- Dla mnie ważne jest aby szukać, pchać się w nieodkryte rejony. Nawet,
jeżeli czasem takie eksperymenty mogą zawieść na manowce - ważne, żeby
je robić - opowiada JULIA MARCELL, laureatką Nagrody im. Grzegorza Ciechowskiego z 2011 roku.
Julia Marcell (Fot. Materiały prasowe) |
Piosenkę ”Piggy Blonde” z nowej płyty "Sentiments" napisałaś w nocy, wyrwana ze snu...
Obudziła mnie i właściwie nic w niej nie zmieniałam od tamtego momentu. Nie ze wszystkim utworami poszło tak szybko. Niektóre przeszły ogromną rewolucję. Np. historia „Lost My Luck” zaczęła się 18 lat temu. Jedną z rzeczy które pchnęły mnie do pracy nad płytą „Sentiments” było odkopanie u rodziców na strychu kaset z moimi starymi demówkami z czasów nastoletnich. Większość to były straszne bzdury, ale kilka wątków czy melodii wydało mi się na tyle interesujących, że postanowiłam poeksperymentować i zobaczyć co z tego wyjdzie. „Lost My Luck” jest jedyną piosenką, która ostała się z tych eksperymentów na płycie i pewnie, gdybyś usłyszał wersję oryginalną, nie mógłbyś znaleźć już między nimi wspólnego elementu (śmiech). Tak długą drogę odbyła.
W recenzjach „Sentiments” eksploatowano frazesy w stylu „trzyma poziom”, „utrzymała uniesioną wysoko poprzeczkę”... Dla artysty takie oczekiwania muszą być chyba strasznie frustrujące?
Starałam się o tym nie myśleć. Pisanie muzyki to niesamowicie pochłaniająca, ale też dość delikatna sprawa. Dobrze jest się zamknąć w takim kokonie, w którym kompletnie wyłącza się krytyczne myślenie. Wtedy powstają najlepsze rzeczy - odważne, bo wszystkie pomysły, które przychodzą, nawet te z pozoru najgłupsze i bezsensowne, dostają szansę, a mogą się okazać właśnie tym, czego nam potrzeba. Dla mnie ważne jest aby szukać, pchać się w nieodkryte rejony. Nawet, jeżeli czasem takie eksperymenty mogą zawieść na manowce - ważne, żeby je robić. Pisanie muzyki musi być dla mnie wyzwaniem, musi być potrzebą, zrywem, albo łamigłówką, inaczej tracę zapał.
To dość surowy album w Twoim dorobku. Przyznam, że trochę mnie to zaskoczyło. Podobnie gdy usłyszałem w singlowym „Manners” wyeksponowaną gitarę. Skąd wzięła się ta zmiana?
Głownie z koncertów. Po trasie z „June” byłam zmęczona tamtą stylistyką i instrumentarium. Chciałam spróbować czegoś nowego. Zmieniłam się, zmieniło się moje życie i byłam głodna takiej transformacji również w muzyce, Czułam, że to co robimy na scenie z moim zespołem przestaje być aktualne, w kontekście moich własnych przeżyć czy fascynacji. Miałam też rosnącą potrzebę konfrontacji, opowiedzenia czegoś o sobie, złapania jakiejś innego rodzaju łączności ze słuchaczem na koncercie, bardziej introspekcyjnej, w głąb... To podyktowało zmianę stylu. Gitara okazała się mieć idealną barwę i rozpiętość dynamiki do tych piosenek.
To był Twój pomysł, żeby akurat do „Manners” nakręcić teledysk?
Od początku wszyscy w ekipie zespołowo-managementowo-wytwórnianej wiedzieliśmy, że „Manners” będzie singlem. To taka piosenka otwierająca, wprowadzająca do świata płyty. Spędziliśmy kilka miesięcy przygotowując ten klip. Wszystko było zaplanowane w najdrobniejszym szczególe - od scenariusza, przez dobór aktorów, kostiumy, wnętrza, po kamerę, format i kolejność ujęć.
Gdzie powstały zdjęcia?
Wiedzieliśmy, że lokacja to będzie jedna z najważniejszych rzeczy. Wtedy trafiliśmy na szkołę w Kłodzku - I LO. Dyrekcja zgodziła się na współpracę. Piękniejszych i bardziej pasujących do koncepcji wnętrz nie potrafię sobie wyobrazić.
Wyczytałem gdzieś, że większość utworów była pisana w formie listów do konkretnych osób.
Tak. Zorientowałam się dopiero po fakcie, że tak było; że te piosenki to tak naprawdę listy. Każdy z nich to bardzo osobista wypowiedź, coś, co być może chciałam powiedzieć komuś wprost, ale nie udało się, bo było nie po drodze, bo minęły lata, a ja nie potrafiłam wtedy dobrać odpowiednich słów. A teraz, z perspektywy czasu, jest to już ważne tylko dla mnie samej, dlatego pewnie zamknęły się one w piosenkach.
Od 6 lat mieszkasz w Berlinie. Nie jestem chyba osamotniony w zastanawianiu się jak wyglądałaby Twoja muzyka, gdyby powstawała w Polsce?
Częściowo powstaje. W Warszawie narodziła się część aranżacji smyczkowych do „Sentiments”. We Wrocławiu pisałam i nagrywałam muzykę do spektaklu „Kronos”. W Tarnowie powstała część nagrań, miks i mastering utworów do filmu „Jak całkowicie zniknąć” Przemysława Wojcieszka. Co by się stało, gdybym tworzyła wyłącznie w Polsce? Nie wierzę, że jakoś bardzo zmieniłoby to moją wrażliwość muzyczną. W Polsce się wychowałam, więc czym miałam nasiąknąć, tym już nasiąkłam. Największy wpływ na to jak tworzę mieli ludzie, których spotkałam na swojej drodze.
Co Cię tak naprawdę przyciąga do tego Berlina?
Znalazłam tam swoje miejsce. Podoba mi się ta punkowa energia – mimo że jest to duże miasto, nie czuje się tej nerwowości wielkomiejskiej, nie masz tam wrażenia, że ludzie wszędzie się spieszą. Czujesz raczej taki kreatywny chaos. A to jest niezwykle pociągające.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz