Grzegorz Kopcewicz, lider zespołu metalowego Butelka oraz właściciel studia nagrań Black Bottle Records opowiada o wkraczaniu na rockową ścieżkę
- Policzyłem sobie, że funkcjonujesz na scenie muzycznej już około 25 lat. Ćwierć wieku z rockiem to chyba sporo?
- (śmiech) To nie jest jeszcze tak dużo. Patrząc po zespołach, które funkcjonują na naszej polskiej scenie, łatwo zauważyć, że nie należę do tego najstarszego grona. Z drugie strony mam nadzieję, że nie będzie to mój ostatni rok. Takie zespoły jak chociażby Jethro Tull grają do dzisiaj i nie uważam, aby ocierały się o jakąś śmieszność. Każdy ma prawo wyjść na scenę. Nie ma przepisów na ten temat.
- Czego nauczyłeś się przez te lata o funkcjonowaniu muzycznej machiny?
- Tego jak niezwykle cenne bywa doświadczenie. Nikt nie zrobi mnie już tak łatwo w konia, jak młodego muzyka. Wiem jak działa sprzęt, na co należy zwracać uwagę na koncertach, czego się wystrzegać. Rzadko się teraz się zdarza, że pojedziemy w trasę koncertową i nagle wdepniemy na jakąś minę, bo ktoś nam nie chce zapłacić za występ.
"King Bruce Lee Karate Mistrz" - od tego coveru zaczęła się historia Butelki
- Co się robi w takich sytuacjach?
- Trzeba uważać z kim się rozmawia. Rynek muzyczny z muzyką metalową jest jak dżungla. Trzeba walczyć o swoje. Każdy chce coś na tym zyskać i często dochodzi do spięć. Najtrudniejsze są sytuacje, kiedy jedzie się na drugi koniec Polski, po czym okazuje się, że koncert nie był wypromowany i nikt nie przyszedł. A trzeba zapłacić za transport kilkaset złotych. W takiej sytuacji trzeba spojrzeć sobie głęboko w oczy i wyjąć pieniądze z kieszeni.
- Czego w tej branży nie można kupić a trzeba się nauczyć?
- W Polsce nie istnieje w zasadzie instytucja menadżera. Zespół sam musi sobie z tym poradzić. Najlepszym przykładem takiego podejścia jest grupa Behemoth. Lider zespołu organizuje sobie wszystko od początku do końca. To jest najlepsza droga. Trzeba starać się samemu do wszystkiego dojść, a nie oglądać się na kogoś, kto ma nam to wszystko załatwić. Młodym przede wszystkim polecam ostrożność.
- Co ciebie popchnęło, aby zająć się muzyką?
- Pod koniec podstawówki stałem się fanem hard rocka. Docierało do nas wtedy sporo płyt z nagraniami zespołów z Węgier. Oprócz tego obowiązkowo słuchaliśmy przywożonych z Zachodu krążków Black Sabbath, Deep Purple, Led Zeppelin… Na tych trzech zespołach się wychowałem.
- Kiedy sam spróbowałeś szczęścia na scenie?
- Gdy uczyłem się w IV Liceum Ogólnokształcącym w Toruniu. Obok sali gimnastycznej była taka mała salka, gdzie odbywaliśmy swoje próby. Nie potrafiliśmy wówczas grać, ale bardzo chcieliśmy to robić. Doświadczenie przyszło z czasem. Cały zespół grał na jednym wzmacniaczu, a perkusja to był jeden kocioł i talerz. Teraz wystarczy mieć pieniądze i każdy może sobie kupić markowy sprzęt. Wtedy to było niemożliwe. Inna była rzeczywistość, taka bardziej „romantyczna”.
- Pamiętasz swój pierwszy koncert?
- Pewnie. To był przegląd młodzieżowy w Domu Kultury w Toruniu. Dostaliśmy wyróżnienie nawet nie za umiejętności, ale za debiut. Graliśmy kilka piosenek The Beatles. Później zagraliśmy większy koncert na rynku podczas Dni Torunia. Zespół nazywał się Eat, a później przemianował się na SS-20.
Nieżywe Trupy - solowy projekt Mc Butelki
- W szkole patrzyli przychylnym okiem na wasze granie?
- Granie i słuchaniem muzyki manifestowało się wtedy tak jak dziś - swoim ubiorem. Wychowawczyni powiedział mi wprost, że matury to ja na pewno nie zdam. Bulwersował ją fakt, że nosiłem marynarkę z podniesionym kołnierzem, a do tego krawat na gołą szyję i wpięty w klapę znaczek „Public Enemy”. W liceum naszym zespołem opiekowała się jedna z nauczycielek. Jak zobaczyła nas podczas tego koncertu na Dniach Torunia, to się załamała.
- Wspomniałeś, że kiedyś to granie było bardzie romantyczne. Co się zmieniło?
- Żyjemy w innej rzeczywistości, w której kierunek wyznaczają finanse. Dziś, aby zagrać koncert trzeba sporo w siebie zainwestować. Kiedyś zbieraliśmy co kto miał i to wystarczyło, aby zagrać koncert. Głód muzyki granej na żywo był tak ogromny, że na koncert w szkole przychodziły tłumy.
- Myślisz, że ci, którzy dzisiaj zaczynają przygodę z muzyką mogą poczuć namiastkę buntu, która towarzyszyła muzyce w latach w 80?
- Inne są teraz czasy. Mieliśmy wówczas konkretnego wroga – władzę ludową i Związek Radziecki. A teraz? Wszystko jest jakoś tak zatomizowane, rozproszone… Trzeba się ostro zmobilizować, aby znaleźć przeciwnika. Można atakować hipermarkety i polityków, ale nie systemowo jak to było w PRL-u. Wszyscy wtedy walczyliśmy, aby żyć w innej rzeczywistości. A jak już nastała, to okazało się, że to nie jest wcale taki raj.
- Zmiana pokoleniowa…
- Bardzo uważnie obserwuje wszystko co dzieję się na muzycznej scenie. Staram się zrozumieć młodych. Jakie wyciągam wnioski? Widać, że dziś najwięcej w muzyce denerwują się hip-hopowcy (śmiech).
- Przejawem buntu coraz częściej zamiast gitar pozostają sample i słowa recytowanie z szybkością błyskawicy.
- Ciekawi mnie bardziej co będzie jeszcze dalej - za 10, 15, 20 lat.. Dla mnie zawsze niezwykle cenne jest to, że ktoś mówi to, co sam myśli. Jeżeli to jest jeszcze na odpowiednim poziomie, to już w ogóle jest super. Każdy ma prawo się wykrzyczeć. Zwłaszcza, że nie ma cenzury, a więc odpowiada się tylko za to, co się powiedziało, a nie za to się powie.
- Czego słucha twój syn?
- Muzyki elektronicznej. Ja się na tym nie znam. Długo nie poważał tego, co robiłem jako muzyk w swoim obecnym zespole. W momencie kiedy zorientował się, że wśród jego znajomych są fani Butelki i zaczął do tego podchodzić zupełnie inaczej (śmiech).
"Dekoder Tv Trwam" Butelki, czy jazda bez trzymanki na rowerach bez siodełek
- Jak reaguje kiedy mu puszczasz utwory np. Judas Priest czy Deep Purple?
- Zupełnie tego nie czuje i wcale mnie to nie dziwi. Mój ojciec grał na trąbce i słuchał jazzu. Próbował mnie tym jazzem zarazić. Nie wyszło, bo ja zupełnie nie rozumiałem tej muzyki. Wolałem hard rocka. I tak samo jest teraz z moim synem .
- Pierwsze próby swojego zespołu odbywałeś w szkole, później skrzydła rozwinął nad wami Waldemar Rudziecki, ówczesny dyrektor studenckiej „Od Nowy”. Dziś w „Od Nowie” nie ma już możliwości, aby zespoły mogły się tam spotykać, aby poćwiczyć.
- W starej „Od Nowie”, która mieściła się w „Dworze Artusa”, były piwnice z grubymi murami. Każdy mógł tam grać nie przeszkadzając nikomu. Obecnie w „Od Nowie” wystarczy, że jeden zespół ma próbę. Efekt? Hałas potworny. Liczę na to, że władze Torunia wyremontują wreszcie jakiś bunkier i udostępnią twórcom, aby mogli kontynuować to, co zapoczątkował Waldemar Radziecki w latach 80.
- Z tego co mówisz, wynika, że dziś zespół ma o wiele trudniej, aby się przebić. Musi zainwestować w sprzęt, w promocję, znaleźć miejsce do prób. Inaczej skazany jest na margines.
- Jeśli zespół jest dobry i zdeterminowany, to poradzi sobie w każdych warunkach. Muzyka rockowa, bo o takiej rozmawiamy, nie jest promowana w radiu, ani w telewizji. Problem promocyjny pomaga dziś rozwiązać Internet. Trzeba sobie radzić samemu. Każdy kto zakłada zespół rockowy musi się liczyć z tym, że przez parę ładnych lat będzie musiał do tego dokładać. A być może zawsze.
- Sam jednak z uporem maniaka podążasz tą ścieżką. Grasz koncerty, masz własne studio nagrań. Często zaglądają do niego młode kapela, które chcą coś zarejestrować?
- Często sam namawiam ich, aby na próbę nagrali jedną, czy dwie piosenki. Aby posłuchali siebie jeszcze zanim na poważnie zaczną myśleć o normalnej płycie. Ostatnio nagrywał u mnie zespół In Vitro z Gniewkowa. Jestem bardzo mile zaskoczonym końcowym efektem. Okazało się, że trochę tych młodych zdolnych zespołów w okolicy jednak jest.
- Na jakie jeszcze grupy, które wypłynęły w ostatnim czasie, warto zwrócić uwagę?
- Na pewno Mr Lajt, którzy zdobył wyróżnienie na ostatnim Przeglądzie „KATAR”. Do tego dorzuciłbym wspomniany In Vitro, a także TAZ oraz Menace. Trochę boleję nad tym, że w Toruniu nigdy nie było jakiś wystrzałowych metalowych zespołów. To, co wychodziło poza Toruń, zawsze miało większy związek z reggae, nową fala, albo punk rock.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz