środa, 3 sierpnia 2011

Z archiwum: Maciej Tacher - Musi być jakiś papież

Maciej Tacher, wokalista toruńskiej grupy Manchester, opowiada o swoich pierwszych krokach na scenie.

Manchester (Fot. Monika Wieczorkowska)
- Dziewczyny piszczą na Waszych koncertach, jakbyście nie byli zespołem muzycznym, ale co najmniej grupą chippendalesów.

- Superuczucie. Przychodzi nas posłuchać dużo młodych osób, a my wcale nie kryjemy się z tym, że gramy właśnie dla nich. Paradoks polega na tym, że, mimo naszych antybabskich tekstów, wśród publiczności jest więcej kobiet. Zresztą facetów też jest sporo. Przychodzą, słyszą: „dziewczyno, nie oddawaj się na pierwszej randce” i skaczą w pogo. Od czasów The Beatles najważniejsze w rock’n’rollu są piszczące dziewczyny.

- Spotkałeś się z jakimiś niekonwencjonalnymi przejawami sympatii?

- Niekonwencjonalnymi? Hmm... Po koncercie w Bydgoszczy nasz basista podpisywał się na jakichś piersiach. Powoli wkraczamy w ten etap. Wciąż zaskakuje nas to, że gdzie pojedziemy - wszędzie znają nasze teksty.

(...)

- Co sprowadziło Maćka Tachera z rodzinnego Koszalina do Torunia?


- Przyjechałem na studia. Chciałem studiować socjologię lub filozofię. Stanęło na tym drugim. W Toruniu mieszkała moja kuzynka, która wprowadziła mnie w klimat tego miasta.

- Manchester nie jest Twoją pierwszą grupą muzyczną.

- Swój pierwszy zespół miałem jeszcze w liceum. Kilku kumpli robiło muzykę na komputerach. Co najśmieszniejsze, mieliśmy te same inspiracje, co teraz. Byłem na bieżąco ze wszystkim kapelami britpopowymi. Blur, Cast, Space... Było ich mnóstwo. W tym zespole grałem na klawiszach i na gitarze. Wtedy nie miałem jeszcze odwagi śpiewać.

- Kiedy pierwszy raz stanąłeś na estradzie?

- Na przełomie I i II roku studiów. Mieszkając u mojej kuzynki poznałem gitarzystę grupy Słońce. Po roku wkręciłem się do nich i grałem tam na klawiszach. Pierwsze koncerty w Toruniu były właśnie z nimi. Jako wokalista zadebiutowałem podczas wieczorów karaoke. Zawsze chciałem śpiewać i wtedy się przemogłem.

- Pamiętasz co zaśpiewałeś?

- Coś smętnego... Albo „Purple Rain” Prince’a albo nawet „Hello” Lionela Richie.

- Na scenie Ty jesteś frontmanem, ale to gitarzysta Sławek Załeński pisze wszystkie kompozycje.

- Funkcjonujemy podobnie jak grupa Lady Pank. U nich podczas koncertu z przodu zawsze jest Janusz Panasewicz, ale niekwestionowanym liderem pozostaje Jan Borysewicz. W zespole nie ma demokracji ani żadnego "zmiłuj się”. Musi być jakiś papież, który trzyma to wszystko w garści. To jest idealna sytuacja dla grupy rockowej.

- Nie przeszkadza Ci, że nie śpiewasz tego, co sam napiszesz?

- Jeden tekst jest mój. Napisałem „Do gwiazd”. Nie wiem, jak to się stało. Pewnie Sławka bolała głowa. Jeżeli chodzi o muzykę, to nikt nie ma żadnej wątpliwości, że "Łysy" jest genialnym kompozytorem. Wszyscy w zespole biją mu z tego powodu pokłony. Czasami ścieramy się jedynie w kwestii tekstów. W pewnych szczegółach próbuję wymóc na nim, aby coś zmienił. Czasami mówi: „No, dobra”. A czasami kategorycznie: „Nie”. Tekst musi być jakiś. A jego teksty z pewnością są.

- Skąd w Waszych utworach taka seksistowska postawa?

- O to należałoby zapytać Sławka. Wszyscy piszą teksty o miłości. U nas tego nie znajdziesz. Jest o tym, że cały czas kłócisz się ze swoją dziewczyną, bo ona cię nienawidzi, a więc chcesz wyjść i uciec. To w olbrzymim skrócie. Zespół jest coraz bardziej rozpoznawalny. Ostatnio wychodzę z „Od Nowy” i wsiadam do taksówki. Kierowca pyta mnie, kto grał, bo ostatnio sporo słyszał o Manchesterze. Zabawna sytuacja. Ale nie poznał mnie.

Wywiad ukazał się w "Nowościach" 2 listopada 2007 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...