Po tym co słyszałem, twierdzę, że to może być jedna z najciekawszych płyt 2012 roku. Premierę zaplanowano na wiosnę.
Strony
▼
piątek, 25 listopada 2011
poniedziałek, 21 listopada 2011
Bogdan Hołownia: Dźwięki, których nie ma w nutach
Bogdan Hołownia, pianista jazzowy i absolwent toruńskiej Szkoły Muzycznej, która obchodzi w tym roku swoje 90-lecie opowiada o latach spędzonych w szkolnej ławce.
- Skąd pomysł, aby rozpocząć naukę w średniej Szkole Muzycznej. Sam Pan się wyrywał czy rodzice namawiali?
"Little Wing" z płyty Bogdana Hołowni i Jorgosa Skoliasa "Tales". Album rewelacyjny.
- Skąd pomysł, aby rozpocząć naukę w średniej Szkole Muzycznej. Sam Pan się wyrywał czy rodzice namawiali?
-Po ogólniaku nie wiedziałem co robić. Mój najlepszy kolega postanowił iść na ekonomię, więc poszedłem z nim. Po jej skończeniu trafiłem do wojska. Później znalazłem pracę w „Polmozbycie”, gdzie spędziłem trzy miesiące. Nie wyobrażałem sobie jednak siebie w tym miejscu za 50 lat. W tym samym czasie Andrzej Gulczyński pokazał mi pierwszy walking basowy. Zobaczyłem dźwięki, których nie było w nutach i poczułem wiatr wolności.
- I wtedy postawił Pan na Szkołę Muzyczną?
- Tak. Wcześniej na prywatne lekcje muzyki chodziłem do prof. Barbary Muchenberg. Stwierdziła, że gdy pójdę do szkoły, to moje granie zostanie sformalizowane, a ja będę mógł się lepiej zorganizować i więcej ćwiczyć. Dostałem się. Musiałem tylko nadrobić teorię, bo nikt na mnie z tym nie czekał. Ale jak się coś musi, to się wiele rzeczy zrobi.
- Miał Pan swoich ulubionych nauczycieli?
- Oczywiście. Przede wszystkim prof. Wiesław Lisecki, który wykładał teorię oraz historię muzyki. Wspaniała osoba. Wyglądał jak Karol Marks i Fryderyk Engels w jednym. Posiadał nie tylko wiedzę, ale i mądrość życiową. Kiedy miałem dylematy dotyczące porzucenie szkoły, zatrzymał mnie pewnego dnia na korytarzu i powiedział: „Możesz zrezygnować ze szkoły, ale gdy to zrobisz, to już nigdy do niej nie wrócisz. A twoje myśli wciąż będę do niej wracały”. Do dziś nie wiem skąd on wiedział, że stoję przed taką decyzją.
- Kto jeszcze?
- Prof. Mariola Hadrysiak. Niezwykle ładna kobieta... (śmiech). Uczyła nas harmonii. Wie Pan, ja w tej szkole byłem najstarszy. Skończyłem studia z ekonomii, więc na chórze przezywali mnie „magister”.
- Pozostali uczniowie nie mieli jeszcze 18 lat, Pan był już po studiach. Jak się Pan odnalazł w takiej klasie?
- Nigdy się nie odnajdywałem, ponieważ nigdy nie czułem się częścią takiej grupy. Siedziałem spokojnie w ostatniej ławce i przyglądałem się światu. Wiek nie ma znaczenia. Można mieć naście lat i umysł 60-latka, albo odwrotnie. To nie był problem. Problemem były wieczne formalizmy tej szkoły. Prof. Bogdan Bilski, który był dyrektorem gonił mnie za granie pochodów jazzowych. Otwierał drzwi do klasy jak sobie grałem i pytał „A Chopin już wyćwiczony?”.
- Traktował jazz jako muzykę kapitalistycznego Zachodu?
- Sądzę, że to wynikało z jego natury. Zatrudniono mnie później w szkole jako nauczyciela, który prowadził zespół muzyczny. Grupa wystąpiła przed dyrektorem, od którego usłyszałem „To co Pan przygotował nie nadaje się do reprezentowania szkoły. Jeżeli chce Pan pojechać z tym na konkurs, to na własną odpowiedzialność”. Z własnej kieszeni kupiłem więc uczniom bilety na pociąg i pojechaliśmy. Nie zostaliśmy już na ogłoszenie wyników, bo musielibyśmy opłacać hotel.
- I wygraliście konkurs?
- Wygraliśmy. Po dwóch tygodniach dyrektor wezwał mnie do siebie i pyta: „Jak to jest, że zespół zdobywa główną nagrodę, a nie ma nikogo kto by ją odebrał?”. A dyplom powiesił sobie na ścianie.
- Jak bardzo zmieniło się od Pana czasów podejście do nauki muzyki?
- Dawniej gdy Willis Conover puszczał w „Głosie Ameryki” jazzowe utwory, to przed radioodbiornikiem siadała grupa muzyków, z których każdy spisywał po kilka taktów. W takim sposób mieli cały utwór, na którym im zależało. Ćwiczyli go na próbach i wymieniali się uwagami jak należy to zagrać. A dziś? Liczba i dostęp do materiałów jest ogromny, co niestety nie przekłada się na jakość ich wykonywania.
"Little Wing" z płyty Bogdana Hołowni i Jorgosa Skoliasa "Tales". Album rewelacyjny.
niedziela, 20 listopada 2011
"Toruń Blues Meeting" - Czas na zmiany
Toruński festiwal przez lata obrósł swoją legendą. I nie chodzi w niej wcale o muzykę. Tutaj wszystko od początku było jasne. Poza dźwiękami płynący ze sceny liczył się klimat imprezy, spotkania ze znajomymi, którzy przyjeżdżali na to dwudniowe wydarzenie z całej Polski, a także hektolitry wypijanego w czasie koncertów piwa. W pierwszy dzień festiwalu przychodziło się słuchać i pogadać. Drugiego dnia wszyscy ściągali na Dżem.
W ostatnich latach – poza ubiegłorocznym przyjazdem Johnny’ego Wintera - „Toruń Blues Meeting” przestał już jednak budzić emocje. Niekończące się kolejki do baru zaczęły zanikać. Na młodym pokoleniu zapatrzonym w nowe muzyczne wzorce blues nie robi już wrażenia, a ci starzy i wierni fani zaczęli się powoli wykruszać. Najstarszy toruński muzyczny festiwal powoli i nieubłaganie zaczął dosięgać kryzys. Nawet gwiazdy z zagranicy już nie pomagają.
Dlaczego? Toruńska „Od Nowa” ze swoim festiwalem nie jest już muzycznym ewenementem, jakim była jeszcze kilka lat temu. W Toruniu coraz więcej jest już miejsc, w których zadomowił się blues. Miejsc, które oferują porządny zastrzyk tej muzyki i to całkowicie za darmo. Jako przykład niech posłuży chociażby toruński pub „Pamela”, który już od kilku lat postawił – z pozytywnym skutkiem - na tego typu granie.
Jak było w tym roku? Pierwszy dzień tegorocznej edycji – cieszył się mniejszym powodzeniem. Czarną kurtyną odgrodzono nawet część sali, aby zatuszować wrażenie, że przybyło mniej osób. Ci, którzy zdecydowali się jednak przekroczyć drzwi klubu nie mogli narzekać. Choć dopiero w finale na scenie pojawił się syn Muddy Watersa, to intrygujących bluesowych zagrywek można było posłuchać sporo już wcześniej.
Kasa Chorych wykrzesała ze swoich instrumentów niezły ogień, a najsłynniejszy polski wirtuoz jazzowej gitary pokazał, że i z bluesem radzi sobie również dobrze. Ekipa Jarosława Śmietany zaprezentowała nie tylko materiał z ostatniej płyty „I Love the Blues”, ale również takie standardy jak rozsławiony przez The Animals „House of the Rising Sun” czy „Fire” Jimi Hendriksa. Kompozycje tego ostatniego rozbrzmiewały nie tylko na scenie.
W ramach festiwalu odbyła się prezentacja elektrycznych gitar wykonanych ręcznie. Każdy chętny mógł wziąć takie muzyczne wiosło do ręki, podłączyć się do pieca i wypróbować jego brzmienie. Dzięki temu w czasie festiwalu mieliśmy dwa koncerty. Jeden na głównej scenie i drugi w korytarzu pod schodami. Co chwilę rozbrzmiewał tam „Wehikuł czasu”, „Hey Joe”, „Little Wing”, a także różne inne pospiesznie improwizowane bluesy.
I to jest właśnie kierunek, w którym powinien podążać festiwal, aby uratować starych i zyskać nowych fanów. Sama muzyka, sprzedaż okolicznościowych koszulek i kubków nie wystarczy. Koncerty powinno się obudować prezentacjami, giełdą płyt, warsztatami… Dlaczego? Dwa dni festiwalu po raz kolejny pokazały, że do „Od Nowy” przychodzi się nie dla bluesa, ale dla koncertu Dżemu. A te dysproporcje coraz bardziej są widoczne.
sobota, 19 listopada 2011
Aberdeen "Z soboty na niedzielę"
Aberdeen "Z soboty na niedzielę" |
Będzie krótko, bo tak naprawdę nie ma o czym pisać. Są świetne płyty, które długo goszczą w odtwarzaczach i są też takie, których lepiej do nich nie wkładać. Zespół nazywa się Aberdeen i jest nieślubnym muzycznym dzieckiem lidera Manchesteru – Sławka Załeńskiego. Gitarzysta (a na płycie również – o zgrozo – wokalista) pisząc te kompozycje zatęsknił za swoimi punkowymi korzeniami. Jednak już podczas miksów i masteringu jakby pospiesznie się z tego wycofał. Efekt? Piwo przy tej płycie robi się od razu ciepłe i bez gazu.
W esemesowym skrócie mamy tutaj do czynienia z cyklem wynurzeń na takie chodliwe tematy jak chlanie i ruchanie. Częstochowskie rymy w stylu „Jestem nawalony/ jak działa Navarony” wytrawnego słuchacza również nie połechcą. Brzmieniowo całość jest nijaka, dzięki czemu przebrnięcie za jednym zamachem przez wszystkie dziewiętnaście kompozycji może okazać się sporym wyzwaniem. Śmiertelnie poważne to granie nie jest. A jeśli miało być z jajem, to też nie do końca wyszło.
Dla jasności - to nie tak, że wszystko jest tu złe. Kilka utworów na płycie „Z soboty na niedzielę” ma swój mniej lub bardziej rock’n’rollowy potencjał. Problem w tym, że zespół tak do końca chyba sam nie wie, w którą stronę chce pójść. Czy chce być niezależną ekipą nihilistów z gitarami czy zamierza lizać stopy radiowym prezenterom? Odpowiedź na to pytanie powinni znaleźć jeszcze przed wydaniem tego debiutanckiego albumu. Na koniec kilka ciepłych słów pod adresem autora okładki i perkusisty – Marcina Treichela. Za niebanalny pomysł na wkładkę należą mu się gratulacje.
Aberdeen, Z soboty na niedzielę, HRPP Records 2011.
sobota, 5 listopada 2011
Coma: Czerwona trasa koncertowa
Rogucki potrafi robić z publiką co chce. Sceniczne zwierzę. Można lubić lub nie lubić ich nowego albumu, ale nie zmienia to faktu, że to jeden ze zjawiskowych zespołów polskiej sceny. Udowodnili to podczas piątkowego koncert w „Od Nowie”. Pierwsza część z naciskiem na „Czerwony album”. Druga to już wiązanka przebojów. Z „Ciszą i ogniem” (na bis), „Tonacją” i „Spadam” na czele. To zawsze robi wrażenie, gdy publika zna wszystkie teksty na pamięć. I gdy wszystkie ręce na zawołanie wędrują w górę. Potęga.
środa, 2 listopada 2011
MGM: Nowa jakość
Mirosław "Gonzo" Zacharski, wokalista i lider MGM opowiada o nowej muzycznej ścieżce, na którą wstąpił jego zespół na płycie "New Heads".
Mirosław "Gonzo" Zacharski |
- Kilka dni temu ukazał się winylowy singiel zapowiadający waszą nową płytę "New Heads". Trzy utwory koncertowe oraz jeden studyjny zatytułowany "Świat" z soczystym gitarowym riffem. Tak właśnie będzie brzmiał cały album?
- Dokładnie. O to właśnie nam chodziło. Choć tak naprawdę to tylko przedsmak, tego co czeka słuchaczy na całym albumie.
- Opowiedz o tej płycie. Pracowaliście nad nią dość długo.
- To prawda. Ale każdy z nas zajęty jest na co dzień swoją pracą. Płytę nagrywaliśmy w studio w Gniewkowie. Bardzo szybko poszło nam z perkusją i basem. Następne wspólnie z gitarzystą Tomkiem Prasem dojeżdżaliśmy, aby dogrywać partie gitary. Później miesiąc przerwy... W sumie zajęło nam to rok. Mieliśmy sporo czasu, aby przemyśleć jak to wszystko ma ostatecznie wyglądać. Wielkie podziękowania należą się Darkowi Kowalskiemu z pubu "Pamela", który umożliwił nam te nagrania i cały czas wspiera nasz zespół.
- Przy której z tych nowych kompozycji było najwięcej dłubania, szukania odpowiedniego brzmienia?
- W "Gorącej krwi”, która najbardziej odbiega od tego, co prezentowaliśmy do tej pory. Bardzo długo próbowaliśmy dopasować do niej różne brzmienia. Dopiero Bobo Ryszewski, który jest zdolnym basistą sprawił, że to wszystko niezwykle okrągło zabrzmiało. Gdyby nie sekcja rytmiczna jaką mamy obecnie, to by nie było nowego MGM. Chłopaki czują to, co grają i robią to mega dynamicznie.
- Podobno część utworów rodziła się dopiero w studiu?
- Pozostawiliśmy sobie do dopracowania takie muzyczne niuanse jak kwestia niektórych gitarowych solówek. W studiu kończyłem, a nawet napisałem tekst do piosenki "Bohater". Poza tym nagrywając niektóre utwory doszliśmy do wniosku, że można je jeszcze ciekawiej zaaranżować. Zaczęliśmy więc to zmieniać.
- Wielokrotnie podkreślałeś, że "New Heads" to będzie nowa jakość MGM. Zupełnie nowe brzmienie zespołu.
- Tak, bo to pierwsze porządne nagrania, które zrealizowaliśmy w obecnym składzie. Poza tym zawsze szukałem takiego brzmienia, które uzyskujemy teraz razem. Nie będzie przesadę jeśli powiem, że przez całe życie poszukiwałem takiego perkusisty jak Michał Dąbrowski. Ten facet tak gra, że wreszcie jestem usatysfakcjonowany. Do tego melodyjny basista, którym jest Bobo Ryszewski i Tomek Pras ze swoimi hard-rockowymi riffami.
- Właśnie - zespół od kilku lat coraz bardziej podąża w stronę rocka.
- Taki jest teraz nasz kierunek. Mamy nawet plan, aby włączyć do repertuaru MGM utwór z repertuaru mojego ulubieńca - Ozzy Osbourne'a. Kompozycja nazywa się "Perry Mason". To będzie taki nasz hołd dla niego i całego heavy metalu.
Gonzo, Tomasz Pras, Bobo Ryszewski, Michał Dąbrowski |
- Z taką muzyką ciężko wam będzie przebić się do radia.
- Wiem. Ale co mam powiedzieć? Nigdy nie podkładałem się, aby grać tak, żeby się sprzedać. Nie po to zresztą związałem całe swoje życie z muzyką. Wierzę, że się uda. Musi.
- Dużo śpiewacie w tych nowych numerach o miłości.
- Też się z tego śmieję. Obiecuję, że na następnym albumie tego już nie będzie. Zrobiliśmy sześć nowych piosenek, a nieubłaganie zbliżał się czas wejścia do studia. Uzupełniliśmy więc płytę kompozycjami, które narodziły się jeszcze w poprzednim składzie. Zamykamy tym samym pewien rozdział. Od stycznia ruszamy na koncertach z premierowym programem. Być może pokusimy się nawet, aby kolejną płyta nagrać na żywo.
- Na co dzień jeździsz taksówką po Toruniu. To sprzyja pisaniu tekstów piosenek? Zbieraniu historii? Inspiracji?
- Nie ukrywam, że sporo się już przy okazji tej pracy widziałem. Z tej nudy oczekiwania w samochodzie przychodzi mi tysiące pomysłów do głowy. To fakt. Jednak do napisania tekstu potrzebny mi jest impuls. Gdy muszę go napisać, to siadam i robię to w 10 minut. Gdy mam za dużo czasu mogę siedzieć przy jednym zdaniu godzinami i nic.
- Wśród nowych piosenek są utwory, do który napisania zainspirowały cię nocne wydarzenie w Toruniu?
- "Złamana". To historia o nastolatce, która zakochała się w starszym mężczyźnie. Facet rozkochał ją w sobie, zrobił jej dziecko, a potem włóczył się taksówkami po kasynach. W końcu wyjechał do Anglii, aby uciec od odpowiedzialności. Historia została wymyślona, ale jej korzenie są nieco toruńskie.
- W tym roku wspólnie z MGM świętujesz 18-lecie. "New Heads" będzie waszą drugą płytą. Czujesz się spełniony jako muzyk?
- Nie do końca. Jak Bóg da, to artystyczne spełnienie nastąpi z obecnym składem MGM. Nie chcę się już bawić w inne rzeczy. Gdyby miało mi to nie wyjść, to dałbym już sobie z tym spokój. Obecny MGM to dla mnie priorytetowy skład i zespół. Nic więcej mnie teraz nie interesuje.
* Winylowy singiel pilotujący płytę MGM "New Heads" został wydany nakładem HRPP Records.