Aberdeen "Z soboty na niedzielę" |
Będzie krótko, bo tak naprawdę nie ma o czym pisać. Są świetne płyty, które długo goszczą w odtwarzaczach i są też takie, których lepiej do nich nie wkładać. Zespół nazywa się Aberdeen i jest nieślubnym muzycznym dzieckiem lidera Manchesteru – Sławka Załeńskiego. Gitarzysta (a na płycie również – o zgrozo – wokalista) pisząc te kompozycje zatęsknił za swoimi punkowymi korzeniami. Jednak już podczas miksów i masteringu jakby pospiesznie się z tego wycofał. Efekt? Piwo przy tej płycie robi się od razu ciepłe i bez gazu.
W esemesowym skrócie mamy tutaj do czynienia z cyklem wynurzeń na takie chodliwe tematy jak chlanie i ruchanie. Częstochowskie rymy w stylu „Jestem nawalony/ jak działa Navarony” wytrawnego słuchacza również nie połechcą. Brzmieniowo całość jest nijaka, dzięki czemu przebrnięcie za jednym zamachem przez wszystkie dziewiętnaście kompozycji może okazać się sporym wyzwaniem. Śmiertelnie poważne to granie nie jest. A jeśli miało być z jajem, to też nie do końca wyszło.
Dla jasności - to nie tak, że wszystko jest tu złe. Kilka utworów na płycie „Z soboty na niedzielę” ma swój mniej lub bardziej rock’n’rollowy potencjał. Problem w tym, że zespół tak do końca chyba sam nie wie, w którą stronę chce pójść. Czy chce być niezależną ekipą nihilistów z gitarami czy zamierza lizać stopy radiowym prezenterom? Odpowiedź na to pytanie powinni znaleźć jeszcze przed wydaniem tego debiutanckiego albumu. Na koniec kilka ciepłych słów pod adresem autora okładki i perkusisty – Marcina Treichela. Za niebanalny pomysł na wkładkę należą mu się gratulacje.
Aberdeen, Z soboty na niedzielę, HRPP Records 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz