Strony

środa, 13 czerwca 2012

Piotr Wysocki: Dwa burzliwe lata w T.Love

- Impreza po koncercie T. Love była zawsze. Ale oni zaczynali już imprezować nim jeszcze wyjechali w trasę. W związku z tym bywało, że podczas koncertu dwóch lub trzech członków w ogóle nie grało - mówi Piotr Wysocki, perkusistą Kobranocki i T.Love Alternative, który odebrał kilka dni temu Platynową Płytę za album „Love, Love, Love - The Very BesT.Love”.

Do T.Love trafiłeś w 1987 roku. Jak do tego doszło? 

Skomplikowana historia. W tym samym czasie dostałem bowiem dwie niezależne od siebie propozycje, aby zagrać w T.Love. Grałem w Częstochowie z Janem Błędowskim z grupy Krzak. Tak poznałem Jacka „Konia” Śliwczyńskiego, który grał na basie w T.Love. Zaproponował mi, abym dołączył do ich zespołu. Tego samego dnia poszliśmy na częstochowski koncert Kobranocki, która była na wspólnej trasie z grupą Fotoness. Pamiętam do dziś, że Jarek Szlagowski (Lady Pank, Oddział Zamknięty - przyp red.) krzyknął do mnie z balkonu: „Piotras! A byś nie mógł za mnie nagrać koncertową płytę z T.Love, bo ja gram w tym czasie z Fotoness w Sopocie?”. Odpowiedziałem „Mógłbym, bo właśnie „Koniu” mi to zaproponował!”. I tak to się zaczęło. Dokładnie dwa miesiące później przyszedł do mnie Andrzej „Kobra” Kraiński proponując dołączenie do Kobranocki. Grałem więc w T.Love i Kobranocce równocześnie. 

Piotr Wysocki z Platynową Płytą (Fot. Jacek Smarz)
W T.Love spędziłeś dwa lata. Jak wspominasz ten okres? 

Burzliwie (śmiech). W tym czasie T.Love Alternative chciało zostać mistrzem świata w imprezowaniu, a ja chciałem zostać mistrzem świata w grze na bębnach. To owocowało tym, że gdy byliśmy w restauracji, to ja siedziałem przy jednym stoliku, a oni przy drugim. 

Trochę to smutne... 

Wszystko można powiedzieć o tym okresie, ale nie to, że było smutno. Impreza po koncercie T. Love była zawsze. Ale oni zaczynali już imprezować nim jeszcze wyjechali w trasę. W związku z tym bywało, że podczas koncertu dwóch lub trzech członków w ogóle nie grało. Zdarzało się też, że basista siedział na krześle, a pozostali próbowali go obudzić, krzycząc: „Ty, obudź się! Gramy, ludzie już są....!”. I tak to czasami wyglądało.  

Nagrałeś z nimi dwie pierwsze płyty - koncertowy album „Miejscowi - live” oraz „Wychowanie”...

Tak. Pierwszy z tych krążków nagraliśmy w 1987 roku zaledwie po czterech popołudniach prób w „Rivierze Remont”. Później przyszedł czas album studyjny. 

W 1989 roku opuściłeś jednak szeregi T.Love, a Muniek Staszczyk wyjechał pracować do Anglii, gdzie napisał słynną „Warszawę”. 

W Kobranocce była wspólna impreza, ale jednocześnie powstawały nowe piosenki. Do dziś każdy zna w tym zespole swoje miejsce i wie za co odpowiada. W T.Love dochodziło czasem do niesnasek. Muniek zmęczył się tą sytuacją. Kilka razy w historii swojego zespołu zawieszał zresztą jego działalność, aby później wskrzesić go w nowym składzie. Ostatecznie rzeczywiście wyjechał do Anglii. Ale jeszcze przed tym, nagrałem „Kwiaty na żywopłocie” z Kobranocką i sam zdecydowałem się też wyjechać, ale do Niemiec. 

Ostatecznie jednak wróciłeś. 

Tak. W Kobranocce chłopaki przez dłuższy czas nie znaleźli nikogo na moje miejsca. Dodatkowo pochodząca z płyty piosenka „Kocham się jak Irlandię” okazało się mega przebojem. Pojawiło się więc mnóstwo propozycji koncertów. Zacząłem coraz częściej przyjeżdżać do Torunia, aż w końcu tu zostałem. 

Twój 11-letni syn, Zbyszek, też złapał perkusyjnego bakcyla? 

Gra czasami nie tylko na perkusji, ale i na gitarze. Lubi też pójść ze mną do sali prób. Nie popycham go jednak tym kierunku, ani mu nie odradzam. Może powinienem go uczyć od małego, ale czy ja wiem czy perkusista to jest najlepszy zawód na świecie? Myślę, że nie. Ja gdy już dorwałem się do bębnów to dostałem amoku i mam go do dzisiaj. Przysłoniły mi cały świat. 

Po ile godzin ćwiczyłeś? 

Dziesięć, czternaście a czasem tylko osiem dziennie. Moim ulubionym pałkerem od pierwszych sekund, gdy tylko go usłyszałem, stał się John Bonham z Led Zeppelin. Wzorowałem się na nim ze słuchu. Nie było wtedy przecież żadnych klipów, filmów... Odsłuchiwałem więc po raz kolejny 700 razy przegraną kasetę. Szaleństwo. Kolega miał plakat Zeppelinów, na którym było widać tylko prawą rękę Bonhama. Studiowałem miesiącami jak trzymał w niej perkusyjną pałkę. 

Co zrobisz z tą platynową płytą? 

Powiesiłem ją już w pokoju na ścianie. I to tak mocno, że miałem problem, aby ją zdjąć (śmiech). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz