Robert Gawliński |
Oj, działo się wtedy podczas koncertów wiele (śmiech). Przyjęcie Wilków było naprawdę gorące. Dziewczyny potrafiły rozwalać teatry w drzazgi.
W drzazgi?
Tak, tak… Dziś trudno w to uwierzy, ale tak było. Pojechaliśmy raz na koncert do Łodzi. Znając realia zapytałem dyrektora teatru, czy zdaje sobie sprawę co tu się będzie wieczorem działo. Że może lepiej wymontować z głównej sali krzesła, albo chociaż połowę. Stwierdził, że nie ma się czym przejmować, bo oni mają doświadczenie w organizacji takich rockowych wydarzeń. Wcześniej grała tam podobno m.in. Armia. Jak przywaliła nasza publika, to wszystko poszło na tej sali. I to do tego stopnie, że graliśmy jeszcze jeden koncert za symboliczną kwotę, aby z wpływu z biletów mógł zreperować zniszczenia. A staniki na scenie to była wtedy normalka.
Wilki ruszyły w trasę równo 20 lat od premiery debiutanckiej płyty. „Aborygen”. „Eli lama sabachtani”, „Eroll”, „Son of The Blue Sky”.... Dziś rzadko zdarza się, aby wypromować tyle hitów z jednego albumu. Który utwór na waszym debiucie darzysz szczególnym sentymentem?
„Z ulicy kamiennej”. Najbardziej przypomina mi ten czas, kiedy rodził się ten materiał. Podobnie „Nic zamieszkują demony”, który o wiele bardziej podobał mi się w wersji demo. Pierwotnie to był taki ciężkawy kawałek w gotyckim klimacie, a ostatecznie skręcił w podążył w kierunku jakiegoś rock’n’rollowego przesłania. Wtedy miałem też napisane takie piosenki jak „O sobie samym”, która pojawiła się na solowym albumie, a także „Trzy noce z deszczem” oraz „A moje bóstwa płaczą”. Ostatecznie nie trafiły jednak na płytę.
Nie pasowały do debiutu?
Z pracą przy tym materiale zbiegło się wiele innych rzeczy. Wcześniej żyliśmy bardzo freakowsko, a wtedy moja żona, Monika, podjęła pierwszą pracę. Zrozumiałem, że chciałbym zarabiać na życie będąc muzykiem, a nie – tak jak ona - chodząc regularnie do biura. Wielokrotnie zmieniał się wtedy jeszcze skład zespołu. Postanowiłem przyspieszyć pracę nad płytą. Pierwszymi utworami, które wyznaczyły drogę tej płyty były „Nic zamieszkują demony”, ”Z ulicy kamiennej” oraz „Uayo”. Bardzo szybko dołożyłem do tego „Amirandę”, „Aborygen” a później całą resztę. I poszło.
Wśród nich znalazł się jeden z niewielu anglojęzycznych hitów polskiego rocka „Son of The Blue Sky”. Dlaczego tekst powstał po angielsku?
Nie byłem tego w stanie napisać inaczej. Podobnie było później z „Here I am”. Teraz mam taki sam problem przy nowej płycie, którą aktualnie nagrywamy. Zmagam się z utworem, który buńczucznie nazwaliśmy sobie „Ballada – singiel”. I nic nie mogę wymyślić. Niewykluczone, że też dopiszę do niego angielskie słowa, która nasuwały się do ust, kiedy układałem linię melodyczną. A kiedy już coś wejdzie ci do głowy, to później trudno się od teg uwolnić. Ja już wiem nawet o czym ma być ta piosenka.
Echa nowej fali, cygański rock, fascynacje Jimem Morrisonem... Wszystko to, co kojarzyło się w latach 90. z muzyką Wilków, dziś jest już zupełnie niezauważalne w nowych nagraniach. Kiedy słucham np. „Nie zabiję nocy” i „Baśki”, to dla mnie są to dwa zupełnie różne muzyczne światy. Po co Ci to było?
Jak tak nie uważam. Pierwsza płyta Wilków była w zasadzie moją pierwszą solową płytą. Tamte fascynacje widać w moich późniejszych projektach. Od lat 90. do 2012 roku minęło sporo czasu. Nie wiem czy to by się komuś podobało gdybyśmy grali wciąż to samo. Już wiele razy podkreślałem, że muzyka to dla mnie podróż podczas której można poszukiwać wielu rzeczy. Nie rozbieram muzyki na części. Nie szukam – jak dziennikarze - nawiązań. Ale nowa fala na pewno wróci na naszej nowej płycie.
Sentyment zwyciężył?
Przyznaję. Zatęskniłem nieco za takim graniem. Kiedy nagrywaliśmy pierwszą płytę miałem rok czasu, aby przygotować jej demo. Później zaczęły się koncerty i wszystko tak bardzo przyspieszyło, że musieliśmy się z Wilkami rozstać. Ocenę płyt pozostawiam słuchaczom. Dosłownie odpowiadając na poprzednie pytanie - trudno jest mi tłumaczyć się z tego dlaczego zespół Wilki nagrał „Baśkę”. To bardzo dobra piosenka, która zafundowała zespołowi więcej dobrego niż złego. Wyczuwam jednak do niej pewną niechęć. Szczególnie u dziennikarzy. Powiem tak - nie odbył się jeszcze żaden koncert klubowy, podczas którego nie byłoby
„BaśkI’ . Publiczność zawsze o nią prosi.
Po Madame, ale jeszcze przed powstaniem Wilków zaliczyłeś toruński epizod w swoje biografii. Jak to się stało, że dołączyłeś do Opery?
Gdy Grzegorz Ciechowski realizował się w Obywatelu G.C, pozostali chłopacy z Republiki też postanowili zrobić coś swojego. Spotkaliśmy się w Jarocinie, gdy jeszcze śpiewałem w Madame. To był czysty przypadek. Początkowo w Operze miał śpiewać Mariusz Lubomski, ale nic z tego nie wyszło. Odnaleźli mnie więc w Warszawie. Spróbowałem. Zagraliśmy kilka koncertów, ale to się jakoś później naturalnie rozeszło. W tamtych czasach mogliśmy śmiało wydać własną płytę, ale pozostali muzycy chcieli za nią zbyt wiele pieniędzy. Powtarzaliśmy im z Moniką, że Opera to nie Republika... Ale nie chcieli nas słuchać.
Co z nową płytą Wilków?
Na pewno będzie bardziej gitarowa. Nie chcemy przy niej za wiele cudować. Premiera jesienią. Roboczy tytuł brzmi „Światło i mrok”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz