu Artusa swoje pierwsze kroki z Republiką stawiał Grzegorz Ciechowski. 

poniedziałek, 18 listopada 2013

MGM w wersji koncertowej

Choć zespół Mirosława „Gonza” Zacharskiego wraca w pewien sposób do swoich akustycznych korzeni, to jednak jakże inne jest to granie od tego, co ponad dekadę temu zaprezentował przy okazji  debiutu. 

Sympatii do grupy MGM nigdy nie ukrywałem. Zwłaszcza, gdy zespół postanowił odżegnać się od swoich bluesowych korzeni i za sprawą gitarzysty Tomasza Prasa postawić na hard rocka. A trzeba przyznać, że jak Pras się postara to potrafi na żywo nieźle przyłożyć na gryfie. Miałem nawet tę przyjemność, że obfotografowałem i zaprojektowałem MGM dwie okładki - singla i ostatniego album pt. "New Heads". Po jego wydaniu zespół wielokrotnie obiecywał, że kolejnym krokiem będzie płyta koncertowa. Album został już zarejestrowany. Trwa produkcyjna kosmetyka. Aby nie być gołosłownym muzycy podrzucili mi surowy materiał. A w zasadzie jego równą połowę.

Do posłuchania dostałem akustyczną - pierwszą część płyty. Druga będzie w całości elektryczna. Większość kompozycji to utwory z ostatniego albumu. Jest tu zarówno „Kot”, „Złamana”, jak i pulsująca „Gorąca krew”. Do zespołu po okresie przerwy powrócił Witold Puciński. Drugi gitarzysta sprawił, że kompozycje brzmieniowo stały się nieco bardziej treściwe. Pierwsze na co zwraca się uwagę w tym materiale to olbrzymia energia, która wylewa się niemal z każdego utworu i zmusza słuchacza, aby potupał sobie do rytmu nogą. Bronią się nawet te kompozycje, które pierwotnie - tak jak "Świat (Wyrwać się)" - pomyślane były jako mocne, elektryczne numery.

Mankamentem, a może dla niektórych atutem tego materiału, jest brak niespodzianek. MGM niezwykle solidnie gra tu wszystko to, do czego przyzwyczaił słuchaczy przez lata. Nikt nie mówi, aby przy okazji koncertowej płyty grupa miała teraz wywracać swoje piosenki do góry nogami, ale przydałby się jakiś powiew świeżości pod postacią premierowego utworu. Tym bardziej, że od „New Heads” minęło już trochę czasu.
Ale z ostateczną oceną wstrzymam się jeszcze do czasu przesłuchania całości. 

czwartek, 14 listopada 2013

Misia Furtak i Nagroda im. Grzegorza Ciechowskiego

Zespół Tres b., który tworzy, pojawił się już wśród kandydatur do toruńskich laurów trzy lata temu. W tym roku kapituła postanowiła nagrodzić jego wokalistkę. Panie i panowie, do grona laureatów Nagrody Miasta Torunia im. Grzegorza Ciechowskiego dołączyła Misia Furtak. 

Misia Furtak (Fot. Kuba Dąbrowski - przy okazji zapraszam na jego świetny blog fotograficzny )
Na koncercie pamięci twórcy „Białej flagi” Misia Furtak pojawiła się już dwukrotnie. Pierwszy raz z zespołem. Drugi raz sama. Za trzecim razem nie tylko zaśpiewa, ale odbierze również wyróżnienie, które wcześniej trafiło do takich twórców jak chociażby Piotr Rogucki, Julia Marcell, Mela Koteluk czy Lao Che. 

- Mam nadzieję, że zrobi karierę również w sensie komercyjnym, bo jak mawiał Eric Clapton „samym bluesem chleba się nie posmaruje” - twierdzi Zbigniew Krzywański, gitarzysta Republiki, który jest jednym z członków kapituły przyznającej tę nagrodę.

Furtak znana była jako wokalistka grupy Tres.b. Wydała z nią trzy płyty - w tym świetnie przyjęty przez krytykę album „40 Winks of Courage”. Zespół sięgnął z nią nie tylko po Fryderyka za debiut roku, ale również po Paszport Polityki. W październiku wkroczyła na solową ścieżkę wydając popową EP-kę jako Misia Ff. Nagroda im. Grzegorza Ciechowskiego trafiła do niej m.in za „intymny charakter twórczości i za głos-instrument, którym potrafi subtelnie grać na delikatnych strunach ludzkich emocji”.



- Nagrodę odbieram jako coś naprawdę wyjątkowego, ponieważ to pierwsze wyróżnienie dla mnie, a nie dla zespołu. Twórczość Ciechowskiego wiele dla mnie znaczy - mówiła wokalistka podczas wczorajszego spotkania z mediami. 

Jej udział w grudniowym koncercie jest już pewny. Kto jeszcze wystąpi? Tego nie wiadomo. Zgodnie z tradycją organizatorzy nie ujawniają bowiem zapraszanych artystów, aby nie przysłonić postaci twórcy, któremu koncert jest poświęcony. Podobnie jest z formułą koncertu, która również ma być zaskoczeniem.

- Jeżeli ktoś prześledzi historię Republiki i skojarzy pewne daty, to być może wyciągnie z tego dobre wnioski - zdradza Zbigniew Krzywański. A Maurycy Męczekalski, szef klubu „Od Nowa”, gdzie co roku odbywa się wydarzenie, dodaje: - Wracamy do źródeł. Do prawdziwej Republiki. W takim duchu przygotowywany jest grudniowy koncert, podczas którego na scenie pojawia się wszyscy żyjący muzycy tego zespołu, co ostatnio nie było normą. To główna oś, na bazie której zbudowano całe wydarzenie - mówi.


Póki co można więc sobie jedynie puścić wodze fantazji na temat tego, kogo na takim koncercie chcielibyśmy zobaczyć. I w oparciu o artystów, o których ostatnio dość głośno, przygotowują lub wydali płytę, albo mieli w swojej historii związek z dokonaniami Obywatela GC stworzyć właśna listę. Taką jak ta: Jan Borysewicz, Wojciech Karolak, Domowe Melodie, Dawid Podsiadło, Sorry Boys, Krzysztof Zalewski, Edyta Bartosiewicz, Baaba, Organek, L.U.C.

wtorek, 12 listopada 2013

"Toruń Blues Meeting" - kulisy

MIROSŁAW „MAURYCY” MĘCZEKALSKI, szef klubu „Od Nowa”, pomysłodawca i dyrektor artystyczny festiwalu „Toruń Blues Meeting” o kulisach organizacji tego wydarzenia.

„Toruń Blues Meeting” to chyba najstarszy festiwal odbywający się nieprzerwanie w Toruniu. Mylę się?

Sam to kiedyś sprawdzałem. Jest co prawda jeszcze Festiwal Kapel Ludowych, ale to zupełnie inny rodzaj imprezy. Pomysł na „Blues Meeting” pojawił się 24 lata temu, gdy byłem jeszcze studentem. Jednak pierwszą edycję zorganizowałem już jako absolwent.

Mirosław "Maurycy" Męczekalski na tle pierwszego plakatu Toruń Blues Meeting

Początki musiały być trudne?

Do dyspozycji miałem jedynie telefon i maszynę do pisania. Nie podpisywaliśmy żadnych umów z wykonawcami. Wszystko ustalano na słowo. Ówczesny kierownik klubu „Od Nowa” - Jarosław Radomski - stwierdził, że skoro chcę robić festiwal, to muszę najpierw na niego zarobić. Pod hasłem „Long Live Rock’n’Roll” urządziłem więc rockową dyskotekę. Przyszły tłumy. Dzięki temu udało się uzbierać kilka czy kilkanaście tysięcy złotych. Żadnego sponsora nie mieliśmy.

Podobno na pierwszy festiwal przyszyło 200 osób?

Trochę więcej. Nie była to superfrekwencja, ale przy prawie zerowej reklamie i niemal ręcznie robionych plakatach, byliśmy zadowoleni.

Na tych plakatach pojawiło się zdjęcie Twojej córki.

Tak. W domu na ścianie miałem amerykańską flagę. Kiedyś zrobiłem córce na tym tle sesję fotograficzną z gitarą. Na bazie tego zdjęcia plastyk Krzysztof Łuczak stworzył nasz pierwszy plakat, który odbijał przy użyciu sitodruku. Technologia produkcji sprawiła, że moja córka wygląda na nim jakby była czarna.

Od 1993 roku z imprezą nierozerwalnie związał się Dżem.

W 1990 roku nie chciałem ich zapraszać, ponieważ marzył mi się ortodoksyjny festiwal bluesowy. A Dżemowi bliżej przecież do rocka. W 1992 roku postanowiłem to zmienić, ale wtedy Ryszard Riedel był akurat w szpitalu, gdzie wstawiano mu nowe zęby. Pierwszy i jedyny raz Dżem zagrał z Riedlem dopiero rok później. Kilka miesięcy później wyrzucono go z zespołu, a w lipcu 1994 roku już nie żył. Tego samego roku Dżem także pojawił się na naszym festiwalu, ale w dość eksperymentalnym składzie. Z Martyną Jakubowicz.

Podobno gdy Tadeusz Nalepa grał na „Blues Meetingu”, to miał przyklejone teksty piosenek do gitary?

W Toruniu tego nie widziałem. Zwróciłem na to jednak uwagę podczas festiwalu „Blues nad Bobrem”, na którym grałem z Tortillą. Na gitarze miał wtedy małe kartki z fragmentami tekstów. Podczas „Blues Meetingu” zaskoczył nas czymś innym. Zażądał pieniędzy jeszcze przed występem. A należy wiedzieć, że to były czasy, gdy koszty festiwalu pokrywały wpływy z biletów, które przez cały czas były sprzedawane w kasie. Musieliśmy sami zrzucić się na jego gażę. Pamiętam, że nawet od bramkarzy pożyczałem wtedy pieniądze.

Który z gitarzystów zszedł podczas koncertu ze sceny i grał między publicznością?

Carlos Johnson. Losy jego koncertu ważyły się zresztą do ostatnich minut. Grający z nim na organach Wojciech Karolak trafił krótko przed występem do szpitala w Gdyni. Zespół przyjechał więc bez niego. Gdy ich zobaczyłem bez Karolaka, powiedziałem: „Panowie, nie mogę was przyjąć w takim składzie”. Wykonano kilka telefonów do Gdyni. I już po chwili wysyłaliśmy tam taksówkę, aby przywiozła brakującego muzyka. Organizacja takiego festiwalu nie jest prosta.


wtorek, 5 listopada 2013

II Rzeczpospolita na rockowo. Kim jest Sam Luxton?

9 listopada na toruńskiej scenie zadebiutuje Sam Luxton, nowy muzyczny projekt, który penetruje polską historię. - Cała estetyka tych czasów jest dla mnie bardzo atrakcyjna. Samochody, moda, kino... - mówi Michał Maliszewski, lider zespołu. - To Polska, o której opowiadali moi dziadkowie.

 
Michał Maliszewski
Toruński gitarzysta przyznaje, że historia nigdy nie interesowała go w szkole. Fascynacja przyszła dopiero później. Z wiekiem. Dziś - jak sam mówi - z wypiekami na twarzy potrafi rzucać cytatami i opowiadać o historycznych ciekawostkach. M.in. o tym, że przed wojną w Polsce zarejestrowanych było prawie 43 tysiące samochodów.

- Kocham swój kraj i uważam się za patriotę. Jestem dumny z jego historii, a jednocześnie świadomy jej ciemnych stron - mówi. 
 
O losach II Rzeczpospolitej postanowił opowiedzieć na rockowo. Tak narodził się jego nowy projekt koncertowy „Wolność, granice, moc i szacunek”, którego nazwa została zaczerpnięta z przemówienia prezydenta Ignacego Mościckiego nad pogrzebie Józefa Piłsudskiego.

- Czytanie materiałów źródłowych podsuwało mi pomysły na kolejne teksty. Niektóre napisałem osobiście, w innych wykorzystałem bezpośrednie cytaty. Bywało, że same układały się w słowa utworów - opowiada Michał Maliszewski. - Przykład? Dwa zdania dialogu pochodzące z majowego zamachu stanu. Piłsudski stojąc na moście mówi do młodego żołnierza, który nie chce go przepuścić „Do mnie, dziecko, będziesz strzelał?”. A porucznik Henryk Piątkowski odpowiada:”Tak, bo taki mam rozkaz”. Napięcie literackie jest w tej wymianie zdań ogromne.

Maliszewski zwraca uwagę, że historia II Rzeczpospolitej jest coraz bardziej na topie, o czym świadczy chociażby wysyp różnych publikacji na ten temat. Wystarczy wejść do księgarni i popatrzeć na półki.

- To było przecież takie lśnienie w naszej historii. Krótki okres, w którym powstaliśmy po zaborach, aby później zostać zgwałconym przez wojnę i okupację. A po wojnie znów przez komunistów - mówi. - Z jednej strony są to czasy już nieosiągalne, a z drugiej na tyle bliskie, że wciąż żyją jeszcze osoby, które je pamiętają.

Jak zaznacza - czternaście piosenek, które składa się na projekt koncertowy Sama Luxtona „Wolność, granice, moc i szacunek” nie jest żadnym wykładem historii. To raczej takie muzyczno-słowne widokówki, impresje na temat jednego z ciekawszych okresów w polskiej historii.
 
- Niektóre z nich zawierają więcej detali, inne mniej. Opisują sprawy ważne politycznie, a nawet osiągnięcia techniczne - zdradza gitarzysta. - Zachęcam do posłuchanie tego materiału na żywo.


*** 
Poza Michałem Maliszewskim (gitara + wokal) zespół tworzą: Adam Staszewski - bas oraz Jacek Leśniewski - perkusja. Swój premierowy materiał zaprezentują 9 listopada w klubie Mocart.

piątek, 1 listopada 2013

Sławek Uniatowski, Oksana Predko... Po co komu "Must be the music" i "The voice of Poland"?

- Telewizyjne programy rządzą się swoimi prawami. O wiele łatwiej jest wypromować w nich Kopciuszka, niż osobę, która trochę już na tej muzycznej scenie podziałała - MARIUSZ SKŁADANOWSKI, dziennikarz Radia Gra o nadziejach i szansach na zwycięstwo toruńskich twórców w telewizyjnych programach muzycznych.

Mariusz Skałdanowski (Fot. Grzegorz Olkowski)

8 grudnia w Toruniu casting do „Must Be The Music”. Swoich sił w tym programie próbowali już m.in. Tomasz Cebo, Burn, Czaqu... Najdalej zaszedł Cebo. Ale też odpadł. Twórcy z Torunia nie mają szczęścia, umiejętności, czy nie są po prostu odpowiednio skrojeni pod telewizyjne wymagania, aby zaistnieć w takim show? 

Nasza lokalna scena jest już na tyle ugruntowana, że wielu dobrym artystom nie wypada startować w takich programach. Zespoły, które odnoszą sukcesy, potraktowałyby to jako ujmę i więcej by na tym straciły niż zyskały. Z drugiej strony grupa Enej wygrała „Must Be The Music” w dziewiątym roku swojego istnienia, a więc też nie była żadnym debiutantem. Nie oszukujmy się jednak, że rolą takich programów jest wyławianie ciekawych twórców. Liczy się tylko show i rosnąca oglądalność. A samo wydanie zwycięzcy płyty odbywa się tylko przy okazji tej zabawy. 

Do tej pory spośród torunian największy sukces odniósł w 2005 roku Sławek Uniatowski, gdy zajął II miejsca w „Idolu”. Wykorzystał swoją szansę?

Niestety nie. I to pomimo tego, że startował w czasach, gdy „Idol” był jeszcze jedynym tego typu programem w Polsce. Teraz podobnych produkcji jest więcej, a co za tym idzie nawet ich zwycięzcy nie mają już takiej siły przebicia. Pokładano w nim ogromne nadzieje. Każde spotkanie wiązało się z pytaniem: Kiedy wydasz płytę? Teraz już nikt nie pyta, bo nie wypada. Nie zrobił tego szybko, a o laureatach takich programów pamięta się tylko do czasu kolejnej edycji programu. Po drugie zamiast zabrać się do pracy, stał się maskotką programów telewizyjnych. 

Takim muzycznym celebrytą?

Dokładnie. Bardzo go lubię i cenię. Jego koncerty i informacje o nowych projekty powinny być wydarzeniem, o których słychać w całej Polsce. A tak nie jest. Oczywiście wszystko można zganić na wytwórnię, która nie pozwoliła mu nagrać albumu na własnych warunkach. Spójrzmy jednak na Dawida Podsiadło, który też zupełnie nie przystawał do programów typu talent show. Wyciszony, stonowany... A jednak potrafił wykorzystać szansę i nagrał wartościową płytę. I na swoich warunkach. Sławkowi też mogło się udać. To bardzo dobry soulujący wokalista wychowany na polskiej tradycji muzycznej i twórczości Grzegorza Ciechowskiego.

Porozmawiajmy o tej szansie, która teraz stoi przed Oksaną Predko z Toronto w „The Voice of Poland”. Jeśli przejdzie dalej, to co będzie w stanie ugrać w tym programie? 

Ona dobrze wie nie tylko jak wyglądają festiwalowe sceny, ale także jak smakuje gorycz porażki. Odnosiła sukcesy, wystąpiła w Opolu, wydała płytę. Będzie jej o tyle łatwiej, że nie podchodzi do tego programu tak naiwnie jak inni. Wszystko ma już poukładane w głowie. Występ w „The Voice of Poland” może dać jej rozgłos potrzebny do promocji materiału z solowej płyty, na którą bardzo czekam. Przecież zaśpiewana przez nią piosenka „Every Little Thing” do jednej z popularnych reklam to był świetny kawałek. Mam nadzieję, że takich utworów ma w zanadrzu więcej. 

A więc niezależnie czy wygra czy przegra, to i tak coś zyska. Jednak czy zgarnie w tym programie główną nagrodę?

Myślę, że nie. Zaważy łatka muzycznego wyjadacza, którą jej przyklejono i nieprzewidywalna zabawa widzów w głosowanie. Takie programy rządzą się swoimi prawami. O wiele łatwiej jest wypromować w nich Kopciuszka, niż osobę, która trochę już na tej muzycznej scenie podziałała. Myślę, że Oksana Predko ma świadomość tego, że nie idzie po wygraną, tylko, aby pomóc swojej płycie. I wielkie brawa dla niej, że się nie poddaje. Takie są teraz czasy, że jak nie wchodzi się drzwiami i oknami, to trudno coś osiągnąć.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...