Strony

piątek, 6 marca 2015

Mark Olbrich: Przy bluesie baby nie skaczą po stołach

Mieszkający na stałe na Wyspach Brytyjskich basista Mark „Bestia” Olbrich wspólnie ze swoim zespołem zarejestrował płytę koncertową w toruńskim Hard Rock Pubie „Pamela”. Album Mark Olbrich Blues Eternity “Live at Pamela Blues” głosami internautów portalu www.bluesonline.pl został wybrany najlepszy płytą 2014 roku.

Marki Olbrich i Eddie Angel podczas koncertu w "Pameli" (Fot. Agata Jankowska)

- Skąd wziął się przy Twój przydomek: „Bestia”?

- (Śmiech) Naprawdę chcesz wiedzieć? Trafił do mnie, gdy grałem jeszcze w Polsce ze Zbyszkiem Hołdysem. Grupa nazywała się Rh- i stworzyliśmy z nią rock-operę „Wyprawa do Atlantydy”. Były kosmiczne trudności, aby cenzura przepuściła ten materiał, ponieważ całość zaczynał się od słów „Bez żalu opuszczam te brzegi…”. Jak to przeczytali to dostali pierdolca. Trzeba się było wykłócać, aby poszło.

- Który to był rok? 1968?

- Trochę później. Sądzę, że to mógł być 1970 lub nawet 1971 rok. Przydomek nawiązywał do mojego zachowania na scenie oraz podczas imprez towarzyskich (śmiech).

- Bywało aż tak źle?

- Wręcz przeciwnie. Trwałem dłużej i łapałem więcej. Z kolei na scenie odróżniałem się tym, że nigdy nie potrafiłem stać w jednym miejscu, co zdecydowanie różniło się od zachowania ówczesnych muzyków. Lubiłem sobie nawet pobiegać. I tak ta „Bestia” do mnie przylgnęła. Hołdys po Rh- grał trochę z Marylą Rodowicz, a potem pojechał do Ameryki. Ja mieszkałem już wówczas na Zachodzie. Spotykaliśmy się przy rożnych okazjach. Hołdys - podobnie jak ja – dopiero na Zachodzie pojął o co chodzi w rock’n’rollu. Gdy wrócił, powstał Perfect.

- Co zaważyło, że w PRL-u  postanowiłeś wyjechać na Zachód?

- W tej naszej „Wyprawie do  Atlantydy” było sporo prawdy. Nie czułem tej ówczesnej sytuacji. Doszedłem do wniosku, że w innym miejscu będzie mi lepiej. I nie chodziło nawet o politykę. Nie można było co prawda wyjść na ulicę i krzyknąć „Breżniew, ch… ci w mordę!”, ale mimo tego dobrze się w tym komunizmie bawiliśmy. Można było tworzyć muzykę, zawiązywały się wciąż nowe zespoły... Bardziej ignorowaliśmy ten komunistyczny system niż wypowiadaliśmy mu wojnę. Jak z Hołdysem pojechaliśmy na koncert do Czech, gdzie terror był tak okrutny, to ludzie bali się z nami rozmawiać. Brali nas za wywrotowców (śmiech). W Anglii, gdzie mieszkam już od 38 lat, doszedłem do wniosku, że nic nie wiem o graniu. Postanowiłem, że zapomnę wszystkiego czego się nauczyłem i zacznę jeszcze raz. Grywałem w pubach z wieloma zespołami.

- Bluesa?

- Na początku nie. Jednak bardzo szybko się na niego ukierunkowałem. Okazało się, że ten blues, który graliśmy sobie w Polsce, tak naprawdę z prawdziwym bluesem nie ma wiele wspólnego. Zasłuchiwaliśmy się taśmami z nagraniami Erica Claptona i Johna Mayalla, a to przecież była tylko biała interpretacja tej muzyki. W Anglii dotknąłem korzeni.

- Mówi się, że bluesa może grać każdy, ale nie każdy może go poczuć.

- Dokładnie! Z bluesem jest tak, że publiczność jest w stanie od razu poczuć, czy ty go czujesz. A w Anglii publiczność bywa pod tym względem niezwykle brutalna. Tak bardzo wyrośli w tej muzyce, że złapią każdy fałsz na scenie. Nie oszukasz ich. Angielska publiczność głosuje nogami. Gdy raz ich zrazisz, drugi raz na twój koncert nie przyjdą.

- A w Polsce?

- Polska publiczności reaguje o wiele bardziej entuzjastycznie niż angielska. W Anglii szybciej zabiją własną żonę niż zaklaszczą. Szczególnie w dużych miastach. W prosty sposób można poznać czy podoba im się jak grasz. Im bliżej stoją sceny, tym lepiej. Gapienie się z bliska na palce muzyków podczas koncertu to oznaka szacunku. Ale mówimy oczywiście o bluesie, bo w popie - to tak jak wszędzie – baby od razu potrafią skakać po stołach.

Koncertowa płyta, która nagraliście w czerwcu 2013 roku w toruńskim pubie „Pamela”,  to był dla was jakiś szczególny występ?

Pytanie czy my pamiętamy cokolwiek z jej nagrywania (śmiech). Ja podchodzę do bluesa, jako do pośrednika w przekazywaniu uczuć i emocji. To był nas drugi wspólny koncert, na którym już dotarliśmy się na scenie. Wszyscy czuli, że w pozytywny sposób iskrzy między nami. Pub „Pamela” jest o tyle fajnym miejscem, że łapie te wszystkie emocje. To udziela się publiczności, co automatycznie powoduje, że gramy jeszcze lepiej. Gitarzysta Eddie Angel i harmonijkarz Paul Lamb grali wówczas chodząc po stołach.

W których piosenkach?

Nie wszystkie z tych utworów znalazły się na płycie. Zagraliśmy wówczas dwugodzinny koncert, a materiał płytowy zawiera jedynie 40 minut. Takie utwory jak „Smokestack Lighting” i „The Things That Used To Do”, które znalazły się na płycie, pochodzą jeszcze z lat 40. To historia życia naszego wokalisty Jimmy’ego Thomasa. Powstawały w czasach, gdy najpierw opisywało się autentyczną historię, a dopiero później układało do niej muzykę. Tak robili wszyscy starzy bluesmani. Teraz gdy ludzie piszą swoje piosenki, to nawet nie wiesz, czy to o czym śpiewają naprawdę się wydarzyło.

*Fragment bardzo długiej rozmowy, która w całości ukazała się w ostatnim numerze magazynu Custom. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz