poniedziałek, 26 sierpnia 2013

XIII Harmonica Bridge za nami



Harmonijka ustna. Można na niej zagrać wszystko, a dzięki swojej wielkości bez problemu mieści się w dłoni. W historii muzyki rozrywkowej sięgali po nią sami najwięksi. I to nie tylko bluesmani. Kto jest w stanie wyobrazić sobie jakąkolwiek z wczesnych płyt Boba Dylana bez jej dźwięku? Harmonijkę wykorzystała także grupa Black Sabbath w klasycznym „The Wizard” oraz Aerosmith w jednym z największym przebojów lat 90. – „Crazy”...

wtorek, 13 sierpnia 2013

Pan Jędras, Groove Gravity i Lilly Hates Roses...

Wygrali ogólnopolskie konkursy, udostępnili swój cały autorski materiał w sieci, albo są tuż przed wydaniem płyty. Jakie nowe niespodzianki, nadzieje i odkrycia przyniósł w muzyce ostatni rok?

„Jutro będę znowu tu/Będę jutro tutaj znów/ Teraz frunę gdzieś wysoko” śpiewa Pan Jędras w leniwie sączącej się kompozycji „Jestem motylem”. Utwór pilotuje jego debiutancką płytę, którą pod wszystko mówiącym tytułem „Piosenki na kacu” udostępnił na swojej stronie. I to za darmo. Szperając w internecie odnajdziemy także jego zabawny teledysk do „Dziewczyny z TIR-a” oraz kilka muzycznych widokówek z podróży do Gwadelupy. Ale te ostatnie to już nieco inna bajka.




Kim jest Pan Jędras? Naprawdę nazywa się Jędrzej Bączyk. Na co dzień gra na gitarze w grupie Paraliż Band. Jak pisze na swojej stronie „piosenki zostały nagrane dla przyjaciół, do śpiewania gdzie się da, uśmiechania ile wlezie i tańczenia”. Każdą z nich zagrał na niewielkim instrumencie o wdzięcznej nazwie guitalele. Materiał dość zgrabny i na luzie. Przede wszystkim nagrany z dystansem do siebie. A z tym ostatnio u naszych lokalnych twórców bywa różnie. 
Hip-hop ma wiele odmian. Panowie z toruńskiego Groove Gravity nie poszli na łatwiznę i zamiast sięgać po sample, skupili się na wykorzystaniu żywego instrumentarium. Nagrali już płytę, które czeka teraz na wydanie. Wśród kompozycji jest dość życiowe „MWCK” oraz bujające „Daj lajka”, w którym raper Mono wyznaje „nawet Sasha Grey nie zrozumie moich posunięć”.

Groove Gravity podczas koncertu w klubie Lizard King (Fot. Jacek Nowakowski/cowtoruniu.pl)
Brzmieniowo grupa Groove Gravity postawiła na jaśniejszy odcień hip-hopu. Poza niektórymi tekstami, bardzo radiowe jest to wszystko, w czym olbrzymia zasługa sekcji dętej (trąbka + saksofon). Takich rozbudowanych składów jest na lokalnej scenie niezwykle mało. Zresztą wspomniana sekcja nie tylko wzbogaca brzmienie, ale jeszcze nadaje nagraniom Groove Gravity odpowiedni charakter i puls. A to ważne.
Najjaśniejsza gwiazda zalśniła w tym roku w Kowalewie Pomorskim, gdzie mieszka Kasia Golomska. Wspólnie z Kamilem Durskim tworzy Lilly Hates Roses, indie-folkowy duet, który robi ostatnio furorę w Polsce. To właśnie w ich teledysku do chwytliwej piosenki „Youth” para bohaterów wyciąga trupa z lasu, pakuje do samochodu i jedzie, aby go zakopać. A wszystko przy dźwiękach akustycznej gitary i kojąco współbrzmiących wokali. 


W konkursie „Make More Music”, który duet Lilly Hates Roses wygrał, zachwycali się nim i Piotr Rogucki, i Maria Peszek. Konsekwencją zdobycia laurów było nagranie albumu „Something To Happen”. Warto tego posłuchać. W dwójkę kreują na nim niesamowicie intymny, muzyczny świat. Co będzie z nimi dalej? Pewne jest, że w Toruniu zagrają 31 sierpnia podczas finału plebiscytu „Toruńskie Gwiazdy”, który w tym roku odbędzie się na Rynku Staromiejskim. 
Poza Lilly Hates Roses, grupą Groove Gravity oraz Panem Jędrasem pojawiło się w minionym roku jeszcze kilka zespołów wartych szczególnych uwagi. Zarówno o Szczerbatych Zajączkach, najnowszym jazzowym projekcie pianisty Bartosza Staszkiewicza, jak i brodnickim Kompleksie Małego Miasteczka pisałem już trochę na blogu. Do tego grona warto jeszcze na pewno dorzucić grający muzykę żydowską zespół HaShir, dość intrygująco wypadający na żywo. 

środa, 7 sierpnia 2013

Moya Brennan z Clannad opowiada o "Legend" i "Nadur"

- Zanim zajęliśmy się muzyką do serialu o Robin Hoodzie, nagraliśmy muzykę do thrillera „Harry’s Game”. Co ciekawe to właśnie kompozycje do tego filmu próbowano pierwotnie wykorzystać na potrzeby serialu - opowiada Moya Brennan, wokalistka zespołu Clannad.

Moya Brennan (Fot. Materiały promocyjne)
Serial „Robin z Sherwood” cieszył się w latach 80. olbrzymią popularnością w Polsce. Dzięki temu wiele osób usłyszało o grupie Clannad i miało szansę poznać jej muzykę. Jak dziś z perspektywy czasu podchodzi Pani do tych nagrań, które trafiły później na płytę „Legend”?

Myślę, że ta muzyka spotkała się z tak ogromnym zainteresowaniem, ponieważ była zupełnie inna od tego, co można było usłyszeć. Szczególnie w Polsce. Ludzie poczuli nagle ogromny sentyment do kultury celtyckiej, która przecież w takiej formie w ogóle nie istniała. Wcześniej funkcjonowały tylko tradycyjne i bardzo klasyczne ballady. Jako Clannad poszerzyliśmy nieco muzyczne granice, co ewoluowało jeszcze bardziej na kolejnych płytach. Nie należy też zapomnieć, że dorastałam w latach 50., kiedy Irlandia była jeszcze biednym krajem. Nasz zespół powstał nie dla sławy i pieniędzy, ale dla muzyki. Atmosfera naszej ziemi, wsi, prowincji stała się jej duszą. Ten celtycki duch, który w niej jest, stanowił i zawsze będzie stanowić jej jądro. Obecnie wielu Polaków mieszka w Irlandii. Sama mam wielu znajomych z Polski. To, że w pewnym sensie mamy wspólny, trochę tragiczny i pełen nadziei mianownik, sprawia, że odczuwamy wspólną melancholię. I to też nas zbliża w odbiorze tych utworów.

I na tym właśnie polega fenomen muzyki celtyckiej? 

Tak. W Irlandii nie ma innej klasycznej muzyki niż celtycka. Ale kiedy ja myślę o kulturze celtyckiej, to myślę o bardzo starej, tradycyjnej muzyce. Być może dla większości ludzi muzyka celtycka kojarzy się bardziej z naszym zespołem, a także z Celtic Woman i z Enyą (wokalistką, która jest młodszą siostrą Moyi Brennan - przyp red.). Wcześniej ta muzyka była bardzo żywa, grało się ją wspólnie i śpiewało, ale nigdy nie istniała to w takiej aranżacyjnej formie, jaką udało nam przedstawić z grupą Clannad. 



Wróćmy jeszcze do płyty „Legend”. Przyznam szczerze, że jestem niezmiernie ciekawy w jakiej atmosferze i w jaki sposób pracowaliście nad tym albumem. Niech Pani opowie o kulisach jego powstania. 

Zanim zajęliśmy się muzyką do serialu o Robin Hoodzie, nagraliśmy sześć płyt z muzyką zaaranżowaną w irlandzkim stylu. Nagraliśmy również muzykę do thrillera „Harry’s Game”. Co ciekawe to właśnie kompozycje do tego filmu próbowano pierwotnie wykorzystać na potrzeby serialu o Robinie. Zmontowano już nawet gotowe fragmenty i sprawdzano jak to razem wypadnie na ekranie. O producencie tego serialu mówiono, że jest szalony, skoro chce zatrudnić taki zespół jak nasz do nowoczesnego serialu. Ale on się uparł. Chciał przedstawić starą legendę w nowej formie. Podobnie było z naszą muzyką. Aranżowaliśmy stare pieśni w nowoczesny sposób. Pod tym względem dobrze się dobraliśmy. Podczas zdjęć gościliśmy na planie, przyglądaliśmy się kostiumom, całej drużynie... Dzięki temu wiedzieliśmy pod jakim kątem mamy pisać poszczególne kompozycje. Ich nagrywanie sprawiło nam wielką przyjemność. Oczywiście wówczas nie spodziewaliśmy się, że ten materiał  spotka się z tak dobrym przyjęciem na całym świecie. 

20 września Clannad wydaje najnowszy studyjny album zatytułowany „Nadur”. Po aż 15 latach przerwy! Czemu aż tak długo trzeba było na niego czekać?

Potrzebowaliśmy tej przerwy po zdobyciu w 1999 roku nagrody Grammy za album „Landmarks”. Jesteśmy jednak rodziną, a więc nadal widywaliśmy się bardzo często, graliśmy wspólnie w pubach, pojawiliśmy się na festiwalach i imprezach charytatywnych. Temat nowej płyty powracał, ale wciąż przekładaliśmy to z roku na rok. Każdy z nas zaangażował się w tym czasie we własne projekty. Nasza muzyka zawsze wypływała z serca. Nie chcieliśmy nagrywać kolejnego albumu tylko po to, aby spełnić oczekiwania słuchaczy. Potrzebowaliśmy czasu. Właściwie to dopiero dwa lata temu podczas jednego z koncertów w Dublinie poczuliśmy, że oto wreszcie nadszedł ten moment, aby ponownie wejść razem do studia. I tak też zrobiliśmy.

Jak należy przetłumaczyć tytuł tej płyty? 

To słowa pochodzące z języka gaelickiego. Oznacza powrót do natury.

Czego można spodziewać się po tych premierowych kompozycjach? Na które utwory warto zwrócić szczególną uwagę? Z którymi wiążą się jakieś wyjątkowe historie?

„Nadur” ma bardzo wiele typowych Clannadowych brzmień. Na albumie odnajdziemy kilka starych utworów zaśpiewanych po gaelicku. Sami również piszemy w tym języku. Jednym z przykładów takich kompozycji jest „The Good of the World”, refleksja na temat tego jak szybko rozwija się świat i jak ważne jest to, aby nie zatracić przy tym pewnych wartości. Ja i mój brat zupełnie niezależnie od siebie napisaliśmy utwory dedykowane naszym rodzicom. Ja - „The Song in your Heart” dla mojego ojca, a Ciaran „Hymn (To Her Love)” dla matki. Do jednej z kompozycji gaelickie słowa napisał jeden z irlandzkich poetów, a „TransAtlantic” powstał na podstawie synopisu książki Columa McCanna pod tym samym tytułem. Na „Nadur” znajdzie się też utwór „Brave Enough” nagrany w duecie z irlandzkim wokalistą Duke’iem Specialem. Nie wiem czy jest znany w Polsce? Wiele jest na tym albumie odniesień do natury. Używamy jej jako naturalny środek wyrażania naszych emocji.


Wszystko czego się Pani dotyka nie tylko w Clannad, ale także w solowych projektach, jest zawsze mocno zakorzeniona w kulturze celtyckiej. Czy Polacy odbierają to w jakiś szczególny sposób? Zwracają w niej uwagę na coś zupełnie innego niż publiczności w innych częściach Europy?
 
Opowiem teraz historię, o której jeszcze nigdy nie wspominałam w żadnym z wywiadów. Kiedy wspólnie z Clannad nagraliśmy nasz trzeci album, najwyraźniej musiano go gdzieś zagrać w polskim radiu. W efekcie dostałam list od młodego chłopca z Polski Na kopercie nie było nawet adresu, a jedynie „Clannad” oraz nazwa hrabstwa „Donegal”. Ten młody chłopak napisał do mnie jeszcze na długo przed powstaniem muzyki do Robin Hooda. Wymieniliśmy między sobą trzy-cztery listy. Byłam pod ogromnym wrażeniem, że ktoś z tak daleka uchwycił dla siebie coś szczególnego w naszej muzyce. Na tej podstawie wierzę, że muzyka niesie ze sobą wielką tajemnicą. Dziś nie pamiętam już jak miał na imię i z jakiego regionu pochodził. Jestem jednak pewna, że gdyby pojawił się na którymś z koncertów i powiedział, że to był on, to rzuciłabym mu się na szyję. To było niezwykłe, że pokochał coś zupełnie obcego, a należy pamiętać, że nagrywaliśmy wówczas kompozycje śpiewane wyłącznie w języku gaelickim.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...