- Myślałem, że wystąpię w Opolu w koszuli i spodniach. Ale jak w barze zobaczył mnie w moim codziennych ciuchach scenograf, to szepnął: "Jezu... Ty tak wyjdź na scenę". I wyszedłem - mówi MARIUSZ LUBOMSKI, toruński bard, który w tym roku obchodzi 30-lecie swojej pracy artystycznej.
Mariusz Lubomski (Fot. T.Bielicki) |
- Co to była za sytuacja, podczas której występujący z Tobą Rafał Bryndal zniknął na koncercie?
- (Śmiech). Lata 80. Graliśmy wtedy razem jako grupa I z Poznania i z Torunia. Nasz ówczesny menadżer postanowił zorganizować koncert w Bydgoszczy. Mieliśmy wystąpić w Klubie Kolejarza. Problem polegał na tym, że nie poinformował nas dla kogo przyjdzie nam zagrać. Wychodzimy na scenę, a tam bywalcy klubu seniora i emeryci, którym zapowiedziano, że oto czeka ich wieczór z piosenką poetycką.
- No to trochę ich zaskoczyliście...
- Trochę? W tamtym czasie zahaczaliśmy mocno o kabaret studencki. Stanęliśmy naprzeciwko publiczności, która już po pierwszym utworze zaczęła odzywać się z sali „Ale przecież to miała być piosenka poetycka!”. Pamiętam to jak dziś. W żaden sposób nie byliśmy w stanie przeciągnąć ich na naszą stronę. Nie było żadnej interakcji. Brnęliśmy w to coraz dalej, a z każdą piosenką było jeszcze gorzej.
- Co się wtedy stało z Rafałem Bryndalem?
- Na scenę wchodziło się bezpośrednio z korytarza. Konstrukcja koncertu wyglądała w taki sposób, że ja śpiewałem piosenkę, a później Rafał wchodził i coś opowiadał, albo dośpiewywał. I w pewnym momencie... nie wyszedł. A ja przy pełnej dezaprobacie sali czekałem na niego na tej scenie. Minuty leciały. Kompletnie zdezorientowany odłożyłem gitarę i poszedłem go szukać. Wyszedłem na korytarz. Chodzę po budynku. Nie ma. Zniknął. Wróciłem, aby zaśpiewać jeszcze jedną piosenkę i skończyliśmy.
- Uciekł?
- Hmm... Wracając z koncertu na stację kolejową znalazłem go na polu, gdzie się schował. Nie był w stanie znieść tego poziomu nieakceptacji, który udało nam się wspólnie wzbudzić u publiczności. I oto cała historia. Każdy kto coś takiego przeżyje w swoim artystycznym życiu, później ma już z górki.
Grupa I z Poznania i z Torunia na Yapie |
- Jesteś synem toruńskiego prokuratora. Ojciec nie był chyba zadowolony z tego, że wybrałeś artystyczną ścieżkę?
- Ta ścieżka przysparzała mu zapewne sporo kłopotów. Szczególnie gdy w 1987 roku po koncercie w „Kreślarni” Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Koszalinie dostaliśmy z Rafałem Bryndalem kolegium. Wtedy nie było do śmiechu. Ani jemu, ani nam.
- Za co była ta kara?
- Na sali był cenzor, który niezwykle skrupulatnie przysłuchiwał się tekstom. Po kilku tygodniach do domu przyszło wezwanie. Protokół mam chyba jeszcze gdzieś w swoich szpargałach. Wyszczególniono w nim takie piosenki jak „Blok” czy „Indianie i kowboje” z dopiskami informującymi o tym, dlaczego ich wykonywanie jest niezgodne z prawem. Efekt? 12.500 zł kolegium, co można było zamienić na 25 dni aresztu. Nie była to mała kwota. Dodatkowo mieliśmy zakaz występu w województwie koszalińskim. Co ciekawe pół roku później spotkaliśmy jeszcze raz tego samego cenzora, który zaakceptował nam wszystkie piosenki. Nie obyło się przy tej okazji bez mocniejszego trunku.
- Cofnijmy się wcześniej. 1982 rok i Giełda Piosenki Studenckiej w Szklarskiej Porębie. Na scenie debiutuje grupa I z Poznania i z Torunia ze swoją „Imprezą w Klubie Harcerza”. I robi furorę.
- Zespół założyliśmy rok wcześniej razem z moim kolegą z Poznania. Do tekstu Rafała Bryndala, z którym znaliśmy się jeszcze z liceum, napisaliśmy dość prostą muzykę. Rafał nie wychodził wówczas jeszcze na scenę, Pojechał z nami towarzysko. Jednak po pewnym czasie jego pojawienie się stało się niezbędną wartością dodaną. Odnalazł się jako zwierzę kabaretowe, który świetnie opowiada, a gdy jeszcze czuje akceptację publiczności, to wznosi się na wyżyny. I tak zostało mu to do dziś.
- „Impreza w klubie Harcerza”, „Pani od biologii”, „Blok”, „Indianie i kowboje”... Wszystkie te piosenki krążą po internecie, ale nigdy nie trafiły na żadną płytę. Dlaczego?
- Wtedy nie było takich szans, a dziś śpiewam już nieco inny repertuar. Nasze drogi z zespołem w naturalny sposób się rozeszły. Razem z Rafałem wytraciliśmy to, co nas wtedy napędzało. W pewnym momencie pojechałem na Festiwal Piosenki Studenckiej do Krakowa, gdzie I z Poznania i z Torunia nigdy nie doceniono. Zaśpiewałem dwie piosenki z tekstami Rafała Bryndala i jedną ze słowami Sławka Wolskiego. Tę ostatnią był „Underground”. Spodobało się. W tamtych czasach naturalną koleją rzeczy był Koncert Debiutów na Festiwalu w Opolu. Ale odrzuciłem tę propozycję.
- Dlaczego?
- Uznałem, że Opole to nie jest moje miejsce. Na pewno nie Koncert Debiutów. Przy festiwalu odbywał się również koncert w teatrze, gdzie piosenki śpiewali przede wszystkim aktorzy. I tam zaśpiewałem ponownie „Underground”.
- W przykrótkim spodniach i w płaszczu, który później stał się nawet Twoim hmm.... Znakiem rozpoznawczym?
- Tak. To nie była żadna sceniczna kreacja. Myślałem, że wystąpię w Opolu w koszuli i czarnych spodniach. A jak w barze zobaczył mnie w moim codziennym stroju scenograf, to szepnął: „Jezu... Ty tak wyjdź na scenę”. I wyszedłem. Jestem dość wysoki, a wtedy w sklepach nie można było zbyt wiele dostać na mój rozmiar. Zostały więc krótkie spodnie i płaszcz.
- Po tych 30 latach na scenie czujesz się spełniony jako twórca?
- Nie. Brakuje mi większej liczby piosenek, które powinienem w tym czasie stworzyć. Wciąż jest ich za mało. Ale to moja wina. Zaniedbałem to, śpiewając na różnych festiwalach kompozycje innych twórców. Z drugiej strony powiem nieskromnie, że jestem chyba w całkiem dobrej formie. Nie zatraciłem w sobie tego chłopca, a z drugiej strony doszło do tego doświadczenie. Zadziwiające jest to, że potrafię nad tym zapanować. Nad tym chłopcem i nad tym mężczyzną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz